środa, 28 września 2022

Otchłań nie znosi blizn




1


Boję się własnych myśli…

Świat materialny wypełnia ciągła walka dobra ze złem. Trwa ona również w twoim wnętrzu.

Nie dałaś rady wymyślić lepszej bzdury, co?

Stojąca na prawo od ołtarza figura Matki Boskiej oparła dłonie na bokach. Spoglądała na mnie spode łba.

Waż słowa gówniaro! Wiem, że żyjesz w barbarzyńskich czasach, a technologia zlasowała ci główkę, mimo to uważaj!

Wzięłam głęboki oddech. Zasłoniłam twarz dłońmi. Trwałam tak, w ciemności wypełnionej sączącym się ze słuchawek ambientem; leciał akurat Fungi from Yuggoth. Dlaczego tu przyszłam? – zapytałam w końcu. – Krwawi palec u prawej nogi (boli od tego każdy krok), świat traci kolory, jakby wyprano go w kiepskim proszku, tymczasem łażę ulicami bez celu… dotarłam nawet do kościoła; siedzę w pierwszej ławce, chyba po raz pierwszy w życiu, obserwując twarze świętych. Wychowana przez rodziców ateistów nigdy nie zrozumiałam, co znaczy wierzyć. Nie mówię tu nawet o dorosłej formie wiary, która – według słów znajomych – ma w sobie wiele z kalkulacji, mało zaś ze spontaniczności.

Ich zdaniem to nie wina ludzi. Tracimy dynamizm na rzecz rozsądku. Dzieci nie martwią się tego typu problemami; wierzą całym sercem. Tak w świętego Mikołaja, jak w matkę Boską…

Przyszłam tutaj. W sumie nie wiem dlaczego. – Stuliłam usta w dzióbek, drapiąc się po policzku. – No może trochę wiem. W głębi duszy chyba rozumiem, że nikt nie jest w stanie pomóc. Po odejściu Albina zostałam sam na sam ze smutkiem świata.

Świat… naprawdę uważasz go za smutne miejsce?

Zerknęłam w stronę matki Boskiej; chciałam upewnić się, że ze mnie nie drwi. Nic na to nie wskazywało. Figura siadła po turecku, opierając plecy o ścianę.

Wyjdź z tej cholernej świątyni; idź przed siebie. Jak dotrzesz do pierwszego budynku, wejdź do trzecich drzwi na drugim piętrze. Następnie zapytaj, jak żyję się ludziom, którzy tam mieszkają… – Pokręciłam głową. Miałam ochotę splunąć, nigdy bym jednak tego nie zrobiła w miejscu, które inni uważają za istotne. Odrobina szacunku ze szczyptą strachu; te sprawy. – Gdybyś odwiedziła wszystkie mieszkania w Perun, jak myślisz, ilu ludzi powiedziałoby, że są szczęśliwi? Lub chociaż, że dobrze im się żyje?

Szczęśliwych znajdziesz wśród mało ambitnych. Nicnierobienie jedynym dostępnym dla was niebem. Co do tych drugich… droga Katarzyno, czyżbyś zamierzała nieść na barkach cudze cierpienie? Nie sądzisz, że to moja robota?

Nie wiem, jaką rolę pełnisz w tej religii. W sumie mało mnie to obchodzi. Pragnę tylko wiedzieć, czy postradałam rozum.

Oczy Matki na ułamek sekundy zalśniły szkarłatem; jej twarz wykrzywił sarkastyczny uśmieszek.

Postradałaś rozum, bo sądzisz, że trafiłaś do piekła, prawda?

Nie ma dnia, bym nie myślała o tamtej chwili; widzę tarzające się po drodze płonące ciała i twarz… bladą, pokrytą czarnymi żyłami twarz ociekającą kawałkami mózgu – wyszeptałam. Bezwiednie zaciskałam dłonie na ławce. – Nie widzieć sensu istnienia, to pryszcz; samemu można znaleźć (stworzyć) coś, co będzie dla nas drogie; o co będziemy walczyć. Problem nie do przeskoczenia staje na drodze, gdy odbierana zmysłami rzeczywistość zaczyna falować i pękać. Słońce przenika przez przedmioty; w końcu samo staje się fałszywe. Nie zdołam dłużej odpierać przeświadczenia, że istnienie grą, której człowiek nie ma szansy wygrać… determinację zastąpiłam zwątpieniem. Uwielbienie życia tęsknotą; nieopisaną rozpaczą za miejscem i czasem, gdzie mogłabym znaleźć spokój; gdzie nie istniałaby koszmar wyzierający spod cienkiej warstwy iluzji.

Nuda totalna!

Oczywiście. Jestem nudna. Kocham pieprzoną nudę! – Omal nie wyskoczyłam z ławki. By utrzymać cztery litery na miejscu, kolejny raz zacisnęłam dłonie na lakierowanym drewnie. – W przeciwieństwie do współplemieńców, mogłabym leżeć cały dzień, obserwując przepływające obłoki. Nie chciałabym znać jednej plotki; niech nie istniałby jeden konflikt, czy najmniejsza łza. Świat bez czasu i erozji. Chyba nawet coś na wzór raju z twojej religii, Matko, tylko bez uwielbiania wieczności w niebie i potępionych cierpiących w piekle. Miejsce pozbawione kuglarskich sztuczek i dynamiki zła.

Czyli miejsce pozbawione ludzi! – stwierdziła wyzywająco Matka. Stała teraz przy samej ławce; nachylała się nade mną, szczerząc zęby. – Nikt z was nie wytrzymałby bez kłamstw, mordów, chciwości i niesprawiedliwości. Kochacie złe. Jesteście nim!

Przyłożyłam pięść do ust, by nie roześmiać się na głos. Następnie podjęłam:

Widzisz? Teraz rozumiesz, co miałam na myśli, mówiąc, iż przeraża mnie własny światopogląd. – Wstałam. Przysunęłam twarz w stronę Matki tak blisko, aż dotknęłyśmy się nosami. – Milczysz, bo doskonale zdajesz sobie sprawę, że nie ma ratunku dla kogoś, kto widzi każdą chwilę, jako udrękę; nie istnieje nagroda, happy end, czy jakiekolwiek wyrównanie krzywd. Jestem jedną z tych, które wiedzą, że pożyją krótko, bo istnienie nie jest naszym żywiołem. Nie wierzymy w to, co wszyscy; nie potrafimy zaakceptować kondycji świata i uwierzyć, najdroższa matko, uwierzyć sercem, że gdzieś, w jakimś zakątku świata, pełga dobro.


2


Cudowna pogoda.

Postawiłam kołnierz płaszcza. Było dwadzieścia minut po jedenastej. Alejkami parku skąpanymi w strugach listopadowego deszczu pędziły staruszki i matki z wózkami; konstrukcje warte tyle, co używany samochód pokonywały kałuże i błoto. Nikt inny chyba nie dostrzegał… może nie chcieli widzieć… jedynie niemowlęta; idealnie okrągłymi ślepiami koloru otchłani próbowały sforsować barykady i zaatakować podświadomość. Widziałam blade twarzyczki i pulsujące ciemiączko. Czułam smród śmierci, którym już teraz napiętnowane były ich ciałka. Nie powinnam dowierzać i nie dowierzam, lecz może kiedyś? Przyjdzie dzień, gdy otworzę oczy i przez mgłę makabry nie dostrzegę ani krzty piękna… co stanie się wtedy?

Jaką podejmę decyzję? – wyszeptałam. Zeszłam schodkami, ruszając za mężczyzną z plecakiem. Był szczupły; utykał na lewą nogę. Może on też krwawi ze stopy? Powinnam pomóc?

Proszę pana…

Nim zdołałam dokończyć, odwrócił się – zamiast twarzy miał krwawy otwór. Lej po bombie wypełniony mięsem i kośćmi. W jego centrum dwie postacie: dziewczynka ze złamanym nosem i stojąca nad nią kobieta z nadgarstkiem ozdobionym złotą bransoletą. Matka. Oprawca. Drapieżnik o nienasyconym apetycie. Ile połamała kości? Zadała cieć nożem? Powiedziała kiedyś kocham? Nawet jeśli, czy cokolwiek to zmienia…

Nie chcę. Nie w te stronę.

Zrobiłam krok w tył. Mężczyzna ze zmasakrowaną twarzą wyciągnął ręce. Zrozumiałam natychmiast; chciał zaatakować. Nie zamierzałam czekać. Nigdy więcej wahania. Dość zgadzania się, na każdą bzdurę – znoszenia upokorzenia za upokorzeniem. Nie tylko własne wykolejenie; nie tylko chora na pustkę rzeczywistość, ale też ludzie wyżarli resztki nadziei. Tej jakże potrzebnej do podtrzymania oddechu esencji. Począwszy od dzieciństwa, skończywszy zaś na dzisiejszym dniu, preferowałam towarzystwo drzew, pól i obłoków. Nikogo za nic nie obwiniam; nie pałam nienawiścią do konkretnej osoby, dusząc się zarazem od jadu wobec kondycji gatunku. Rzeczywistość owocem zmysłów. Natura produktem rzeczywistości, a człowiek finalnym wytworem.

Facet bez twarzy przemówił. Nie potrafiłam zrozumieć, lecz wydawało mi się, że przeprasza. Oczywiście, że tak – pomyślałam. – Najpierw gwałt, później morderstwo i rozpuszczenie ciała w kwasie; gdybym była mordercom, też pewnie przepraszałabym przed zadaniem ciosu.

Zostaw! – krzyknęłam. Mimo ulewy, ludzie oparli na nas spojrzenia. Czyżby też byli zamieszani? Współpracowali z nieznajomym, w którego twarzy wciąż odgrywała się scenka z dwoma bohaterkami? Tym razem dziewczynka klęczała. Miała złożone dłonie. Może błagała o litość? Głupia. Wtedy jeszcze nie zdawała sobie sprawy, że tego typu przywileje istnieją wyłącznie dla bogatych i pięknych! Ba! Nawet dla nich nie występują zbyt często…

Zostaw… ją… – wyszeptałam przez zaciśnięte zęby. Zrobiłam kolejny krok w tył. Z tylnej kieszeni dżinsów wyszarpnęłam nóż do tapet. Czysty przypadek. Przed wyjściem z domu, wciągnęłam na tyłek dżinsy, w których chodzę do pracy. Robota fizyczna w hurtowni, gdzie narzędzia są potrzebne. – Skurwiele!

Piętą zahaczyłam o rozsadzoną przez korzeń płytkę chodnikową. Upadłabym, gdyby nie dłonie, które chwyciły poły płaszcza. Dotknął cię! – wrzasnął umysł. Zagłuszył każdą, nawet najmniejszą, myśl. Pozostało jedynie działanie. Zamach: wbiłam nóż w gardło nieznajomego. Ciepło trysnęło na dłoń. Wyszarpnęłam tapeciaka. Ponowiłam atak. Tym razem krople krwi poczułam nawet na twarzy. Wyszczerzyłam zęby. Po każdym uderzeniu, otwór w twarzy mężczyzny zanikał. Gdy skończyłam i gwałciciel padł martwy, czułam taką euforię, iż odchyliłam głowę do tyłu, otworzyłam usta i zawyłam na całe gardło.

Kolejka górska powoli nabierała rozpędu; potrzebowała lat, by prędkościomierz wyskoczył poza skalę. Teraz pędziła przez szalone wrzosowiska, gdzie nawet księżyc szczerzył zęby, powtarzając, bym wierzyła w siebie i nie cofała się przed niczym.


3


Rozkołatane serce przepompowuje krew – rozsadza arterie; tętnice. Niech mózg tonie w krwi, a wraz z nim tęsknota za innym życiem… innym światem. Jak znieść lata harówki, gdy wypływające z mgły kontury przypominają o ulotności i absurdalności? Bacznie obserwuję bliźnich; determinację i dynamikę, z jaką wykonują zadania. Minuty i godziny wypełnione pewnością o monstrualnej wadze istnienia. Moje życie – moje ciało i podjęte inicjatywy najistotniejsze. Gdybym nie wstał z łóżka w kolejny poniedziałek, jeden z miliona bezsensownych poniedziałków, świat stanąłby na krawędzi zagłady! Nic nie gasi poczucia porzucenia, czy dostrzeżenia pustki, jak ciężka praca. Otępione zwierze, zamiast rozpaczać na zmarłą rodziną, której nigdy więcej nie zobaczy, tonie w błogim śnie, by nazajutrz znowu utrzymywać na swych barkach świat…

Na twarzy zaś uśmiech poczciwego trybiku.


4


Cztery miesiące przed tym jak poznałam Albina, stanęłam na moście, pod którym biegnie autostrada. Chwilę wcześniej wysiadłam z autobusu. Był środek lata. Otaczała mnie zieleń, kwiaty, ciała pokryte opalenizną i cudeńka współczesnej motoryzacji pędzące z zawrotną szybkością. Spojrzałam najpierw w lewo, później w prawo. Odziane w buty stopy stawiały kolejne kroki. Kolana wydawały skrzypnięcia – pot wsiąkał w skarpety, podbicia twardniały. Nagle zrozumiałam, że tysiąc lat temu też istniał taki dzień. Dwa tysiące również. Nawet dziesięć i dwadzieścia tysięcy lat wcześniej słońce podobnie okładało ziemię promieniami… trwogę wobec czasu odczuwa jedynie istota uwięziona w skórzanym worku rozpadającym się z zatrważającą szybkością.

Zdarłszy głowę, oparłam wzrok na przepływających obłokach. Łzy spłynęły po policzkach. Klatką piersiową szarpnął spazm; rozpacz, za każdą utraconą sekundą i za światem, w którym nic nie może zostać takim, jakim niegdyś było… emocje napierały na kości. Nie mogłam oddychać. Nazbyt dobrze poznałam znaczenie słowa samotność. Biedna, głupia Kasia oddzielona od gatunku, czasu i wszechświata. Gdyby nie Albin, w końcu straciłabym ostatni punkt zaczepienia. Miałam do wyboru zaufać obcemu mężczyźnie, lub utonąć. Później przyszła miłość, wspólnie budowane życie i cały związany z nim rozgardiasz…

Nic nigdy nie pozostawi śladu; otchłań nie znosi blizn.


5


Matki zostawiły wózki, staruszki torby z zakupami – wszyscy pędzili za mną niczym zombie z filmu Dwadzieścia osiem tygodni później. Najwyraźniej współpracowali z napastnikiem. W kącikach ust mieli pianę. Gubili za sobą kropelki moczu. Rozrywali zamki kurtek; wydzierali włosy z głowy. Fala obłędu przetaczała się przez park, nie bacząc na paskudną pogodę i przeszkody terenowe.

Nawet kościół nie dał ukojenia. Co teraz zrobisz?

Tylko pytania i wątpliwości! – pomyślałam. Zacisnęłam dłonie i zgrzytnęłam zębami. Zwiększyłam tempo. Nie zostało wiele sił. – Pieprzone znaki zapytania! Nie ma chwili spokoju od wątpliwości. Medytacja, farmakologia, czy długie spacery pomagają, lecz stanowią jedynie środki doraźne. Prawda jest taka, że przychodzisz na świat obarczony przekleństwem. Nikt od niego nie ucieknie – nawet ci o idealnych układach kostnych i pełnych kontach bankowych. W moim przypadku, jak daleko sięgnę pamięcią, największe źródło udręki stanowił czas; bolesne odczucie przemijania.

Erozja. Dekompozycja. Słowo klucz. Nim zdasz sobie sprawę, czym jest miłość, stracisz tych, których kochałeś najmocniej; nim odkryjesz tragizm trwania, zdążysz przyciągnąć i uwielbić potomstwo. Z nadzieją patrzył będziesz, jak dorastają, zdobywają posady i zmieniają partnerów. Uciszysz wątpliwości – zgładzisz świadomość bezwartościowości przy pomocy sztuczek, lub terapii.

Nie jesteś tutaj dla podziwiania widoków, pamiętasz?

Chciałam powiedzieć: „Pamiętam”. Formułowanie myśli na głos, czy odpowiadanie samej sobie miałam zakorzenione tak mocno, iż nie mogłam nad nim zapanować nawet teraz.

Oddech palił gardło. Nie nadążałam przełykać śliny. Dotarłam do chodnika i wskoczyłam na jezdnię. Nawet nie popatrzyłam, czy coś jedzie. Sprintem przecięłam skrzyżowanie. Słysząc dzwonek tramwaju, wycisnęłam z siebie ostatnie siły. Następnie minęłam przystanek i wbiegłam w bramę prowadzącą na podwórze. Smród moczu, powiewająca na sznurkach niedoprana bielizna i wyglądające z okien postacie o smutnych oczach. Papieros przycupnięty w kąciku ust, wypływający wraz z oddechem smród przetrawionego alkoholu i serce ledwo formujące kolejne uderzenia. Słońce wschodzi, wpadając do mieszkań tych ludzi; podpalając wirujące w powietrzu drobiny kurzu, penetrując dziury wypalone w wykładzinie – rozgrzewając ceratę na stole, gdzie stoją opróżnione flaszki i popielniczka pełna kiepów. W tych domach, które nadzieja omija szerokim łukiem, czas płynie powoli. Ból wewnętrzny miesza się z cierpieniem płynącym z zewnątrz, sprawiając, iż oni widzą; mimo zniszczonych używkami umysłów widzą. Nawet rozumieją. Nie prosili o ten dar, lecz go otrzymali… świadomość beznadziei.

Ucieczka nie istnieje? Nigdy nie istniała, prawda?

Niech pan ją zatrzyma!

Łapać kurwę!

Głosy zza pleców. Przede mną polonez i zaglądający do jego wnętrza faceci. Jeden miał perkaty nos i siwego wąsa; drugi szczupłą sylwetkę i włosy opadające między łopatki. Zaalarmowani spojrzeli w moim kierunku. Sprawiali wrażenie normalnych – zakiełkowała nadzieja: może pomogą? Osłonią własną piersią przed chordą świrów? Podbiegłszy bliżej, spostrzegłam obdarte ze skóry palce, do tego brak powiek i warg. Im bliżej auta byłam, tym szybciej szczękali zębami. Może to kod morsa? – pomyślałam. – Co jeżeli za garażami jest ślepa uliczka? Co jeżeli mnie tam dopadną i rozerwą na kawałki?

Tylko spokojnie – wyszeptałam. W sytuacji o wielkim natężeniu nigdy nie mogłam nad sobą zapanować. Teraz również szło kiepsko; rękawem płaszcza otarłam pot z czoła. Odbiłam w lewo. – Nie skończę w kotle jak Michael Rockefeller!

W jednej chwili woskowe figury, w drugiej uosobienie dynamizmu; mężczyźni skoczyli w moim kierunku, sycząc niczym koty. Jeden zdołał chwycić róg płaszcza. W odpowiedzi wbiłam mu ostrze między palec wskazujący, a środkowy. Zamiast krzyku pełnego bólu, ranny warknął, potknął się i wpadł do kałuży. Gdybym miała czas, na pewno uczciłabym to małe zwycięstwo lampką ruskiego szampana, niestety świąt wciąż przypominał szum, a ciało podrygiwało, przy każdym zetknięciu z ziemią.

Szybciej, szybciej i szybciej!

Śmierdzące stęchlizną zakamarki, graffiti, twarze napiętnowane udręką wyglądające zza spękanych framug – melancholia żałosnego skrawka ziemi na wielkiej planecie pełnej podobnych miejsc, gdzie różni ludzie z różnych kultur od tysiącleci rozprawiają o tym samych problemach.

Minąwszy kontenery na śmieci i leżącą obok kanapę, której wiek wskazywał, iż mogła służyć samemu Jezusowi Chrystusowi, zamierzałam skręcić w prawo. Widziałam, że na końcu alejki jest prześwit między kamienicami, gdzie prawdopodobnie biegły schodki… wtedy spostrzegłam wypłukane z farby drewniane drzwi. Przytwierdzono do nich plakat ozdobiony rysunkiem mężczyzny; szczupła, pociągła twarz o bladej skórze zwłok i sarkastyczny uśmiech. Na jego widok coś wewnątrz przesunęło się. Zadrżało. Reakcja emocjonalna z najniższy pokładów świadomości, kiedy to irracjonalne otwiera ślepia i szczerzy kły.

Zbliżywszy się do drzwi, wyciągnęłam rękę; mimo iż strach mocno to utrudniał, zamierzałam dotknąć, czy choć musnąć, powierzchnię plakatu. Chciałam wiedzieć, czy jest rzeczywisty. Nim zdołałam to zrobić, z ciemności korytarza wychynęła staruszka, wciągając mnie do środka kamienicy. Czerwone światło błyskało pod czaszką. Walczyłam z całych sił. Spodziewałam się poczuć zęby na gardle i wyrywany z impetem kawał mięsa. Niemal czułam ból i spływającą za kołnierz bluzki krew.

Gęsta i ciepła esencja życia…

Spokojnie awanturnico.

Głos bez emocji. Echem odbity ścian. Oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Spostrzegłam kobietę o siwych włosach sięgających łopatek i wystających spośród morza zmarszczek błękitnych oczach. Miała na sobie fartuch kucharski z podobizną Roberta Makłowicza popijającego wino.

Już? Skończyłaś tańczyć?

Pani nie jest jak oni.

Staruszka rozchyliła lekko wargi, ukazując fragment sztucznej szczęki.

Żaden to przywilej. Mogę cię już puścić?

Czego pani chce?

Przede wszystkim zaprosić cię na herbatę. Może też pomóc, o ile będziesz zainteresowana.

Nie będę pani zawracać gitary…

Nie proponowałabym, gdybym nie miała czasu. Zostało mi trochę roboty w kuchni, więc zrobię herbatę i pogadamy. Co ty na to?

Jeszcze raz obrzuciłam wzrokiem twarz nieznajomej. Nic mnie w niej nie niepokoiło, co już samo w sobie powinno wzbudzać nieufność. Miałam do wyboru śmierć na ulicy, lub staruszkę i jej pieprzoną herbatę – wybrałam to drugie.


6


Miała na imię Adelajda.

Szłyśmy korytarzem. Plecy kobiety przysłaniały niemal cały widok. Krzyki łowców zostały gdzieś w tyle. Po prawej zamontowano kinkiety; obrośnięte rdzą i pajęczyną podtrzymywały żarówkę, która oplatała otoczenie mdłym blaskiem. Od czasu do czasu mijałyśmy drzwi; kawałki drzewa różnych wielkości i kształtów. Dochodził zza nich jęk desek i dźwięk podobny do tego, jaki wydaje grzechotka grzechotnika. Wyobraźnia nie próżnowała – podesłała obraz istoty stanowiącej mieszaninę Roztocza i pijawki; oślizłe monstrum pełzające przez kolejne pomieszczenia.

Głupia – wyszeptałam.

Staruszka musiała mnie usłyszeć. Obejrzała się przez ramię. Z jej ust wystawały szczękoczułki; kapała z nich ciecz. Na czole, odbijając elektryczny blask, wyrosła para czarnych ślepi.

Błagam… tylko nie… to…

Żarówka zgasła między słowami. Umysł wspinający się na kolejne poziomy paniki próbował zmusić wzrok, by dostrzegł w mroku coś… cokolwiek. Niestety nieprzyzwyczajone do ciemności źrenice odbierały jedynie pozbawioną początku i końca ścianę czerni.

Kolejny raz usłyszałam grzechotanie. Było znacznie głośniejsze – dochodziło tuż sprzed mojej twarzy. Poczułam ocierający się o łokieć chitynowy pancerz i krótkie włoski. Pod czaszką nie błyskało już czerwone światło, lecz cała pieprzona dyskoteka. Instynkt przetrwania błagał ciało, by zrobiło cokolwiek; najlepiej poderwało nogi do biegu i pędziło tak długo, aż zdarłabym podeszwy i zerwała ścięgna Achillesa.

Nie bój się. Zaraz będzie po…

Nie wytrzymałam. Nie miałam też zamiaru kolejny raz uciekać. Zacisnęłam dłoń na rączce noża, który ukryłam w kieszeni. Zamierzałam zaatakować. Dosyć pasywności. Skoro mam zostać pożarta, niech tak będzie. Jednakże bez walki, skurwysyny, mnie nie dostaniecie!

Światło rozbłysło.

Zaraz będzie po wszystkim – stwierdziła Adelajda, kręcąc żarówką z prawa na lewo. – No, możemy iść dalej bez obawy, że rozbijemy sobie nosy!

Gdzieś z trzewi budynku nadbiegł śmiech prezentera kolejnego żałosnego teleturnieju; odprowadzał nas, gdy dotarłyśmy do schodów i zaczęły wspinać się coraz wyżej i wyżej. Nie mogłam nad sobą zapanować. Emocje nabrzmiały – potrzebowały ujścia. Włożywszy pięść do ust, wbiłam w nią zęby. Popłynęła krew. Z oczu trysnęły łzy. Och kochana udręko – pomyślałam. – Jesteś mi bliska, jak nic na świecie. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła. Czy po latach tortur potrafiłabym leżeć na łące i chłonąć promienie słońca bez jednej myśli w głowie? Bez wątpliwości, analizy – świadomości kondycji świata i uwięzionego w nim człowieka?


7


Kości przenikało światło innego świata. Dostrzegałam rzeczy niedostępne dla innych; nawet z mroku, podczas wieczornych spacerów, tkałam postacie, z którymi rozmawiałam godzinami. Nieuchwytne niczym powidok, pozbawione konturów cielska przemykające poza zasięgiem większości. Do tego sny… błądzenie po zamczyskach z czarnego kamienia wzniesionych pod obcymi konstelacjami, obserwowanie istot wielkości galaktyk uśpionych w mroku tak dawno temu, iż same zdążyły zapomnieć, że w ogóle istniały… w błysku trwającym nie więcej niż uderzenie pioruna dostrzegałam powstawanie i rozpad kolejnych cywilizacji; formowanie i defragmentację ciał niebieskich… jedynie podczas snu, oderwana od szkieletu – więzienia, rozumiałam, co obserwuję; czułam nawet ukojenie. Podziwiając rzeczy największe, pojmowałam urok najmniejszych. Łapczywie zagarniałam wiedzę, za wszelką cenę próbując zachować zdobyte doświadczenie.

Niestety osad, który ze mną powracał z podróży po innym gdzieś i kiedyś, pozostawiał w umyśle…

(Otchłań nie znosi blizn)

rany. Coraz ciężej przychodziło branie życia na poważnie. Makieta. Otoczenie sztuczne i powierzchowne. Nie ma tajemnicy. Lasów nie zamieszkują elfy. Nieba nie zamieszkuje Bóg, a żadna ze spalonych na stosie czarownic nigdy nie szybowała na miotle przez niebo pełne gwiazd. Zamiast tego od zarania dziejów ludzkości towarzyszyła wyobraźnia, którą przyozdabiali rzeczywistość. W ten sposób, tak sądzę, rozmiękczali kanty, by łatwiej można było ją znieść… tak rozpędzeni wpadli na wieczną istotę; surowego, acz sprawiedliwego tatusia opiekuna w niebie. Rozbuchana wyobraźnia i potrzeba celu pogłębiła wiarę. Podzieliła świadome istoty na wierzących i niewierzących, co zaowocowało milionami ofiar. Bardziej przebiegli i wymagający pogłębili system; stworzyli potworka nękającego gatunek przez następne dwa tysiące lat.

(Waż słowa gówniaro! Wiem, że żyjesz w barbarzyńskich czasach, a technologia zlasowała ci główkę, mimo to uważaj!)

Najdroższy Boże… ktoś kiedyś cię wymyślił. W móżdżku jakiegoś prymitywa z liściem zakrywającym genitalia powstała potrzeba ukojenia. Czyżby wynikała ona z obserwacji nocnego nieba? Może z samotności, lub utraty ukochanego dziecka? Jaka skrajna emocja i wrodzona niestabilność sprawiły, iż uruchomiłeś jedną z największych machin śmierci w historii planety?

To tutaj. Uważaj na próg.

Zrobiłam, jak kazała. Wszedłszy do korytarza, ściągnęłam obklejone błotem buty. Chwilę później wciągnęłam nosem powietrze, by upewnić się, że nie śmierdzą mi stopy. Wiecie, jak to jest – człowiek pędzi przez kolejne godziny zaabsorbowany utrzymaniem gęby nad poziomem szamba, tymczasem cielsko wydziela zapachy, próbując przypomnieć małpie, by nie brała siebie zbyt poważnie, bo i tak jest gówno warta.

Chyba przerwałam malowanie?

Łap kapcie. W małym pokoju mam non stop otwarte okno. Możesz zmarznąć w stopy.

Dziękuję.

Skąd przyszło ci do głowy, że cokolwiek malowałam?

Takie wietrzenie, to zwykle oznaka malowania.

Adelajda machnęła ręką i ruszyła do pomieszczenia na końcu korytarza.

Gdzie tam – stwierdziła. – Nie odświeżałam tego kurwidołka od lat. Niech sobie córka remonty urządza, o ile kiedyś wróci z piekła.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, więc tylko skinęłam głową. Wszedłszy do typowej, miniaturowej kuchni w bloku usiadłam przy stole i powiodłam wzrokiem dookoła.

Zrobię herbatę.

Dziękuję. Nie chcę zabierać pani dużo czasu.

Kolejne machnięcie dłonią.

Ty się o mój czas nie martw. Miałaś minę, jakby gonił cię sam diabeł. Myślałam, że zaczepił cię jeden z tych dresików, co to popijają w bramie całymi dniami. Cholerne menele. Młode, aroganckie i otępione przez używkę; nie ma nic gorszego.

W jednej chwili emocja nabrzmiała, niemal rozrywając klatkę piersiową i wywołując ból głowy. Zamierzałam wszystko opowiedzieć tej kobiecie. Dość samotność. Dość pieprzonego zagubienia. Niech ktoś w końcu zrozumie, przez co przechodzę! Tymczasem, mimo rozedrganego ciała, z ust wypłynęło:

Mam okropny dzień. Wolałabym o tym nie mówić. Przepraszam.

Przestań przepraszać, młoda damo. Masz. Wcinaj. – Adelajda położyła na stole paczkę maślanych ciasteczek. Nie chciałam objadać kobiety, która może ledwo wiązać koniec z końcem, lecz nie potrafiłam się powstrzymać. Wcisnęłam do ust najpierw jedno, później drugie i trzecie ciastko. Zaraz też nadleciał kubek pełen parującego płynu i cukierniczka. Może ten dzień jest jeszcze do uratowania? – pomyślałam z namiastką uśmiechu. – Może nie będzie najgorszy, a tylko jednym z gorszych?


8


Siedziałam na wzniesieniu. Bez jednego uderzenia wiatru, czy chmurki na niebie. Zatopiona w ciszy małej miejscowości środkowej europy; otoczona rażąco żółtymi polami rzepaku chłonęłam każdą chwilę. Wiedziałam, że jestem. Tu i teraz. Zdawałam sobie również sprawę, że bez względu na to, co przyniesie przyszłość, nigdy nie będę bliżej prawdy. Nie, nie chodzi o religijną prawdę, korporacyjną prawdę, czy twoją prawdę. Mam na myśli osobisty pogląd na świat wypracowany przez tysiące godzin wędrówek i setki nocy spędzonych na przemyśleniach. Nic tak nie wysysa iluzji z rzeczywistości – nie zabiera człowieka na wycieczkę przez lunapark beznadziei, jak rozpacz. Emocjonalne piekło. Absolutna samotność. Rozedrganie doprowadzone do maksimum. Wrzenie o takiej intensywności, iż chory błaga boga, w którego nie wierzy, by skrócił jego cierpienia.

Tylko piekło, o ile zdołasz je przetrwać, otwiera oczy. Pod sforsowaniu ostatnich słupów granicznych, nie ma odwrotu. Wiedziałam o tym wtedy, siedząc pośród pól; sycąc zmysły zapachami lata… i teraz również wiem… niestety przeprowadzka ze wsi do miasta i utrata Albina zatruły resztki piękna. Po wygraniu setek bitew, przegrałam wojnę. Padłam na kolana, odbezpieczyłam granat i wepchnęłam go między żebra.

Spoglądam w oczy współpracowników, obserwuję ruch dłoni, znamiona skórne, tatuaże; słucham opinii na różne tematy, widzę emocje wypływające na twarz, gdy opowiadają o bliskich, czy obgadują kogoś bez krzty empatii. Zaaferowani, w pełni zatopieni w życiu – wierzący w swą rolę i niepowtarzalność, pędzą między uderzeniami wskazówek zegara. Zaprogramowani do powtarzalnej pracy, tak samo uprzedzeni i nietolerancyjni jak ich przodkowie tysiące lat wcześniej, produkują potomków, by ciągnęły wózek beznadziei, gdy im zabraknie sił. Przed zamieszkaniem w labiryncie betonowych pudełek pełnych zabieganych, nie miałam jednej irracjonalnej myśli w głowie. Samotność rozganiana przez wiernego owczarka – Szoguna i książki wystarczyła, by osadzić rzeczywistość na cholernie smutnych, lecz zarazem stabilnych fundamentach.

Nigdy tego nie chciałam. Nie mam sił, by biec za resztką gatunku, który – przecież widać od razu – pędzi donikąd. Kocham świat, zarazem go nienawidząc. Namiastki piękna, jakie w sobie zawiera, przytłoczone są bezkresnym cmentarzem tworów natury; wszystko przybiera formę, pragnie żyć, rozmnaża się i na końcu zostaje zapomniane.

Oddychania nie usprawiedliwia żaden bóg – nie ratuje żadna święta księga.

Powiadają, że skoro tu trafiłeś – walcz. Nie pozostało nic innego, jak z godnością przyjmować na klatę kolejny dzień. Jesteś w końcu nie byle kim! Popatrz mój drogi! Przyjrzyj się cholera! Życie masz jedno i tylko od ciebie zależy, jak je wykorzystasz! Prawda, że ładne, motywacyjne i współczesne? Forsuj kolejne zasieki – niszcz kolejnych przeciwników: dąż do pięknego ciała i pełnego portfela! Niewiele więcej możliwości otrzymałeś. Żyj, albo umieraj. Ot i cała gadanina na nic. Ot i powtarzanie tego, co ludzie wiedzą od tysięcy lat!


9


Za mną i przede mną: nicość – wyszeptałam. Obejmowałam kubek dłońmi, wyglądając przez okno. Zapadł zmrok. Miałam chwilę dla siebie; pani gospodarz zniknęła w łazience. – Nawet blask lamp… biedne, pomarańczowe światło, z którego każdy korzysta, lecz którego tak naprawdę nikt nie dostrzega…

O szybę uderzyły pierwsze krople. Powrócił deszcz. Nie mogłam uwierzyć, że wypowiedziałam to wyświechtane, żałosne zdanie. Nie mogłam również zaakceptować, iż – po kilkunastu latach udręki – wciąż zawiera ono tak potężny ładunek emocjonalny… pochowane marzenia, zniszczona miłość i rozbita przyjaźń. Nie ma nic stałego. Poczynając od ciała, kończąc zaś na skałach dryfujących w przestrzeni kosmicznej – nie istnieje jedna rzecz, jakiej można by się uchwycić w chwili zwątpienia. Rzadko pomaga też druga istota. Znaleźć kogoś rozumiejącego; słuchającego tak naprawdę, naprawdę jest ciężko. Głęboka relacja wygraną na loterii. Pewnie łatwiej mają piękni; im większa rotacja, tym prawdopodobieństwo trafienia na odpowiednią istotę wzrasta. Chyba. Nie wiem. Nigdy nie żyłam w ten sposób i z takich, czy innych powodów nie zamierzam tego robić. Straciwszy jedynego tak jestem nierzeczywista, że ledwo rzucam cień.

Poczułam, że muszę wyjść. Rozkaz nadbiegł z głębi. Panika naparła na kości. Skórę pokryła gęsia skórka. Uniosłam tyłek centymetr nad obicie krzesła, po czym na powrót na nie klapnęłam. Czułam, że przymus rozmowy, tłumaczenia czegokolwiek, sprawi, iż zacznę krzyczeć. Waga drugiej istoty, czy może – dokładniej – ciężar obcowania z nią; utrzymywania uśmiechu, podtrzymywania konwersacji i zgrywania poczciwego obywatela, sprawiała wrażenie czegoś niemożliwego do udźwignięcia.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz nienawidziłam, lecz…

Oddalenie? Może o nie chodzi? Każdy ma poglądy i wierzenia; każdy opowiada o nich, czasem tylko słuchając drugiej istoty. Wyczuleni, ze swoimi cholernymi punktami bólu, szybujemy przez nic nie warte dziesięciolecia; przędziemy nić, którą zerwie pierwszy lepszy podmuch wiatru.

Własną piersią osłaniamy pewniki pozwalające rano wstać i pędzić na złamanie karku przez zatłoczone ulice – do odgrywanych ról, udawanych relacji i skrywanego bólu. Uważamy, że warto. Drwimy z każdego o negatywnym poglądzie. Plujesz na cud? W takim razie my naplujemy na ciebie, skurwielu. Nie czas na podcinanie gałęzi, na której siedzimy. Zamiast jęku, wyciągaj wnioski z doświadczeń. Spraw, by życie było znośne…

Nie masz prawa twierdzić, iż sprowadza się ono do odbijania piłeczki z napisem: Ból. Bez względu na ilość świetnych wybić – cierń powraca. Zawsze. Uderza pod dziwnym kątem – wyciska z oczu łzy, których nikt nie zauważy, o których nikt nigdy się nie dowie.

Nie nadążam za własnymi krokami. Mimo śladów na śniegu pogubiłam drogę pośród bzdurnej zawieruchy. Czasem, zwykle w środku nocy, boję się, że one nie należą do mnie; że zostawił je ktoś bardzo zły, by wykoleić i odkleić tą, która dawno już nie wierzy we własny oddech… może mężczyzna z plakatu o pociągłej bladej twarzy?

Niech Bóg ma się w swojej opiece, skoro nas nie zdołał uratować.


10



Próbowałam opuścić dom staruszki. Musiała usłyszeć kroki koło łazienki, ponieważ wyskoczyła i zaczęła prosić, bym została. Wyglądała na szczerze zatroskaną. Nie chciałam sprawić jej przykrości, lecz nie mogłam otworzyć ust – rozmawiać. Ostatecznie więc oparłam dłonie na parapecie, obserwując deszcz spływający po kocich łbach.

Przypominasz mi moją córkę; ona też była tak cholernie uparta. – Chwila przerwy między słowami. Maślane ciasteczko wylądowało w zgniatarce uzbrojonej w sztuczną szczękę; zostało zmiażdżone. – Sądząc po wyrazie twarzy, musiałaś mieć naprawdę paskudny dzień, co?

Nie zaszczycając Adelajdy wzrokiem, skinęłam głową. Zrobiłam to tylko po to, by dała spokój. Posiedzę jeszcze godzinę, po czym ruszę w swoją stronę. Przy odrobinie szczęścia kiepska pogoda i zmrok wyludni ulice, dzięki czemu nie spotkam kolejnych popaprańców. Tymczasem jutro… z samego rana pakuję manatki. Wyjeżdżam. Nie mam zbyt wiele gotówki. Nie wiem, z czego będę żyć. Podejrzewam, że wyjadę w góry i tam dokonam żywota w mniej, lub bardziej makabryczny sposób. Nie ma rady. Próbowałam. Naprawdę, cholera, próbowałam grać według reguł; codziennie biegać do pracy, płacić rachunki, przejmować się prowadzonymi w internecie wojenkami kulturowymi. Sądziłam, iż wystarczy odgrywać rolę przez wystarczająco długi czas, by w końcu zacząć w nią wierzyć. Po roku bezsensownej harówki – walki, o każdą godzinę – zrozumiałam, że jestem niezdolna do prowadzenia takiej egzystencji, na inną zaś mnie nie stać. Sprawa przedstawia się prosto: nie potrafisz działać przez dziesięciolecia jako trybik, odejdź na margines i zdechnij.

Produktywna, lub martwa. – Szept. Szepcik. Nie drgnęła nawet brodawka na policzku gospodyni, więc pewnie nic nie usłyszała. – Nie ma zbyt wiele na tym świecie.

Lubię przyglądać się starcom. Trzy dni temu widziałam jednego. Fascynujący widok. Do autobusu komunikacji miejskiej wsiadł mężczyzna nachylony nad ziemią niczym latarnia. Miał rozczochrane siwe włosy. Nie było ich zbyt wiele, dzięki czemu bez problemu dostrzegłam potylicę. Nagle zapytałam samą siebie, na ilu poduszkach kładł ją nieznajomy? Ile razy wstawał rano, by brnąć przez kolejny dzień? Lata pracy, wychowywania dzieci i walczenia o zdrowy związek z kobietą tylko po to, bym obserwowała, jak ledwo wsiada do pieprzonego autobusu, drżąc na całym ciele. Wygięte w łuk nogi, non-stop otwarte usta i wyblakły wzrok. Istnienie, czas i mechanizmy natury wyssały z ciebie, człowieku, wszelką treść. Nie ma litości; nie istnieje esencja, czy sprawiedliwość. Jak na tak nikczemne istoty, których historia to jeden wielki mord, wymyśliliśmy sporo iluzji, by lepiej znosić otaczającą martwotę.

Od małego słyszałam, że życie to dar. Nie ważne, z jakich kręgów pochodzili delikwenci pieprzący podobne bzdury; nie miały również znaczenia ich przekonania, czy wierzenia. Wszyscy, jak jeden mąż, opowiadali się po stronie życia. Wielu obserwowałam. Kłamstwa, choroby, zapasy z systemem i mijające lata szarpały mięso ciała; wbijały haki w miękką tkankę i jeszcze bardziej podatny na zranienie mózg. Spracowane dłonie, otoczenie wypełnione kosztownymi zabawkami i coraz większa desperacja w oczach zwierzęcia stojącego na torach; wmawiającego sobie, że nadjeżdżający pociąg to Matka Boska świecąca kluczami do raju. Mimo iż każdy dzień monotonią i szybkością przemijania udowadnia brutalność bez polotu, lub – w najlepszym razie – pustkę czającą się, w każdym zakamarku materii, krzyżowcy istnienia prą przed siebie. Z rozkazu natury biegną na przeważające oddziały wroga. Lepiej umrzeć w kłamstwie, walcząc o coś, co nigdy nie istniało, niż wejść do lasu i bezpowrotnie zniknąć miedzy drzewami.

Rozumiem, że może istnieć coś więcej; że może nawet istnieć jakiś rodzaj wieczności, lecz dla mnie jest to po prostu nie do przyjęcia. Nigdzie tego nie widzę; w nikim nie widzę boskości, tylko plugawość. Taplamy się w gnoju własnego ciała i gnoju społeczeństwa; otoczeni zdobyczami techniki patrzymy w gwiazdy, wiedząc, że kiedyś tam dotrzemy… może tak będzie. Tylko, czy człowiek znajdzie w nich ukojenie?


11


Ostatni raz widziałam ukochaną babcię; kobietę, która wychowała mnie, gdy matka z ojcem tracili młodość w fabrykach i szwalniach, gdy przyjechała w odwiedziny. W letni dzień chadzała między grządkami – trzymała na rękach braciszka. Wtedy kilkuletniego brzdąca, który teraz wyrósł na dorosłego faceta. Nigdy nie zapomnę zachodzącego słońca i rozlokowanych wokół paleniska kanap. Wyciągnęliśmy je z kumplami ze stodoły , by było na czym siedzieć, gdy rozpalimy ogień. Popiliśmy trochę, wędrując ulicami wsi, po czym rozmawialiśmy do białego rana, spoglądając w pełgające płomienie. Wtedy jeszcze sądziłam, iż relacje z większą grupą ludzi mają jakąkolwiek treść; niosą ze sobą wagę. Dopiero później zrozumiałam, że to strata czasu. Rozmowy o niczym – na końcu samotność. Jedna, może dwie osoby w ciągu życia są wartościowe, reszta to tylko szum tła.

Tamtego letniego wieczoru nie wiedziałam, że widzę babcię po raz ostatni. Nie mogłam podejrzewać, iż spędzę na zabawie jej ostatnią noc na ziemi. Z samego rana podeszła do szafki w kuchni, sięgnęła po leki, po czym uderzyła o podłogę niczym worek ziemniaków. Wylew. Śmierć. Po siedemdziesięciu latach harówki, odmawiania różańca i biegania do kościoła nadeszło gnicie.

Bez zwolnionego tempa, czy filmowej muzyki. Matka mojej matki odeszła z tego świata pozostawiając lukę, której nie nic nie wypełni. Nieraz słyszałam, że powinnam odpuścić. Nawet zapomnieć, jeżeli będzie trzeba. Problem polega na tym, że nigdy nie zapominam – nigdy nie wybaczam. W tym przypadku życie pierwszy raz pokazało, do jakiego rodzaju skurwysyństwa należy. Miałam naście lat. Kierowana naiwnością sądziłam, że mimo wszystko istnienie stoi po dodatniej stronie równania. I jakże się myliłam! O matko! O Boże! O święty pierdolony mikołaju z nosem renifera w dupie! Istniejemy w piekle, lecz boimy się do tego przyznać! Wyśmiewamy i bagatelizujemy fakty na temat rzeczywistości, byle tylko mieć siłę wstać, by od rana odgrywać rolę normalnej istoty.

Przebrzydłe tchórze! Niech piekło pochłonie bezmyślny motłoch i kierujących nim złotoustych sukinsynów! Nie mam dla was litości. Nie mam współczucia… oby po drugiej stronie leżała wyłącznie nicość; inaczej naprawdę się wścieknę!


12


Samotnie pośród czterech desek. Trzy metry pod ziemią. W ciemności i ciszy. Gdzie podziały się troski? Gdzie przepracowane godziny, czy serce miażdżone stresem? Gdzie marzenia, niegdyś z siłą huraganu, przemierzające wewnętrzne krainy? Do ostatniego dnia zapamiętam samotne powroty do domu od przyjaciółki; dwadzieścia kilometrów nocą przez las w towarzystwie ciszy i gwiazd. Ileż myśli głębiło się w głowie – ile planów na przyszłość i nadziei na radość, która ostatecznie nigdy nie nadeszła…

Przegadane noce, emocje szarpiące klatką piersiową; chwile wypełnione pewnością o niepowtarzalności i wadze życia! Wszystko, co kochałam, zostało mi odebrane. Koleżanka ma swój nagrobek. Nie otrzymał go za to rudy kocur. Kici-kotka; Kici-miętka; Bandi-kotka; Rudi-kotka – jak zwykłam go nazywać; wykarmiłam ukochane zwierze strzykawką, gdy leżało w stodole rodziców z kleszczem na szyi… on również odszedł do nicości. Cudowny i niepowtarzalny. Delikatny i groźny zarazem. Prawdziwy przyjaciel. Tylko dzięki niemu przetrwałam noce pełne rozpaczy, gdy przychodziły zjawy dawno minionych, by błagać o pomoc i litość; by prosić mnie o jeszcze jedną szansę, jakbym była bogiem i potrafiła cofnąć czas.

Ciepło błyska i odchodzi. Mgnienie. Anomalia.

Dla jednych anomalia, dla innych zabawka. – Staruszka spojrzała na mnie znad szkieł okularów z lekkim uśmiechem. Na stole rozłożyła cztery łyżki, owinęła je papierem i bawiła się w wywoływanie duchów.

Jestem chodzącą udręką. Nie akceptuję rzeczywistości, w której się urodziłam. Zabija mnie każdy dzień; każda chwila uświadamia absurd ulotności; brutalizm przemijania.

Myśląc w ten sposób, ściągasz na siebie wzrok istot, z którym nie chciałabyś mieć do czynienia. Wierz mi.

Za dwa miesiące mam wizytę u psychologa, czy traktować ją jako ostatnią szansę? – Wzruszyłam ramionami. Nie mogłam mówić, lecz musiałam skończyć: – Czy terapia pomoże na fakt, iż szukałam jednej stabilnej rzeczy pośród oceanu ciągłych zmian? Niech pani popatrzy przez okno. Kamienice ciągną się bez końca, nad nimi, odrobinę dalej, góruje wieża widokowa… zbudowana setki lat temu, lecz wciąż cała. Przyjdzie czas, że po mieście Perun nie pozostanie ślad. Jeden, nawet jeden pieprzony kamyczek nie zasugeruje przyszłym pokoleniom, że coś tu kiedyś było.

Widziałam cię przez okno; jak pędziłaś przez podwórze. Może jestem stara, ale z daleka rozpoznam skazańca. Uważaj na myśli i czyny. Grzebiąc zbyt głęboko w cmentarnej ziemi, możesz trafić na coś bardzo nieprzyjemnego i wciąż żywego.

Po tamtej pełnej wrzasków nocy, ciężko wyłączyć obserwację i wyciąganie wniosków. Nic nie otwiera oczu, jak horror degradacji ciała… Tak bardzo zmęczona ciągłą tułaczką…

Twoje słowa to miód na uszy dla wiecznych. Modlisz się, nawet o tym nie wiedząc. Kiedyś myślałam, że podobni tobie już tacy przychodzą na świat. Teraz jednak sądzę, iż sami na siebie ściągacie nieszczęście – stwierdziła Adelajda, wzdychając. Następnie obserwowała mnie przez dobre dwadzieścia sekund, po czym rzekła: – Mam wolny pokój. Nie rób takiej miny. Córka wyjechała do Wrocławia, załapała pracę w kancelarii i tak opuściła mnie na zawsze. Ile to już lat? Dwana… nie, nie. Będzie ze czternaście lat, jak nie odwiedza matki. Cholerny bachor!

Kobieta uderzyła rozłożonymi dłońmi w stół z taką siłą, iż jedna z łyżek spadła na podłogę, po czym ryknęła śmiechem. Łzy spłynęły jej po policzkach. Musiałam odmówić. Widziałam wielkie oświetlone NIE, pełgające pod czaszką. Zrozumiałam, że postąpię inaczej, dopiero gdy otworzyłam usta i rzekłam:

Gdybym mogła położyć się na chwilę, byłoby idealnie. Mam naprawdę okropny dzień.

Mnie nie musisz się tłumaczyć. Niczego od ciebie nie oczekuję. Pościel, którą wciąż z jakiegoś powodu zmieniam regularnie, masz rozłożoną na łóżku. Uważaj tylko przy przechodzeniu. Włącznik jest po prawej stronie od wejścia; najlepiej zaświeć światło. Podłogę zalegają szpargały, którymi umilam sobie popołudnia. W pokoju córki panuje wtedy przyjemny chłód i cisza. No, względna cisza jak na środek miasta.

Jeszcze raz dziękuję. Jest pani cudowna.

Wbijałyśmy w siebie wzrok. Przez chwilę byłam pewna, że spomiędzy ust staruszki wysunął się zaraz ociekające śliną szczękoczułki. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Ruszyła do pokoju na małą sjestę.


13


Smak sytuacji o największym natężeniu. Kiedy życie przesypuje się przez palce; kiedy dusza wyje o siłę potrzebną do samobójstwa, by przerwać strumień wykręcający stawy i kości. Brnąc samotnie polną ścieżką – otoczona błotem, deszczem i mgłą – roniłam łzy; spoglądając w niebo, zaciskałam dłonie, jakby jednolite sklepienie koloru blachy potrafiło uspokoić roztrojony organizm. Nawet w takich chwilach, powtarzających się na przestrzeni lat, próbowałam iść ku światłu. Powoli rozwierałam szponiastą dłoń rzeczywistości, której palce tkwiły głęboko w moim sercu. Wsłuchana w szelest butów przeczesujących trawę, oddychałam głęboko, kojąc zmysły widokiem biegnących w oddali saren. Niestety emocje szaloną suką; nikt nie ma pełnej kontroli. Mnie natura pozbawiła jej całkowicie. Nie zmienia to faktu, że próbowałam. Walczyłam. Rozszarpywana przez rzeczywistość, wymogi systemu i plujących jadem bliźnich niosłam głowę wysoko.

Prócz dumy nie pozostało wiele. W sumie nic, cholera. Może dlatego tyle radości sprawiała konstatacja, iż wciąż ją posiadam. Wertykalna padlina rozumiejąca rolę człowieka w świecie; rozbite lustro, w którym przegląda się obłęd i melancholia…Szaleństwo pozornie kontrolowane.


14


Przekroczyłam próg. Trąciłam coś palcami u nogi. Zaświeciwszy światło, spostrzegłam dywan ozdobiony znakami przypominającymi glify i stojące między nimi figurki. Wykonane z drzewa, mające około dwudziestu centymetrów wysokości, przedstawiały ludzi o zdeformowanym układzie kostnym; nagie, poruszające się na czterech kończynach wynaturzenia o podłużnych ryjach, wielkich oczach i otwartych – wypełnionych spiczastymi zębami – pyskach.

Niech mnie szlag…

Zapanowałam nad sobą w porę – wypowiedziałam słowa szeptem. Nie powinnam oceniać czyjegoś hobby; zwłaszcza osoby starszej, która z wiekiem może dziwaczeć, wypełniając naddatki wolnego czasu na różne kreatywne sposoby.

Podeszłam do łóżka. Obok stała szafka, na niej zaś lampka i oprawione zdjęcie pulchnej blondynki o zawadiackim uśmiechu. Córka Adelajdy – pomyślałam. – W ogóle nie podobna, ale wygląda na miłą. Niesamowite, że czasem wystarczy jedno spojrzenie (zdjęcie nawet!), byśmy wiedzieli, czuli szóstym zmysłem, iż dogadalibyśmy się z daną osobą. Może nawet zaprzyjaźnili.

Usiadłam na kołdrze. Położyłam na niej dłonie. Miękki, przyjemnie chłodny materiał. Przez te cholerne figurki z piekła rodem nie zasnę. Postanowiłam więc, choć chwilę poleżeć. Później szybko do taksówki i powrót do domu; gdzie drzwi są dębowe i przyozdobione w trzy zamki firmy GERDA. Dopiero rozluźniwszy mięśnie pleców, zrozumiałam, jaka byłam spięta. Nie dość, że czterdzieści godzin pracy fizycznej tygodniowo, dodatkowo związany z bzdurnymi wymogami stres i podsycający go jad tryskający z ust przełożonego. Na dokładkę, jakby mało było kurestwa w kurestwie, wir szaleństwa, pośród którego gubiłam kierunki. Nie wiedziałam nawet, gdzie góra – gdzie dół. Mogłam tylko brnąć przed siebie w nadziei, iż znajdę wyjście z labiryntu, nim dopadnie mnie coś, co kroczy w mroku, używając nadgniłych ścięgien i połamanych kości.

Tak właśnie, kontemplując kiepskie położenie i tragedię wynikającą z bycia żywym – nie wiedzieć kiedy – zasnęłam.


15


Niesamowite, ile razy próbowałam opisać, co czuję; naświetlić kontury odbieranej rzeczywistości. I nigdy (pomijając Albina) nie trafiłam na osobę, która wysłuchałaby do końca – spróbowała zrozumieć. Odsyłali do lekarza, faszerowali lekami i zmieniali dietę. Wychowani w światłych, ultratolerancyjnych czasach dwudziestego pierwszego wieku potrafili powiedzieć, skąd się bierze światło gwiazd, czy walczyć o prawa człowieka z drugiego końca świata, lecz nie mogli objąć rozumiem, iż ktoś może nie być zadowolonym z bycia żywym. Jeżeli nie stać cię na miłość własną i umiłowanie gatunku, przynajmniej toleruj, że jesteś człowiekiem – świadomą istotą; twórcą, który z dużym prawdopodobieństwem pewnego dnia sięgnie gwiazd, zostając gatunkiem międzyplanetarnym!

Super! Kciuk w górę! Na zawołanie szczerzę ząbki! Niech idealni skaczą po powierzchni Marsa, czy Keplera 452b aż dostaną sraczki i wypełnią super zaawansowane kombinezony gównem po pas. Nic mnie to nie obchodzi. Bardziej od wędrówek w stanie nieważkości interesuje mnie więzień zesłany na katorgę dwieście lat wcześniej; niewinny chłopiec, który tyrał w polu od rana do wieczora, by na końcu zostać niesłusznie oskarżonym i przez dwadzieścia lat siedzieć na Syberii. Ten oto bohater nie dostał swojego pomnika; nie otrzymał biografii niczym współczesny celebryta – nikt w żaden sposób go nie upamiętnił, przez co nie znamy żadnych szczegółów… nawet imienia nieszczęśnika. Wiemy jednak, że istniał, ponieważ ludzi o podobnych życiorysach przyszło na świat wielu. Wepchnięci w obłęd, lecz zbyt stonowani, by tańczyć w takt chorej muzyki wszechświata, obserwowali latami. Wyciągali wnioski, ostatecznie rozumiejąc, że nic nie jest istotne i nic nie przetrwa. Jedynie wiara hamowała przed ostateczną konkluzją: Nie warto przyjść na świat. Narodziny zaś to największa tragedia.

Dajcie zwykłego człowieka z miłością do natury i wstrętem do pogoni za mrzonkami, a będę szczęśliwa. Nienawidzę rozświetlonych bilbordów, nachalnych reklam, kamer na każdym rogu i ulic wypełnionych stojącymi w korku samochodami. Nie jestem z tej epoki – nie przynależę do żadnej…

Czuję, że dawno powinnam umrzeć. Zaśmiecam swoją osobą tą i tak przeludnioną planetę. Nie chodzi o myśli autodestrukcyjne, czy depresję. Pragnienie niebytu nie wynika również z gwałtownych emocji, lecz znużenia. Ileż można oglądać zapętlającą się, codzienną, udrękę w imię bzdur?

Porywa wszystko; niesie energia mknąca z zawrotną szybkością, która unosi nas i pcha w stronę ostatniego rozdziału – dekompozycji. Przemiany. Nigdy nie chodziło o to, że jestem istotna; indywidualna. Miałam tylko przeżyć do wieku rozrodczego, spłodzić i zostać nawozem. Reszta do świecidełka; odwracacze uwagi i konflikty. Nic tak nie zaślepia; nie tworzy pełni pośród pustki jak zmagania osobiste, wojskowe, polityczne. Harówka, kłótnie i obgadywanie treściwym plaiwem. Rzadko kiedy się do tego przyznajemy – przez trzydzieści lat udręki poznałam może dwie osoby na tyle świadome i odważne, by potwierdzić moje spostrzeżenia – lecz kochamy wojny. Bez znaczenia, czy chodzi o konflikt zewnętrzny, czy wewnętrzny rzucamy się nań wygłodniali, aby tylko nie dostrzec bezsensu mijających sekund i zagrożenia śmierci, która może dopaść żałosne mięso, w każdej sekundzie jego pląsania po tej przesiąkniętej krwią planecie.

Ot taka wesoła myśl, gdy leżysz w cudzym łóżku, gapiąc się w nieznany sufit i masz ochotę wrzeszczeć. Nie za gatunkiem, czy światem w ogóle, lecz z powodu potwornej samotności. Kiedy ostatni raz mnie ktoś zrozumiał? – zastanowiłam się. – Kiedy przytulił i okłamał, że wszystko będzie dobrze? Chyba nikt bardziej ode mnie, chodzącej rozpaczy, nie potrzebuje bliskości i zapewnienia, że przyszłość to ciepełko, pełny brzuszek i igraszki w pełnym słońcu. Ucieczka w iluzję pozwala odetchnąć. Dobrze mi z widzeniem dokładnym, lecz nawet nurek rozkochany w głębinach musi czasem wypłynąć na powierzchnię – nacieszyć oczy światłem gwiazd.

Kocham cię Albin. Kocham.


16


Obudziło mnie grzechotanie wkomponowane w materię snu. W jednej chwili, wyprodukowane przez mózg, widziałam grzechotniki wielkości sterowców płynące po niebie między obłokami – w drugiej zaś sufit i rozciągnięty na nim prostokąt światła. Zerknąwszy przez okno, spostrzegłam stojącą pod latarnią postać. Wysoki, szczupły facet o pociągłej twarzy zwieńczonej cylindrem, jakby próbował imitować samego Abea Lincolna. Do tego żarzący się w ustach papieros i oczy lśniące… bielą. Nie potrafię tego nazwać inaczej. Z oczodołów nieznajomego bił zimny blask istoty, która widziała zbyt wiele, by mieć choć cień nadziei.

Czyżby to twoja gęba była na plakacie?

Chętnie przyglądałabym się dłużej, ponieważ intuicja podpowiadała, że ubrany na czarno jegomość jest tutaj właśnie dla mnie, lecz od strony drzwi nadbiegła kolejna porcja grzechotu; po niej nastąpił szelest, jakby ktoś ciągnął po podłodze coś ciężkiego.

Informacje zarejestrowane przez oczy szybko dotarły do mózgu – wprawiły ciało w takie przerażenie, iż musiałam zasłonić usta dłonią, by stłumić krzyk. Pieprzona trzpiotka z horroru, pomyślałam. Tymczasem figurki stojące na dywanie spoglądały na mnie; ślepia miały równie martwe i rozświetlone, co stojący na zewnątrz jegomość. Kilkanaście punktów podobne do gwiazd. Czyżby miały ochotę na ludzkie mięso? Ich zdeformowane pyski, wcześniej nieruchome, zamykały się i otwierały, wydając ciche kłapnięcia.

Jej…

Jej dom…

Jej dom to nie schronie.

Jedne figurki zaczynały mówić, drugie zaś kończyły. Przebijał przez nie męski głos. Zerknąwszy na ulicę, spostrzegłam, że nieznajomy porusz ustami.

Uciekaj…

Uciekaj od handlarki…

Uciekaj od handlarki dusz.

Bo stanie się…

Bo staniesz się trofeum!

Kolejny poziom piekła – wyszeptałam. Następnie przejechałem wzrokiem na przeciwległą ścianę; oparłam go prosto na drzwiach, przez które widać było korytarz oświetlony mdłym, punktowym światłem koloru zgniłej pomarańczy.

Zrozumiałam już, co wywoływało feerię dźwięków oscylujących między grzechotem i szelestem. Potężne, zabezpieczone chitynowym pancerzem, cielsko pełzło miarowo w stronę drzwi wyjściowych. Korpus dotarł już pewnie do progu, ponieważ widziałam sam ogon. Wystawały z niego włoski; pomiędzy nimi zaś tkwiły setki szpikulców długości długopisu. Wyobraziłam sobie, jak stawiam nogę na podłodze, ruszam przed siebie i skaczę – kończę żywot z przebitym sercem i rozoranym gardłem. Istota najprawdopodobniej zauważyłaby mnie dużo później, nachyliła się i rozdwojonym na końcu językiem zlizała spływającą z pancerza krew. Każdy jej ruch, każdy gest pieprzonej pokraki potęgowałby tylko grzechot.

Musiałam wydostać się z mieszkania.

Pchana ciekawością, z bulgoczącą na wolnym ogniu desperacją, raz ostatni spojrzałam przez okno. Facet o rękach sięgających do połowy uda i zbyt długich palcach wciąż tam stał. Uśmiechnął się nawet, uchylając cylindra. Papieros wetknięty w drewnianą lufkę zadrżał lekko; żar podskoczył z góry na dół. Nagle, z braku lepszego wyjścia, złapałam za klamkę i otworzyłam framugę. Drugie piętro – pomyślałam. – Nawet jeżeli po wylądowaniu nie złamię nogi, będę biegać po kałużach i błocie w skarpetkach…

Nieznajomy lekko skinął głową, jakby czytał mi w myślach. Następnie, wciąż z uśmiechem zdobiącym twarz, ruszył w dół ulicy; po chwili połknęła go ciemność. Pasował do niej zadziwiająco dobrze.

Wydostać się za wszelką cenę; wydostać się za wszelką cenę… – szeptałam raz za razem, siadając na parapecie. Przesycony wilgocią mróz przenikał sweter. Powinnam się śpieszyć, lecz zatrzymał mnie horyzont. Płonął. Sięgająca gwiazd ściana ognia, w której wiecznie żywcem smażyło się wszystko, co kiedykolwiek istniało. Orgia cierpienia bez powodu i końca. Ot kolejna zabawka w dłoni przypadku.

Szum w uszach i prędkość. Zbyt szybko i chaotycznie, by móc cokolwiek zrobić. Potem uderzenie, błysk białego światła i ból. Zadziwiająco mało bólu, lecz trochę więcej krwi z rozoranej poduszki dłoni. Rozbita butelka po piwie. Oczywiście, że tak. Cholerna kraj! Nie było jednak czasu. Grzechot wypełnił okno. Zadarłszy głowę, spostrzegłam napierające na framugę cielsko. Ściany kamienicy pokryły pęknięcia. Miałach ochotę wyrwać sobie włosy z głowy i wrzeszczeć aż do sądu ostatecznego. Zamiast tego wciągnęłam powietrze nosem i poderwałam nogi do biegu.


17


Pamiętam rok, gdy tęskniłam za deszczem. Zadzierałam głowę, obserwowałam przepływające obłoki i czekałam na spływające z nieba łzy. Miałam dość upałów i monotonii. Potrzebowałam dynamizmu rwącej rzeki. Niech warkot silników, syreny alarmowe i wrzaski zapracowanych mężczyzn zagłuszy jednostajny szum; niech błękit zasłoni betonowa pokrywa, z której spłynie wystarczająco ilość wody, by porwać największe budynki i najgorszych skurwieli… płomień to piękna rzecz, lecz nie może równać się z kroplą wody; gdzie odbity, odwrócony świat pędzi w stronę ziemi, by zmienić kształt – zniknąć na zawsze.

Teraz, przemoczona i zmarznięta z powodu bombardujących chodnik strug wody, również nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Nawet coś tak brudnego i bezdusznego jak miasto pięknieje podczas ulewy – pomyślałam. – Kałuże odbijają światła latarń, ulice wyludniają się, a brud spływa do studzienek. Na warcie zostają jedynie ci, którzy nie mają dokąd pójść. Zgromadzeni przy zadaszonych paleniskach obywatele Perun; poza codzienną bieganiną, zagubieni w meandrach własnej głowy i niespełnienia podają z ręki do ręki flaszkę. Jedyne lekarstwo na uśmierzenie tragizmu trwania – trucizna pozwalającą zakończyć je w przyśpieszonym tempie.

Nie wychowałam się w Mieście Mgły. Jedną z największych aglomeracji dolnego śląska znałam z opisów w internecie i opowieści znajomych. Między innymi dlatego przyjechałam akurat tutaj. Do wielkiego cmentarzyska, gdzie wałęsają się martwi za życia, ponieważ nie potrafią umrzeć, a nie wierzą w sens jakiegokolwiek wysiłku. Wycieńczona, obolała i bosa muszę zrobić jeszcze jeden przystanek. Jeżeli tam nie znajdę sposobu na złagodzenie wewnętrznych sztormów, napełnię kieszenie kamieniami i wskoczę do Głębii. Może jedyne wyjście – ukojenie leży na dnie jeziora? Czy byłoby to takie dziwne, zważywszy na kondycję świata? Wszystko dookoła teatrzyk z feerią urozmaiceń dla powielaczy zakochanych we własnym odbiciu.


18


Leżąc na kanapie i oglądając telewizję, obserwowałam czasem swojego rudego, ukochanego kota. Pewnego popołudnia z pełną mocą uświadamiałam sobie, że zaraz go nie będzie; że zniknie, jak zniknęły miliony istnień przed nim i… znienawidziłam świat. Ten obrzydliwy, brutalny i – co najbardziej smutne – niepotrzebny świat pełen rzezi pałętającej się przez kolejne stulecia. Prócz iluzji sensu i uporu przypartych do muru zwierząt nie ma tu zbyt wiele. Dlatego, ze swojego miejsca w szaleństwie, pluję na ziemię, która mnie zrodziła. Brzydzę się tobą i gardzę tym – o ile istnieje – który to wszystko wprawił w ruch.


19


Prawie dotarłam do celu. Musiałam tylko usiąść i odkleić skarpetę od palca u nogi, który nie tylko wciąż krwawił, pulsując bólem, ale też wydzielał nieprzyjemny zapach. Miałam szczęście – ławka znajdowała się w ciemności, przez co nie dostrzegła mnie grupa nastolatków (jakieś dwadzieścia osób), która parła przed siebie z flaszkami w dłoniach. Z twarzy wyzierały pozbawione źrenic oczy. Z ust przy każdym słowie tryskała krew z fragmentami wnętrzności. Gęste krople wpadały do butelek – zostawały na powrót wypite. Nieznajomi popychali się, targali za włosy i szarpali. Niektórzy obmacywali brutalnie, chwytając przy okazji zębami skórę. Przyszłość świata – pomyślałam. – Następnie pokolenie budujące lepszą przyszłość tym, którzy jeszcze nie nadeszli, ale gdzieś już stoją w kolejce, lub wiszą na choince demiurga niczym pieprzone bombki świąteczne.

Odliczyłam do dziesięciu, jeszcze raz nadstawiłam ucha, czy aby na pewno nie słychać kroków, po czym ruszyłam na drugą stronę drogi, gdzie znajdowała się brama cmentarna. Nim w Perun wyznaczono obszary, gdzie można palić ogień i pić alkohol, miejsce to służyło amatorom alkoholizacji do zgromadzeń. W samym sercu nekropolii, gdzie pochowano sowieckich żołnierzy, lub – jak nazywano ich oficjalnie – (dość komicznie zważywszy, jakich odpuszczali się zbrodni wobec polskiej ludności) wyzwolicieli postawiono betonowy postument. Kiedyś służył on do podtrzymywania pomnika upamiętniającego bohaterskie czyny armii czerwonej. W czasach PRL-u ludzie tolerowali tego typu bzdury, ponieważ nie mieli innego wyboru. Obecnie jednak sprawy miały się inaczej; pomnik najpierw przewrócono, a następnie rozłożono na części pierwsze i rozkradziono. Władze utrzymywały stan cmentarza we względnie dobrej formie, naprawiając uszkodzenia pomników, podcinając krzewy i łatając ogrodzenie. Miejsce to, niegdyś pełne życia z powodu organizowanych Na Postumencie imprez, mocno opustoszało. Miałam jednak nadzieje, że w jego sercu znajdę tych, których nie interesują używki, czy wywoływanie problemów. Kościół nie pomógł, oczywiście, że nie do jasnej cholery, ale może pośród zmarłych znajdę wyjście z sytuacji – odrobinę ukojenia.

Albo chociaż płomienie, gdzie osuszę odrobinę przemoczony tyłek.


20


Przetykana grobami czerń, pośród której szeleszczą spadające krople. Tak z prawej, jak i z lewej strony – ciemność. Bramę zostawiłam w tyle pięć minut temu. Kamiennymi schodami brnęłam wyżej i wyżej; na sam szczyt wniesienia, gdzie przed laty stała szubienica i życie straciło tysiące osób. Oczami wyobraźni widzę jesienną pluchę i zebranych wokół miejsca egzekucji mieszkańców. W tle poniżej zaś zbieranina chat; zalążek tego, czym niegdyś będzie Miasto Mgły. Skazaniec wypowiada słowa, usta poruszają się, ukazując spore braki w uzębieniu. Wie, że zaraz będzie martwy. Nie ma nic do stracenia, więc sypie w oczy prawdą – swoją prawdą; gówno prawdą. Każdy takową posiada. Pechowiec, lub faktyczny kryminalista nie zdaje sobie sprawy, że w pewien sposób zostanie elementem historii Perun. Spocznie bowiem na cmentarzu północnych peryferii, stając się atrakcją dla łakomych smaczków historii turystów.

Nie poznałam żadnego z was, mimo to czuję jad szarpiący za serce – stwierdziłam, zerkając na nagrobki; krzywiąc usta w odrazie. – Żyć, znacz oceniać. Zwykle cholernie niesprawiedliwie.

Nie zliczę, ile razy oceniłam kogoś, czując później wyrzuty sumienia. Nie przeszłam metra w czyichś butach; nie wiem, przez co przeszedł i jakie zdarzenia sprawiły, że podjął taką, a nie inną decyzję. Mimo to mózg nie chce zamilknąć – tym bardziej emocje. Jedno napędza drugie, by kochało, nienawidziło, mściło się i obgadywało. Każdego dnia zabawa w Boga i sąd ostateczny, gdzie jeden delikwent idzie do nieba, drugi zaś do piekła. Wszystko zależy od tego, czy był dobrym człowiekiem, przestrzegał przykazań, chodził do kościoła. Taka sama miara dla urodzonego w ubóstwie chłopca, którego okaleczano, gwałcono i głodzono, a który – po osiągnięciu dorosłości – wypruwał flaki postronnym… i taka sama miara dla bogatego, przystojnego jegomościa, który podstawione miał wszystko pod nos, a który pomógł – nie kiwając palcem – ubogim, rozdającą jedną setną swego majątku.

Sprawiedliwość to wymysł na ziemi, więc powinien też być wymysłem w niebie. Niech sąd ostateczny będzie faktycznie ostateczną niegodziwością; niech sam pan Bóg napluje w twarz tym obrzydliwym, kopanym od małego jednostkom, których nikt nie kochał, lecz które wszyscy z rozkoszą wdeptywali w błoto – stwierdziłam. Zaczęłam mówić na głos, by dodać sobie otuchy; otoczenie robiło się coraz głośniejsze; spod ziemi dochodziły jęki, krzyki i przytłumione uderzenia. – Nikt nie stworzył tego świata, a jeżeli ktoś jednak stoi za jego konstrukcją, należy do najgorszego sortu skurwieli. Nie oddałabym jednego niemowlęcia na żer chorobie w zamian za wszystkie gwiazdy na niebie, tymczasem co ma miejsce na oddziałach onkologicznych, każdego dnia na całym świecie…

W oddali dostrzegłam buchające w niebo płomienie koloru purpury. Ktoś nie tyle rozpalił na postumencie ognisko, ile rozniecił stos! Purpurowe języki ognia tańczyły w rytm melodii samego wszechświata! Im bliżej byłam światła – ukojenia, tym gęstniała ciemność wokoło. Uwięzione w trumnach czaszki płakały i śmiały się na przemian. Inne wyśpiewywały melodię w języku, którego nie znałam. Ich męka, mimo pecha przyjścia na świat podczas jednej z większych zawieruch wojennych w historii ludzkości, musiała trwać. Śmierć nie jest końcem. Niektórzy, ci najbardziej pechowi, toną we łzach i samotności nawet we własnym grobie. Nikt ich nie słyszy – nie jest im w stanie pomóc; stanowią zaledwie atrakcję w lunaparku beznadziei. Ktoś, może mężczyzna w cylindrze z tą pieprzoną fajką w ustach, podejdzie; nacieszy oczy urozmaiceniem przez pięć, dziesięć sekund, a później ruszy do kolejnego…

Kiedy nawet bogowie czują trwogę przed nudą, wiesz, że trafiłeś do piekła… – wyszeptałam w jednej chwili. W drugiej z ciemności wychynął i musnął mnie fragment złamanej kości; ledwo stłumiłam krzyk. Trzeci raz w ciągu ostatnich siedmiu godzin poderwałam nogi do biegu.


21


Jadąc do pracy autobusem wyjeżdżającym z mojej wsi o piątej siedem rano, obserwowałam tonące w ciemności pola i zdewastowane przez erozję gospodarstwa; wystające spod dachówek belki dachowe, obdarte fasady, budy, w których nigdy nie zaśnie już żaden pies i okna… chyba one najbardziej ściskały serce. Przypominające wzrok osoby dostrzegającej jedynie śmierć uosabiały pustkę – czczość. Reflektory autosana wyłaniały z ciemności tańczące z wiatrem firany i fragmenty wnętrza. Pewnego razu nie wytrzymałam – wysiadłam na żądanie. Jadące do pracy cycate baby, których mózgi od harówki w zakładach i roznoszeniu plotek dawno zamieniły się w gąbki, miały miny, jakby ktoś nasrał im do rosołu. Przykro mi, że przyjedziecie na miejsce dwie minuty później; przykro mi, że wyszłyście za brutalnych, żałosnych mężów; przykro mi, że wasze dzieci z powodu alkoholu kończą na cmentarzach i z powodu narkotyków w więzieniach. Przykro mi, do jasnej cholery, że z wywalonymi jęzorami biegacie do kościoła, bo to jedyny powód, dla którego nie popełniłyście samobójstwa. Kiedyś pójdę do nieba – podpowiada jaszczurzy móżdżek, nie dostrzegając tego, iż od lat zadaje cierpienie każdemu dookoła. – Kiedyś nierówności zostaną wyrównane: zatryumfuje sprawiedliwość

Może tak będzie. Pytanie tylko, czyja sprawiedliwość będzie na wierzchu, bo jak długo żyję, tak widzę, że każdy ma swoją. Coś kosztem czegoś. Jeden płacze, drugi się śmieje – jeden na górze, drugi na dole. I tak przez kolejne tysiąclecia w imię iluzji.


22


Tamtego ranka, po opuszczeniu nieogrzewanego wnętrza autobusu prowadzonego przez pijanego kierowcę, dotarłam pod opuszczony dom. Latarka z telefonu wyłoniła mur pruski i uchylone drzwi. Ciemność czająca się za nimi przerażała i kusiła zarazem. Już wtedy wiedziałam, że nie wrócę do pracy w zakładzie produkującym obicia skórzane do ekskluzywnych samochodów. Ruszyłam w kierunku peryferii. Kolejny raz nie wytrzymałam zniewolenia – kapitalistycznej kloaki. Nie potrafiłam się dostosować. Margines. Z dala od neonów, piękna i pieniędzy. Zbyt wiele marzycielstwa i chorobliwej ciekawości, nakazującej zajrzeć, w każdy kąt i zgłębić każdą tajemnicę… należę do samotnych spacerów nocą i zapomnienia. Nie powinno mnie być. Nie powinnam nigdy przyjść na ten świat, lecz błąd został popełniony. Spłacę zaciągnięty przy narodzinach dług. Potem gnicie i spokój. Nie mam mnie już; niech mnie już, błagam, nie będzie, bo wszystko to tak strasznie ciąży – tak strasznie boli!

Każdy dzień, podczas którego przez osiem godzin musiałam udawać, że interesuje mnie coś, co miałam głęboko w dupie, pozbawiał resztek sił do życia. Współpracownicy pluli jadem – prześcigali się w wymyślaniu bzdur, by zaimponować szefostwu i dostać premię. Bez względu na płeć, pochodzenie, czy wiek cechowała ich chorobliwa drapieżność. Zamknięci pośród labiryntu utkanego z banknotów; ograniczeni tak samo, jakby do kogoś należeli (w pewnym sensie tak właśnie było) szczerzyli kły w fałszywych uśmiechach, rzucali komplementy lekkie niczym bańki mydlane i bredzili. Matko święta i Józiu Cieślo, jakie oni pieprzyli głupoty! O partnerach, dzieciach, rodzinie i sąsiadach. Usta, ten ośliniony otwór pełen kawałków jedzenia zadawał kolejne cięcia… język to tak naprawdę tylko kolejne przekleństwo.


23


Wszedłszy między rozpadające się mury pokryte identycznymi znakami zrobionymi przy pomocy wałka, stąpałam powoli. Ostrożności nigdy za wiele. Zwłaszcza że nie wiedziałam, czy jestem sama. Może ktoś wciąż zamieszkuje tę ruinę? Oczami wyobraźni zobaczyłam wielkiego faceta z pokiereszowaną gębą podobnego do Errola Childressa – jak podchodzi, oblizując usta i zaciska dłonie na mojej szyi. Później zaciąga na górę i…

Wiedziałam, że za sekundę zostanę sparaliżowana strachem i wystrzelę z tego domu jak z procy. Dlatego zacisnęłam zęby na dolnej wardze i ruszyłam schodami w górę. Dopiero później zauważę krew i powbijane w dłoń drzazgi, którymi obdarowała mnie wytarta z lakieru poręcz.

Z sercem szamoczącym się w piersi, ledwo łapiąc dech, powiodłam światłem z wbudowanej w telefon latarki po korytarzu. Z poranionego sufitu zwisała trzcina pozlepiana kawałkami gliny. Na przeciwległej ścianie wisiał sporych rozmiarów obraz; przedstawiał jelenia. Stał dumnie wyprostowany, z nozdrzy wypuszczając kłęby pary, a poranne słońce prześwietlało przez gałęzie krzaków. Kto mógł go zawiesić? Jak dawno temu to było? Może staruszek, bądź starowinka dostała obraz od dziecka, lub wnuczka?

Zamiast zaprzątać sobie tym głowę, skręciłam w prawo. Weszłam do pomieszczenia, które niegdyś służyło za sypialnię.

Przesiąknięte wilgocią łóżko, w którym z dużym prawdopodobieństwem przez lata spało stare małżeństwo, obok niego okno wychodzące na podwórze, a na przeciw niego szafka i poustawiane na niej kilkanaście zdjęć. Nie jedno, nie dwa i nie trzy, lecz około dwudziestu czarno-białych fotek przestawiających roześmianą, młodą parę. Wprost nie mogłam w to uwierzyć. Na wyciągnięcie dłoni miałam czyjeś życie – czyjś czas, który dawno przeminął, lecz upamiętniony został przez zmyślny wynalazek człowieka. Niech mnie szlag! Trzema dużymi krokami podeszłam do półek. Najpierw młodzi i zadowoleni z życia. Zawadiackie uśmiechy zdobiące usta i ta iskra w oczach mówiąca: „Nic nie zrobisz. Nie dasz rady. Życie należy do mnie. To mój czas i nic nie możesz na to poradzić!”. Później, stopniowo coraz więcej zmarszczek i przygasający wewnętrzny płomień… na końcu zaś wielkie, podkrążone oczy wyzierające z pomarszczonej twarzy. Zwierze zrozumiało – pomyślałam. – Potrzebowało lat. Niektórzy tak mają, iż wymagają pobierania lekcji przez całe życie; inni znowu umierają w błogiej ignorancji.

Nim sam wylądował w trumnie, musiał wsadzić ich pod ziemię co najmniej kilka” – powiedziałam wtedy, muskając opuszkami palców ostatnie ze zdjęć. – „Tyle po nas zostaje; rozpadający się dom, a w nim snujące się rozpadające serce, które tylko czeka, by przestać bić…”.


24


Mimo rany palca rozwinęłam niezłą prędkość. Determinację zawdzięczałam skłębionej masie kości i czaszek, która przetaczała się z łoskotem po terenie cmentarza. Czarną falę, jak nazwałam ją w myślach, prócz fragmentów sowieckich żołnierzy – wyjątkowo głośnych jak na umrzyków – wypełniała gęsta maź o konsystencji smoły i oczy; bardzo, bardzo dużo rozświetlonych punktów przywodzących na myśl wzrok tamtego faceta o zbyt długich rękach, który spoglądał na mnie, gdy spieprzałam z mieszkania Adelajdy. Czy miał do mnie o coś pretensję? Może na swój pokraczny sposób próbował pomóc? Zagonić mnie gdzieś, gdzie będę bezpieczna? Czyżbym stanowiła zaledwie element gry?

Nie dam… rady… – wyszeptałam. Brzmiało to niczym jęk. Byłam już niedaleko postumentu i purpurowego światła. Jeszcze tylko kilka metrów. Kilka. Pieprzonych. Metrów!

Zawsze grałam rolę cienia. Od małego ta cicha i stojąca z tyłu. Pewnie dlatego tak kochałam książki – mogłam zrozumieć, skąd bierze się odwaga i jak to jest stać na przedzie zgromadzenia. Teraz jednak, po latach wybebeszania przez rzeczywistość, tak przegrany, jak i wygrany nie mają żadnego znaczenia. Zbyt wiele strat wypłukało kolory, lecz wrodzony upór pozostał. Dlatego wykrzesałam resztki sił, miażdżąc wrzeszczący na alarm mózg i skowyt płonących mięśni; dlatego skoczyłam do przodu i zanurkowałam w świetle koloru wrzosu, jakby ściana czerni i klekoczące w niej kości miały ściągnąć mnie na dno piekła – ukarać za winy, których nie popełniłam.


25


Otworzyłam oczy. Z rozchylonych ust wypłynęło lekkie „och”, jakby wszedł we mnie ukochany mężczyzna. Wisiałam dziesiątki metrów nad poziomem gruntu w snopie purpurowych płomieni. Pod nogami miałam rozświetlone ulice Miasta Mgły; krople krwi wypływały z gnijącej rany – zwisały z dużego palca, niknąc ostatecznie w plątaninie ulic. Dalej, otaczając aglomerację, majaczyło tonące w ciemności karkonoskie przedgórze i wielka wyrwa na powierzchni planety… tak w pierwszej chwili sądziłam. Potrzebowałam czasu, by wróciła świadomość i konstatacja, że otwór to tak naprawdę Głębia. Jezioro, w większości otoczone przez lasy i krzewy, nakreślało sześć przystani, rzucających na wodę pomarańczowy blask. Przy pomostach kołysały się łodzie szczęśliwców, którzy mogli sobie na nie pozwolić w czasach coraz większej biedy.

Co tu robię? – zapytałam. Słowa odbiły się echem od niewidzialnych ścian. – Czyżby to… namiastka śmierci?

Śmiech. Śmieszek zaledwie. Kilkusekundowy wybuch radości. Poznałam go od razu. Z oczu popłynęły zły. Chciałam powiedzieć: „Nie, proszę; nie dam rady kolejny raz przez to przejść”. Zamiast słów z ust wypłynął szloch. Dziesiątki razy widziałam, jak Albin umiera; jak wychodzi z płonącego wraku autobusu i idzie w moim kierunku. Dookoła leżą martwi i umierający pasażerowie. Kierowca, przepołowiony na dwie części, jakby dorwał go niewprawny magik, wisiał na drzewie. Ozdoba choinkowa idealnie pasująca do rzeczywistości uosabiającej maszynkę do mielenia mięsa. Nigdy nie zapomnę, jak otworzyłam usta – chciałam krzyknąć. Rozkazać Albinowi, by padł na ziemię i spróbował zgasić płomienie. Wtedy pierwszy raz zobaczyłam więcej i zrozumiałam, że w moim kierunku zmierza trup.

Na barkach mężczyzny, którego znałam od najmłodszych lat i którego kochałam od tak dawna, iż nie pamiętam, kiedy to naprawdę się zaczęło, siedziała naga starucha. Miała bladą skórę, obwisłe, pokryte pleśnią piersi i była bardzo chuda. Wlepiając we mnie wzrok, sięgała do wnętrza rozłupanej czaszki Albina, po czym napychała usta kawałkami mózgu i mięsa. Nic przy tym nie mówiła. Nie wykonała żadnego gestu. Wystarczyły jej oczy, bym rozumiała, że kpi. Wiedziała, że z jakiegoś powodu – może traumatycznego wypadku – przebiłam powłokę oddzielającą rzeczywistości. Zajrzałam rodzicom pod kołdrę i bardzo, ale to kurwa bardzo nie spodobało mi się to, co zobaczyłam.

Od tamtego czasu minęło kilkanaście lat. Nie pamiętam dokładnie ile – powiadają, że szczęśliwi czasu nie liczą… katastrofa autobusu przebijająca liczbą ofiar tą, która miała miejsce pod Kokoszkami, zmiażdżyła resztki nadziei, jakie w sobie niosłam; wyrwała otwór w samym rdzeniu duszy, wysysając z niej absolutnie wszystko. Już w szpitalu, nafaszerowana lekami, z zaciekawieniem obserwowałam twarze pielęgniarek; widziałam to, czym będą – czym w pewnym sensie już są, lecz nie zdają sobie z tego sprawy. Pokryte larwami gnijące mięso, które z pewnością wypowiada tak wiele słów i feruje tak wiele wyroków. Szarpać, gryźć i ranić w imię mrzonek i ekspansji. Na końcu paść między cztery deski – zrobić miejsce dla innych, nowych ciał, by powtarzały błędy, wytwarzały wiary i nienawidziły z całego serca.

Albin, mimo siedzącej na barkach dziwki z piekła rodem, zdołał zbliżyć się do mnie na odległość metra. Jego sweter stał w płomieniach. Skóra czerniała i pękała, ukazując różowe mięso. Nie sądzę, choć oczywiście nie mam pewności, by mnie widział, czy wyczuwał w inny sposób. Ostatnie, co pamiętam, to uderzenie, jakie wydały jego kolana uderzając o asfalt i rechot istoty pożerającej mózg ukochanego. Wtedy widziałam go ostatni raz; wtedy rozstaliśmy się na zawsze i rozumiałam, że wszystko gówno warte…

Trafiliśmy do piekła za grzechy, których nie pozwolono nam zapamiętać.


26


Kocham czytać wspomnienia ludzi sprzed lat; bieda, wóda i zakład produkcyjny. Mało współczucia – jeszcze mniej treści. Obgadujący się współpracownicy, jadowity szef i chorzy klienci; istoty o bzdurnych kształtach i powykręcanych drapieżnością twarzach. Dlaczego wspomnienia, bez względu na rok ich spisania, wyglądają tak podobnie? Różnica w języku, kulturze, technologii, lecz brak jakichkolwiek zmian w zachowaniu. Człowiek zmyślnym rzemieślnikiem; dla przetrwania i zysku zdolny jest do wszystkiego. Nie ma takiej niegodziwości, do której by się nie posunął, aby zerżnąć kawał dupy. I mimo przesuwania granic na niebie, w wodzie i ziemi, wciąż pozostaje tym samym cuchnącym drapieżnikiem. Może ukrywać prawdzie oblicze pośród poprawnie politycznych słów; może też skrywać pazury w kieszeniach drogiego garnituru, czy tamować smród cielska perfumami, wciąż jednak pozostanie zaledwie wyjącym w puszczy szaleńcem.


27


Widzisz tak wiele. Rozglądasz się dookoła, jednak mnie nie chcesz dostrzec. Ciekawe.

Głos dobiegł gdzieś z naprzeciwka. Wiedziałam do kogo należy, postanowiłam jednak wstrzymać wszelkie wyroki. Nie pozwolić sobie na nadzieję; nie przysparzać cierpień w imię naiwności podstawą istnienia.

Umarłeś. Jesteś tylko halucynacją. Wspomnieniem. Proszę, zostaw mnie w spokoju. Pozwól odejść… choćby umrzeć.

Dotarliśmy daleko. Obaliliśmy wiele znaków granicznych, by tu dotrzeć; by móc zrobić to, czego wtedy nie mieliśmy okazji: ostatni raz porozmawiać.

Spojrzałam przed siebie. Wzięłam głęboki oddech; uwierzyłam.

Serce podpowiada, że to ty, ale rozsądek… – Pokręciłam głową. Otarłam płynące z oczu łzy. – Nie mogę uwierzyć, że wróciłeś. Nie przejdę kolejnego kręgu piekła. Mam zbyt mało sił.

Poczułam drgnięcie powietrza. Ktoś pojawił się tuż przede mną. Blisko. Podniósłszy głowę, spostrzegłam Albina; uśmiechniętego i pięknego, jakby nigdy nie wsiadł do tamtego autobusu; nigdy nie płonął żywcem.

Zaufaj ostatni raz. Błagam. Nie mamy wiele czasu.

O północy karoca zamieni się w dynię?

Uśmiech. Napiętnowane melancholią wykrzywienie ust, które tak kocham; za którym tak cholernie tęsknię.

Pobłądziłaś w koszmarze. Niewielu zaszło tak daleko; zaglądało w dawno zapomniane zakamarki rzeczywistości i zdołało przetrwać. Ludzka konstrukcja znosi niewielką dawkę prawdy.

Trupa ciężko przesuwa się w stronę przepaści. Może dlatego wciąż oddycham?

Pokręcił głową – musnął dłonią mój policzek. Zadrżałam. Miałam ochotę rozpaść się na kawałki z tęsknoty i żalu. Dlaczego świat najpierw daje, pozwala budować – marzyć, później zaś wyrwa najistotniejsze; chłepcze krew ofiary i tańczy z radości? Czy naprawdę rzeczywisty jest wyłącznie ból? Cierpienie nie tyle prawem, ile obowiązkiem? Żaden Bóg nie pomógł żadnej jednostce, mimo to kolejne kościoły i sekty wyrastają szybciej od pryszczy na dupie spasionego wielbiciela fast foodów. Chorujemy na nadzieję nawet wtedy, gdy nie ma do niej najmniejszej podstawy. Naszym domem jest irracjonalne. Piekielne danie polane najbardziej niebezpiecznym z sosów – wyobraźnią; marzymy o szczytach, pięknie i spełnieniu, brodząc w szambie z oderwaną ręką i łzami spływającymi po policzkach. Nie powinniśmy się jednak martwić – nikt nas nie zapamięta, nikt nas nie opłacze; nie postawi pomnika. Obrzydliwy margines zbyt nieopłacalny, by rzucać nań snopem reflektora. Jedynym pocieszeniem w żałosnej pogoni jest, iż utoniemy w zapomnieniu tak mocno, iż nawet Bóg zapomni, że kiedykolwiek nas stworzył.

Uparciuch z ciebie sarkastyczna księżniczko, dlatego wciąż trwasz. Jesteś silniejsza, niż sądzisz.

Jasne, jasne. – Skinęłam kilka razy głową, wykrzywiając usta w łódkę. Wiatr bawił się moimi włosami; na niewidzialnych skrzydłach przyniósł nawoływanie dzwonu. – Prawdziwa ze mnie twardzielka; już biegnę do ameryki, występować w progresywnych gniotach i poniżać mężczyzn.

Nie mówię o sile fizycznej; przecież wiesz. Mimo wewnętrznego piekła i totalnej beznadziei walczyłaś. Szukałaś pomocy nawet w kościele, choć jesteś względem religii cholernie jadowita!

Już mi przeszło; mam gdzieś religię… – bąknęłam. Zrobiło mi się zimno. Miałam ochotę wsunąć się pod kołdrę i zasnąć. Spać, spać i jeszcze raz spać; najlepiej do samego sądu ostatecznego. – Poza tym nie sądziłam, że opuścisz zaświaty, by prawić komplementy wykolejonej partnerce.

Kocham cię Kasiu. Jesteś najbardziej zagubioną i zarazem najlepszą kobietą, jaką w życiu znałem. Nim… trafił mnie szlag, pragnąłem, byśmy razem wyjechali; zamieszkali gdzieś daleko od zgiełku miasta. Tam, miałem nadzieję, odnalazłabyś spokój, którego tak rozpaczliwie potrzebowałaś. Wciąż potrzebujesz Kosteczko.

Beczałam na całego. Setki nieprzespanych nocy, kiedy to marzyłam, żeby usłyszeć jego głos. Ból napierał na kości – wbijał w nie haki, szarpiąc raz za razem. Tymczasem zegar odmierzał kolejne sekundy, a świadomość podszeptywała:

Kwintesencja życia. Tkwisz tak blisko prawdy, iż niemal muskasz ją łokciem. Blichtr, pracownicza pogoń i dziesiątki znajomych bombardujących telefon wiadomościami sprawnie deformują widok. Człowiek mocno osadzony jest w życiu. Podobnie do zęba wyrasta i prezentuje się – przynajmniej we własnych oczach – znakomicie. Lekceważy, lub wyśmiewa wzmiankę o własnej znikomości i bezwartościowości.

Kpi; obrzuca obelgami, gdy powiedzieć, że każdy jest nikczemny i drapieżny, lecz – w zależności od intelektu i głębokości emocjonalnej – lepiej, lub gorzej kontroluje wewnętrznego gada. Gdybyśmy z góry założyli, że należymy do gatunku szaleńców, może zdołalibyśmy (choć w małym stopniu) zahamować mord. Niestety, rozkochani we krwi, władzy i posiadaniu, zdepczemy wszelkie pomysły niepasujące do naszej wizji świata… jedynie ci w chorobie – poddani najwyższej próbie; tonący w bólu przypominającym koniec świata dostrzegają prawdziwą kondycję rzeczywistości i człowieka w niej zawartego. Cierpienie wpędza w samotności, nie można go z nikim dzielić, czy opisać słowami…

Dlatego pozostaje milczenie, lub krzyk.

Zdychasz brutalnie wyrwany z iluzji. Świat uosobieniem pustki. Człowiek w nim zawarty irracjonalny i równie samotny. Nie ma NIC, prócz przesuwających się, nieuchwytnych chwil i pogoni za mrzonkami mieniącymi się brokatem wyobraźni.

Czuwanie nocą w wyjącym ciele i przesuwającym się po suficie świetle odkrywa wszystkie karty. Nie potrzeba do tego klechy, świętego, naukowca, czy artysty. Wystarczą płonące zakończenia nerwów i szczypta świadomości.


28


Wróciłeś, żeby ranić? Może ratować? Czego chcesz, do cholery? – zapytałam, zaciskając zęby. Wciąż płakałam, lecz z korzystałam również z obecności gniewu, by nabrać dynamiki.

Jestem tylko konturem; wiatrem próbującym poruszyć martwymi gałęziami dębu. Nie ma we mnie nic, prócz jednego odcienia.

Miałam ochotę złapać za poły tej cholernej kurtki, którą dostał ode mnie bez okazji i szarpać tak długo, aż zostałyby mi w rękach strzępy materiału. Ileż można znieść! Ile gówna w stanie jest przełknąć ludzka istota, nim padnie na kolana i zacznie błagać o śmierć!? Krzyżowcy istnienia! Elitarne wojska natury gotowe na wszystko, byle tylko nadać życiu jakiś sens!

Coś, co pożarło mózg Albina… mój mózg… w pewnym sensie… nie wzięło pod uwagę, jak wielka moc się w nim kryje. On… ja… kochaliśmy cię, wciąż kochamy do tego stopnia, że wprawiliśmy ruch coś, co nie do końca rozumiemy… Muszę pchnąć cię, Kosteczko, na powrót w stronę środka. Pałętając się po peryferiach, nie wskórasz nic: stracisz rozum, później zaś życie. Lub, wyjście najgorsze z najgorszych, zwrócisz uwagę kogoś niebezpiecznego, zostając zabawką.

Zwiesiłam ręce. Spojrzałam w niebo, gdzie przywitało mnie światło gwiazd.

Zrób, co musisz. Nie wiem już, gdzie góra, a gdzie dół. Chciałabym zasnąć, nie jesteś tu jednak, by ukrócić tę farsę. Pomóż więc według swojego planu. Niech gra muzyka – niech tańczą cyganie, prawda?

Teraz ja smutno się uśmiechnęłam i spojrzałam cząstce ukochanego prosto w oczy.

Czuję emocje, którymi cię obdarzał. Jestem nimi. Nie wiedziałem, że istnieje coś równie cudownego.

Skinęłam głową, ocierając ostatnią łzę. Następnie siąknęłam pełnym od glutów nosem. Rzekłam:

Było cudownie zobaczyć choć namiastkę tego, co kiedyś miałam przy sobie każdej nocy. Wykonaj swoje czary-mary; nie zostało mi wiele sił.

Miała nadzieję, że coś jeszcze powie; chciałam usłyszeć kocham cię. Mógłby wypowiadać te dwa słowa przez resztę wieczności, może to pozwoliłoby choć stłumić cierpienie. Niestety zamiast tego delikatnie skinął głową. Ułamek sekundy później purpurowy płomień eksplodował…

Ja wraz z nim.


29


Otworzyłam oczy. Zerknąwszy przez okno, spostrzegłam rozmazaną przez mgłę wieżę kaplicy, w której niegdyś odprawiano mszę za nerwowo chorych. Później wnoszono ich ciała na pobliskie wzgórze – stało tam krematorium; przy jego pomocy zamieniano w popiół, to co niegdyś miało imię, nazwisko i bijące serce. Dawno zaniechano tej procedury; cmentarz zarósł – zamienił się w las, gdzie przed wzrokiem straży miejskiej uciekali pijący alkohol nieletni, chcący pobiegać fani smukłego ciała i miłośnicy narkotyków. Wiedziałam o tym od Albina. Ukochany mieszkał niedaleko. Spędziliśmy wiele godzin, błądząc między drzewami, wymieniając pocałunki i zapewnienia miłości. Młodość okaleczona naiwnością… żeby tak już nic mnie nie obchodziło! Bez stresu, wściekłości i przyjemności. Zamieszkać gdzieś daleko, siedzieć na górskich szczytach – obserwować wędrujące po niebie słońce. Świat płodzi – rozwija wstęgę. Gatunek zanieczyszcza i pożera naturę – stwarza dodatkowe stopnie; mnoży problemy, by później ze łzami w oczach i krzykiem na ustach móc je rozwiązywać! Lepiej wypełnić czaszkę najmniejszą bzdurą – rozdmuchać ją do takich rozmiarów, aż wytryśnie przez uszy… zbyteczne ćwiczenie lepsze od głoszenia tragizmu trwania, czy oglądania własnego odbicia ze zrozumieniem nietrwałości i ulotności. W mrowisku wznoszącym coraz większe kopce z coraz bardziej zmyślnych materiałów, nie ma miejsca na wahanie, czy słabość…

Podepczemy cię, gnojku. Nie zdajesz sobie sprawy, do czego jesteśmy zdolni, nieudaczniku. Nie rozumiesz, gdzie trafiłeś. Wybebeszymy najpierw ducha, a później ciało. Masz chcieć tego, co my; dążyć do tego, co my i zazdrościć tego, czego my sobie zazdrościmy…

Życie to nie żart. Nie jesteś tutaj dla oglądania widoków. Łap za miecz, karabin, czy komputer i skup każdą komórkę ciała na ekspansji; najlepiej kosztem tych najbardziej bezbronnych. Zabijaj, lub sam zostaniesz zamordowany. Upokarzaj, albo zostaniesz upokorzony; gwałć, albo sam zostaniesz zgwałcony i – najważniejsze – wyzyskuj, albo sam zostaniesz wyzyskany. Wyssiemy z ciebie, wampiry o pięknych uśmiechach, energię i zdrowie. Nie martw się jednak. W zamian dostaniesz emeryturę – wolność! Jeżeli dopisze ci szczęście i dożyjesz sześćdziesiątki, będziesz korzystał z życia niczym Bóg! Widzisz to, prawda? To sflaczałe, nafaszerowane tabletkami ciało przemierzające kolejne metry ziemi; podziwiające naturę i zabytki z jednym słowem pulsującym w rytm słabowitego serca: Wygrałem, wygrałem, wygrałem.

Wydźwignęłam ciało do pozycji siedzącej. Czaszkę przeszył ból. Świat zawirował, po czym wrócił na miejsce. Dotknąwszy dłonią głowy, zauważyłam, że jest owinięta bandażem. Panika zakiełkowała – spłyciła oddech. Odgarnęłam kołdrę. Już miałam zeskoczyć z łóżka, gdy spostrzegłam swoje nogi. Jęknęłam. Obie były w gipsie. Rzeczywistość z całym depresyjnym ciężarem zaczęła napierać brzuszyskiem na świadomość; niemal słyszałam pęknięcia i trzaski. Obdarty pokój, śpiąca po jego drugiej stronie starsza kobieta, wylewająca się zza okna szarość i Chrystus spoglądający z umieszczonego nad drzwiami krzyża. Ot kolejna sala w kolejnym szpitalu przeznaczona dla kolejnej wykolejonej jednostki. Niby nic nadzwyczajnego, lecz mimo to miałam ochotę dowlec cielsko do okna i wyskoczyć. Nim zdołałam rozważyć, czy w ogóle zdołałabym to zrobić, usłyszałam jęk zawiasów – spostrzegłam wchodzącą do pomieszczenia Adelajdę. Staruszka miała na sobie płaszcz kolorem podobny do płomienia, jaki widziałam na sowieckim cmentarzu. Usta zdobił jej uśmiech, w oczach pełgał blask.

Pani… – podjęłam, lecz musiałam przerwać; głos miałam zachrypnięty i musiałam odchrząknąć – się tu nie spodziewałam.

A to dziwne. – Kobieta podeszła do łóżka, opierając dłonie na poręczy. – Przyjmuję cię pod swój dach. Wyglądasz, jakby gonił cię sam diabeł. Oddaję do dyspozycji pokój, łóżko; tymczasem ty wyskakujesz z okna, łamiesz obie nogi i mimo to dalej próbujesz udawać Forresta Gumpa! Po takich przejściach, na które w ogóle sobie nie zasłużyłam, oczekuję wyjaśnień.

Ja… przepraszam. Nie wiedziałam, co robię.

To już wiemy. – Skinęła głową. Wciąż na ustach miała ten zadziorny uśmiech. – Chcę jednak wiedzieć, dlaczego to zrobiłaś.

Przecież mówiłam, że…

Przewróciła oczami, przestępując z nogi na nogę.

Widziałaś coś. Od czegoś uciekałaś, lub do czegoś biegłaś.

Problem w tym, że nie pamiętam.

Pękła maska przysłaniająca oblicze Adelajdy. W ciągu kilku sekund dowiedziałam się, dlaczego córka opuściła matkę i wyjechała do innego miasta. Zwarta w pięść, pokryta plamami wątrobowymi, poszybowała w górę, po czym opadła w stronę połamanej nogi. Niemal widziałam uderzenie i podpalający nerwy błysk bólu. Otworzyłam nawet usta – gotowa do krzyku, lecz w ostatniej chwili pulchne palce delikatnie opadły na powierzchnię gipsu. Liście – pomyślałam irracjonalnie. – Liście opadają jesienią…

Nie próbuj zgrywać kretynki, gówniaro. Za zaatakowanie tamtego gościa w parku dostaniesz ładny wyrok; nie wyłgasz się utratą pamięci, czy niepoczytalnością. – Adelajda odgarnęła z oczu włosy; na złotej bransolecie zdobiącej nadgarstek kobiety zatańczyły refleksy światła. – Powiedz, co widziałaś tamtej nocy. Może jego stojącego gdzieś za oknem? Mów szczerze, a zaświadczę, że miałaś nierówno pod sufitem i dostaniesz mniejszy wyrok.

Otworzyłam i zamknęłam usta. Pokręciłam głową. Wyglądałam niczym zabawka z bazaru, której kończą się baterie.

Kogo miałabym widzieć!? – krzyknęłam. Pacjentka leżąca po drugiej stronie pomieszczenia otworzyła oczy; zaczęła płakać. – Mówię, że nic nie pamiętam, ty stara jędzo! Wynocha stąd, bo zawołam… – w jednej chwili spostrzegłam parę ślepi lśniących białym światłem i cylinder. Ten pieprzony, groteskowy cylinder – lekarza – dokończyłam zdrętwiałymi ustami.

Do pokoju weszła pielęgniarka. Najpierw zapytała: „Co tu się dzieje”, później zaś zaczęła uspokajać wciąż szlochającą pacjentkę. Mało mnie to obeszło. Całą uwagę skupiłam na twarzy Adelajdy. Stara ropucha promieniała, jakby ktoś pierwszy raz je zrobił dobrze.

Przypominasz mi córkę. Ona również tylko jęczała, narzekała i wylewała łzy, zamiast wziąć się do roboty. Nie potrafiła dostrzec rozkoszy, której pełno jest dookoła; na wyciągnięcie ręki. W końcu zwróciła uwagę tego gościa… bez końca rysowała portret faceta ubranego tak, jakby uciekł z dziewiętnastowiecznego przyjęcia. Nic nie sprawiało mi takiej przyjemności, jak straszenie tchórzliwej smarkuli nieznajomym w cylindrze. Raz nawet jeden kupiłam i zostawiłam pod łóżkiem w pokoju… gdybyś tylko mogła zobaczyć reakcję! Kupa śmiechu, naprawdę! – rzekła. Na policzki wystąpiły jej rumieńce. Zdawała się w ogóle nie dostrzegać pielęgniarki i wciąż łkającej staruszki. – Dopiero tydzień przez zniknięciem Sary odkryłam, że jej prześladowca jest prawdziwy. Oczywiście nie w takim sensie, w jakim ja, czy ty, lecz na swój dziwny sposób prawdziwy. Facetowi musiało przypaść do gustu moje postępowanie wobec córki, ponieważ dostałam ofertę. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak korzystną i cudowną ofertę zważywszy na pogłębiające się problemy zdrowotne…

Kobieta potarła brodę, zaśmiała się i spojrzała w okno. Spoglądała przez nie w milczeniu. W końcu na powrót otworzyła usta. Tym razem głos miała spokojniejszy, lecz wciąż pobrzmiewała w nim nuta rozbawienia. – Wyrok za poharatanie gościa nie będzie twoim największym zmartwieniem, kiedy on się za ciebie zabierze. Widzę czasem Sarę; dostrzegam w snach jej blond włosy i pękające mięso ciała. Nie żałuję, że przystałam na jego ofertę… czasem tylko w środku nocy słyszę krzyk i płacz; wtedy też zastanawiam się, gdzie trafiła córeczka, co spotyka nas po śmierci i jak wygląda ten inny, wynaturzony świat.

Oczy wciśnięte między zmarszczki przejechały po pokoju – spoczęły na mnie. Usta lekko rozchyliły się – spomiędzy warg wypełzły szczękoczułki. Nie wiedziałam, czy Adelajda coś jeszcze do mnie mówiła. Wszystko zagłuszył wrzask i purpurowe światło. Miałam nadzieję, że opanuje mnie całkowicie i zabierze z tego świata raz na zawsze, lecz rzeczywistość – jak to bywa w przypadku tej podłej dziwki – nie jest taka prosta i nie zawiera w sobie krzty miłosierdzia.


***

Okaleczony Las

  Obecną porą powinny władać zwłoki. Ten plugawy stan pozbawiony uprzywilejowania; kiedy pierwiastek boski opuścił mięso, przez co mięso ...