Z gracją pikującego zimorodka (zbiór tekstów)

 





Najgorsze jest to, kiedy zastanawiamy się, czy następnego dnia znajdziemy w sobie dość siły, aby nadal robić to, co robiliśmy wczoraj, i co robimy już od tak dawna, i gdzie też znajdziemy energię, aby znowu podejmować te bezsensowne działania, realizować wszystkie te nasze plany, które do niczego nie prowadzą, wszystkie te inicjatywy, które mają nas wyrwać z przygnębiającej konieczności, wszystkie te skazane na niepowodzenie próby, wszystko to, co i tak może nas przekonać jedynie o tym, że losu nie da się pokonać, że i tak trzeba upaść na samo dno, każdego wiecru myśląc z lękiem o kolejnym, jeszcze bardziej niepewnym i odrażającym dniu.

Tym właśnie jest życie - odrobiną światła, które ginie w ciemnościach.


Od tylu wieków można widzieć, jak zwierzęta naszego gatunku rodzą się, mozolą i zdychają, a przecież nie przydarza im się nigdy nic bardziej niezwykłego aniżeli bezustannie i beznadziejne szamotanie się w czymś, z czym inne zwierzęta już dawno dały sobie spokój. A przecież powinniśmy byli zrozumieć już jakiś czas temu, o co w tym wszystkim chodzi. Bezkresne masy, całe tabuny niepotrzebnych istot, przez całe stulecia umierają wciąż na naszych oczach, a my jednak nadal jesteśmy w tym samym miejscu i wciąż na coś liczymy... Ale nie nadajemy się nawet do tego, by wyobrazić sobie śmierć.


Potworne zmęczenie egzystencją nie jest być może niczym innym, jak tylko nieopisanym trudem, jaki zadajemy sobie, aby pozostać przez lat dwadzieścia, czterdzieści albo i więcej istotą rozumną, aby właśnie nie być samym sobą, a więc kimś bezsensownym, okrutnym i odrażającym. Koszmarna konieczność bronienia od rana do wieczora uniwersalnego ideału nadczłowieka, kiedy nie jest się nikim innym, jak chromą i ułomną istotą.


Może jest to również kwestia lat, które mijają, kwestia wieku, który niczym zdrajca grozi nam tym, co ostateczne i najgorsze. Za mało jest już w nas muzyki, aby zatańczyło w nas życie, i tyle. Cała młodość już poszła umrzeć u kresu świata, w ciszy prawdy. A dokąd iść, pytam was, co jeszcze zostało, jeżeli nie ma się już w sobie wystarczających pokładów szaleństwa? Prawda jest jak niekończąca się agonia. Prawdą tego świata jest śmierć. Trzeba więc wybierać pomiędzy śmiercią a kłamstwem. A ja nigdy nie byłem w stanie się zabić.


Byłem do tego przyzwyczajony i nawet z pewnym zamiłowaniem oddawałem się tym drobiazgowym i intymnym obserwacjom. Gdy się tak nad tym zastanowić nieco głębiej, kiedy pomyślimy o tym, w jaki sposób powstają i są wypowiadane słowa, to te nasze zdania nie mogą uniknąć klęski, jaką sprowadza na nie ta ich ośliniona oprawa. Okazuje się, że jest to znacznie bardziej skomplikowane niż defekacja, ten nasz mechaniczny wysiłek podtrzymywania konwersacji. Usta, ta nabrzmiała i mięsista otoczka, która kurczy się, świszcząc, miotając, łapiąc oddech, która wyrzuca z siebie przedziwne oślizłe dźwięki, przebijając się przez cuchnący płot przegniłych zębów, co za potworna hańba! A właśnie dźwięki temu mamy ponoć dążyć do ideału. Nie ma lekko. Skoro i tak jesteśmy zaledwie zamkniętą w skórze stertą ciepłych i rozkładających się flaków, zawsze będzie nam marnie szło z uczuciami. Być zakochanym to pryszcz, ale najciężej jest zebrać to wszystko razem do kupy i trzymać się dzielnie. Odchody wcale nie chcą ani trwać, ani rosnąć, i w tym jesteśmy bardziej jeszcze nieszczęśliwi od smętnego gówienka, w naszym zaciekłym i beznadziejnym uporze trwania.


Najbardziej boski, dla każdego z nas, jest nasz własny zapach. Cały problem w tym, że chcielibyśmy być wciąż i bez przerwy tym samym Jasiem, Piotrusiem, czy Gastonem, przez całe życie. Ale nasze ciało, pełne rozbieganych i prymitywnych cząsteczek, buntuje się przeciw tej przerażającej farsie trwania. One chcą jak najszybciej się wyrwać, te nasze milutkie cząsteczki, i zagubić się gdzieś we wszechświecie! Tak strasznie cierpią, że są tylko „nami”, tymi rogaczami nieskończoności wystawionymi do wiatru. Gdyby tak mieć odwagę i rozprysnąć się na kawałki, ale odwagi brak, więc udajemy tylko i byle do jutra. Nasza ukochana męka, wszystkie jej atomy, zaryglowana jest w nas samych, razem z naszą pychą.

– Louis Ferdinand Céline


 …Nie wierzę w Boga jako dobrego ojca w niebie. Nie wierzę, że cisi odziedziczą ziemię. Cichych się ignoruje i depcze. Rozkładają się w krwawej glebie wojny, biznesu, sztuki i gnijąc, zamieniają się w ciepłą ziemię pod wiosennymi deszczami. To niezłomni, głośni, okrutni, żywotni, niepokorni, potężni wolą i orężem maszerują w podkutych butach po miękkich, cierpliwych ciałach.


Boże, życie jest samotnością, pomimo wszystkich tych działających jak narkotyk rozrywek, natarczywego blichtru bezsensownych potańcówek, pomimo fałszywych uśmiechów, które wszyscy mają przyklejone do twarzy. A kiedy uda się znaleźć kogoś, przed kim można otworzyć duszę, to słowa, które się wtedy wypowiada, wprawiają w osłupienie – są takie wyblakłe, brzydkie, bezsensowne i osłabłe od zbyt długiego trzymania w ciasnej ciemnicy własnego wnętrza. Przyznaję, jest radość, spełnienie i przyjaźń – ale samotność samoświadomej duszy jest straszna i przytłaczająca – 

  – Sylvia Plath


Czym mam być? Jaką formę przybrać? Policzki spękane od sztucznych uśmiechów, serce poszarpane stresem, dusza nie ma siły, by wyć; eteryczne oczy nie poszukują już treści. Spod przymkniętych powiek wycieka krew, lecz nikt jej nie zauważa. Nikt nic nie zauważa. Przemykamy po powierzchni. Lunatycy szafujący kartkami kalendarza. Najpierw wydaję się ich być zbyt wiele, później stoimy z pustą klepsydrą, żebrząc o dodatkowe ruchy wskazówek zegara. Rzeczywistość pozbawiona różnorodności – szczypty dynamizmu. Powtarzalność, bezsens i szarość panoszą się po ulicach. Nie ma ucieczki od świadomości bezwartościowości. Zdumiony własną dymisją, zdegradowany do roli śmiertelnie chorego statysty, przemierzam kolejne godziny, szukając odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego tu trafiłem?”.


SylMar-Bud


Odgarnął kołdrę i postawił nogi na podłodze. W okno uderzał gnany jesiennym wiatrem deszcz. Do pokoju wpadało blade światło dnia. Wiszący na ścianie zegarek odmierzał kolejne sekundy. Olgierd słyszał jego tykanie. Miarowy dźwięk raz za razem miażdżył czaszkę mężczyzny. Nie było od niego ucieczki. Nie istniała też ucieczka od istnienia – właśnie dlatego trzydziestolatek ukrył twarz w dłoniach i się rozpłakał. „Gdzie znaleźć siłę na dziesięć godzin pracy, skoro z trudem oddycham? – zapytał własnego wnętrza. – Sama myśl o rozmawianiu z ludźmi i poruszaniu kończynami spycha mnie na krańce istnienia. Nie pamiętam już nic, tylko ból… Nie wiem, co przeraża bardziej; myśl, że zwyrodniała siła stworzyła ten świat, czy możliwość tego, iż powstał on przypadkiem; przez co ciągiem niezliczonych prawdopodobieństw przyszedłem na świat ja?”.

– Wybudzić się z koszmaru życia.

Słysząc własny głos, dostał gęsiej skórki. Zegarek wciąż ponaglał tykaniem. Wstał, po czym wciągnął na tyłek najpierw kalesony, a później ogrodniczki z logiem firmy budowlanej, w której pracował. Wyhaftowany nicią kardynalskiego koloru napis głosił: „SylMar-Bud”. Z niewiadomego powodu słowo to często wyskakiwało w pamięci Olgierda, jakby umysł mężczyzny nie radził sobie z faktem, iż szefostwo nie zdołało wpaść na bardziej kreatywną nazwę dla własnego interesu – firmy zatrudniającej pięćdziesiąt osób, które jednocześnie wznosiły sześć domów i remontowały poniemiecką kamienicę.

– Sylwia i Marek: mistrzowie kreatywności – wyszeptał, po czym wyszczerzył w stronę lustra pokryte pastą zęby.

Smutek mocny niczym samogon wciąż wypełniał jego żyły, lecz istniały też mgnienia radości; okazjonalne przebłyski docierały nawet do izolatki, w której Olgierd ugrzązł lata wcześniej. Wpadek zabrał mu rodzinę i ukochaną kobietę. Ostatnie lata spędził, zgłębiając swój przypadek – miał nadzieję nie tyle przepędzić wewnętrznego trupa, ile odnaleźć jego legowisko i zadać kilka pytań; pragnął zrozumieć, dlaczego wciąż cierpi, skoro pogodził się ze śmiercią bliskich dwa lata wcześniej. „Czyżby raz otwartych wrót, nie sposób już zamknąć? – rozważał, zarzucając na ramiona kurtkę. – Może taka jest kara dla ludzi, którzy otrzeźwieli i dostrzegli chochlika iluzji? Owego utkanego z otchłani potwora? Nie powinienem płacić za nieprzewidywalny i bezwzględny los! Zareagowałem sercem i żółcią; zrozumiałem zbyt wiele… Rozpadam się na kawałki. Czy to nie wystarczająca kara? Dlaczego na dźwięk słowa sprawiedliwość mam ochotę wydzierać sobie włosy z głowy i wyć ze śmiechu? Czyżbym wykoleił się bez możliwości odwrotu?”.

Wyszedł przed dom. Podwórko przypominało morze błota. Otaczały je pordzewiałe kombajny do zboża i buraków, dwa Capki, ręczna sieczkarnia i kilka rodzajów przyczep. Wszystko to pamiątki z czasów, gdy rodzina Banachów posiadała trzydzieści cztery hektary ziemi i sama zatrudniała dwóch parobków, którzy pomagali przy zasiewie i zbiorach. Chwile z przeszłości Olgierd polerował i stawiał na piedestale we własnej głowie, ponieważ – choć nie zdawał sobie z tego sprawy – przede wszystkim one utrzymywały go przy życiu. Nim śmiercią zabrała ojca codzienność przypominała piękny sen; trzeba było pracować od rana do wieczora, lecz Banachowie robili to bez słowa protestu, ponieważ wiedzieli, że dobro rodziny jest najważniejsze. „Kiedy nie musisz drążyć głębiej… Ba! Kiedy nie jesteś w stanie drążyć fundamentów istnienia, ponieważ po powrocie z pola jesz, bierzesz kąpiel i niemal natychmiast zasypiasz… Wtedy żyjesz tak, jak chciała tego natura. Nie szamoczesz się, nie przeklinasz branych oddechów i każdego kolejnego dnia, który przychodzi po nocy; który wchodzi w rolę kata, by uprzykrzyć ci nadchodzące godziny. Nieświadomie wypchnąłem własne życie poza istnienie – nadałem nieznośny ciężar każdej chwili. Najwyraźniej tak kończą głupcy” – doszedł do wniosku, okrążając błotną pułapkę. Był już nie mal przy furtce.


*


By dotrzeć na miejsce, z którego bus rozwoził pracowników na budowy, musiał przejść pięć kilometrów. O tej porze roku, mimo deszczu i wiatru, nie było to specjalnie trudne. Naciągnąwszy czapkę na uszy i postawiwszy kołnierz kurtki, Olgierd ledwo zauważał paskudną pogodę. W dzieciństwie nienawidził jesieni; teraz jednak potrafił dostrzec jej urok. Czasem odnosił wrażenie, iż wewnątrz głowy niesie dzień pełen bezlistnych drzew i skąpanego w martwocie krajobrazu, którego kontury rozmywa mgła. Mleczna zawiesina panoszyła się w obu światach. Banach dostrzegł to, gdy zszedł w dolinę, a jego pole wiedzenia zmalało do dwóch metrów. Nie miał nawet chodnika, na który mógłby wejść. Nic, tylko wiejska droga, kiepskie warunki pogodowe i szum uderzających o jezdnię kropel.

Dwadzieścia dwie minut później spostrzegł przypominający lodówkę kształt. Otaczały go znicze. Z godną podziwu regularnością przynosiły je staruszki mieszkające w okolicznych wsiach. Banach pamiętał opowieść związaną z tym miejscem; dotyczyła ona najpodlejszej kobiety, jaka – przynajmniej zdaniem starszych mieszkańców – mieszkała w tej okolicy. Owa staruszka straciła męża w obozie koncentracyjnym, a kilkadziesiąt lat później dorosłego syna z powodu nowotworu. Osobiste tragedie wypłukały z niej resztki współczucia. Przeganiała dzieciaki ze swojego sadu, gdy te latem zakradły się, by posmakować papierówek, orzechów, czy czereśni. Ponoć jednemu z nich kamieniem wybiła oko; drugiego zaciągnęła do domu i przetrzymywała dopóty, dopóki nie pojawił się ojciec łebka. Zamiast krwi, starowinkę wypełniała nienawiść – bardzo prawdopodobne, że to właśnie ona (i tylko ona!) podtrzymywała ją przy życiu.

Każda świadoma istota rozumie, że gdzieś przed nią majaczy chwila ostatniego oddechu – wpadło Olgierdowi do głowy, gdy stanął tuż przy zniczach i zapatrzył się w posążek matki boskiej umieszczony we wnęce kapliczki. – Zwariowana staruszka na pewno zdawała sobie z tego sprawę, lecz nie przedsięwzięła żadnych kroków, by w krytycznym momencie móc wezwać pomoc; przepędziła nawet firmę telekomunikacyjną, która zamierzała podłączyć jej telefon. Pewnie dlatego przez tydzień leżała kilka metrów od wejścia, nim zwłoki spostrzegł facet z elektrowni. Umęczone, złamane utratą najbliższych biedaczysko przez siedem dni okładały krople deszczu. Ponadgryzały ją też koty i dzikie psy. Mąż i syn nie zdołali pomóc żonie i matce zza grobu. Niektórzy mówili, że dostała to, na co zasłużyła. Też kiedyś bym tak powiedział, ale teraz… Nie jestem już niczego pewny. Nawet własnego imienia”.

Nie zwlekano z pogrzebem. Zbito cztery deski, wrzucono doń to, co zostało z kobiety, po czym wszystko postawiono na wozie. Ówczesny ksiądz poważnie traktował swoje obowiązki – odmówił pochowania staruszki między ludźmi, którym za życia okazywała wyłącznie pogardę i nienawiść. Na szczęście znaleźli się ochotnicy niechowający urazy; twierdzący nawet, że od oceniania jest Bóg, a nie bliźni. Właśnie oni wpadli na pomysł, by przewieźć ciało na nieczynny, niemiecki cmentarz i tam je pogrzebać. Zarys historii Olgierd słyszał od wielu mieszkańców. Czasem różniły się szczegóły, lecz główne punkty zawsze pozostały te same. Za to opis ostatniego aktu, i związanych z nim wydarzeń, dostał z pierwszej ręki, ponieważ jedną z osób, które za obowiązek wzięły sobie godne pochowanie zmarłej (bez względu na jej czyny za życia) była babcia trzydziestolatka.

Ruszyli w stronę cmentarza podczas pogody przypominającej tą, która panuje obecnie. Ulewny deszcz i wiatr. Brakowało tylko gęstej mgły, ale to nieistotne. Kobiety szły obok wozu, śpiewając: „Dziś moją duszę w ręce Twe powierzam”, słońce próbowało przeniknąć pokrywę chmur, a świat cierpliwie znosił kolejny dzień jesiennej melancholii. Nic nie zapowiadało kłopotów. Większość drogi mieli już za sobą. Zeszli do doliny i w miejscu, gdzie teraz stoi kapliczka, usłyszeli grzmot. Gdzieś blisko uderzyła błyskawica. Szum ulewy zagłuszył trzask łamanego drzewa. Żałobnicy mimo to zamierzali, doprowadzić sprawę do końca. Niestety wywołany harmider spłoszył konie. Zwierzęta stanęły dęba i poderwały wóz. Trumna uderzyła o asfalt – roztrzaskała się; zgromadzeni ujrzeli nadęte od wody, przeżarte robactwem ciało. Babcia wspominała, że nigdy wcześniej i nigdy później nie widziała takiego szaleństwa malującego się na twarzy trupa. Zza drzew nadbiegł wiatr; najprawdziwsza wichura szarpała kobiety za obwiązane wokół głów chusty i zdarła beret z czaszki woźnicy. Babcia do śmierci przysięgała, że przez chwilę, w tych podmuchach, słychać było wycie dręczonej kobiety; jakby nawet po śmierci nie potrafiła wybaczyć życiu, iż zabrało jej ukochanych mężczyzn. I jakby w odwecie życie postanowiło upokorzyć ją ten ostatni raz…”.

Tak powstała najpierw kapliczka, a następnie legenda o trupie staruszki ukazującym się samotnym ludziom idącym drogą przez las. Oczywiście Olgierd wiedział, że to tylko napędzane wyobraźnią plotki. Ludzie setki razy pytali go, czy wracając nocą z popijawy, nie widział czasem ducha szalonej staruchy. Banach zawsze odpowiadał, że nic nie widział i gówno bo obchodzą wyssane z palca historyjki o duchach. Jednak mniej więcej od pięciu lat w święto zmarłych, gdy sprzątał groby rodziny i ustawiał na nich znicze, odwiedzał również niemiecki cmentarz (lub przynajmniej to, co z niego zostało), by zadbać i o tych, którzy nie mają już nikogo wśród żywych. Najwięksi plotkarze we wsi uważali, iż robi to, ponieważ coś widział. „Szalona starucha tak napędziła stracha młodemu Banachowi, że lata jej grób sprzątać!” – tak właśnie mawiali, siedząc pod sklepem z flaszką wina w dłoni. I choć nigdy się o tym nie dowiedzą – w pewnym sensie mieli rację.


*


Wypadek miał miejsce sześćdziesiąt cztery miesiące wcześniej. Dwa tygodnie przed wspólnym wyjazdem na wakacje Olgierd upuścił na stopę lemiesz od pługa. Rentgen wykazał złamanie. Karolina (żona Banacha) przeprowadziła rozmowę z teściową – obie doszły do wniosku, iż należy odwołać wyjazd. Za bilety do Dublina pewnie uda się odzyskać pieniądze, lecz opłacone dwa tygodnie w hotelu przepadną. Kuzynka liczyła, że po latach zobaczy rodzinę… Tymczasem nic z tego nie wyjdzie przez głupi lemiesz od pługa. Banach nie mógł, tego tak zostawić. Uważał, że skoro nawarzył piwa, powinien sam je wypić. Dlatego, mimo wrodzonej pasywności, poważnie porozmawiał z matką i żoną. Nie ustąpił nawet wtedy, gdy rzucały jeden argument za drugim. W pewnym momencie wytrącona z równowagi Karolina rozpłakał się i powiedziała, że nie może go tak po prostu zostawić; że serce jej nie pozwala.

Chyba nigdy nie kochałem cię bardziej, niż teraz – odparł ze szpitalnego łóżka, gdy matka czmychnęła z pokoju. Zawsze miała wyczucie i wiedziała, kiedy należy zostawić dwoje ludzi sam na sam. – Naprawdę. Nie wiem, czym sobie zasłużyłem na tak wiernego człowieka”.

Pochlebstwami nic nie działasz”.

Opisuję tylko to, co widzę. Poza tym wiem, że pojedziesz. Widziałem, jak cieszyłaś się na wycieczkę po parku Killanrey. Nigdzie ci nie ucieknę. Dwa tygodnie miną bardzo szybko”.

Trwała chwilę w bezruchu, jakby mierzyła, ile siły należy włożyć w kontratak. W końcu wypaliła niczym tona trotylu:

Skoro jesteś unieruchomiony…”

Właśnie! Muszę pamiętać, żeby wypożyczyć kule ze szpitala!”.

„… to jak będziesz sobie pichcił? Kto rozwiesi ci uprane gacie, skoro nie wejdziesz na piętro, ani za dom? A gdybyś zasłabł od mieszanki leków przeciwbólowych? Gdybyś przewrócił się i uderzył w coś głową? Jak miałabym zwiedzać cokolwiek ze świadomością, że siedzisz samemu!? Czyś ty, kurwa, zrozumiał, o co mnie prosisz!?”.

Karolina rzadko przeklinała. Olgierd zacisnął dłonie na kołdrze. Wiedział, że za chwilę dojdzie do rozstrzygającego starcia. Argumenty należało przejrzeć, wyważyć i wystrzelić w odpowiedniej kolejności; inaczej nici z wakacji dla rodziców i ukochanej kobiety.

Czasu jest wystarczająco, by zrobić zapasy. Nic mi się nie stanie, jeżeli przez czternaście dni jadł będę mrożoną pizze, makaron z serem, zapiekanki, bigos ze słoika i bagietki czosnkowe. Rozumiem, że się martwisz, ale powinnaś też pojąć, iż jestem dorosłym facetem. Istnieją telefony! Dogadam się z Michałem, Filipem, czy Markiem. Kupię cztery skrzynki piwa; jestem pewny, że opuszczą kilka wieczorów w barze, by wypić darmowy browar i obejrzeć stary film z rannym kumplem. Niektórzy całe życie spędzają w samotności; gdzieś na świecie funkcjonują samodzielni osiemdziesięciolatkowie…”.

Ale ty nie jesteś sam… ”.

Ojciec od małego wpajał mi, że można liczyć tylko na siebie; że ludzie prędzej wykorzystają twoją słabość, niż pomogą zmniejszyć jej wpływ. Dzięki Bogu nie muszę walczyć sam, bo mam ciebie. Spadło na mnie największe błogosławieństwo; mam przy sobie ukochaną kobietę. Nie zmienia to jednak faktu, że wciąż pozostałem mężczyzną i bez problemu przetrwam kilkanaście dni samotności!”.

Małżonka Banacha wydawała się zbita z tropu. Nim otworzyła usta, minęło niemal pięć minut, podczas których wpatrywała się w krajobraz za oknem.

Będziesz, choć za mną tęsknił? Będziesz codziennie dzwonił?”.

Kamień spadł z serca Olgierda. Odetchnął z ulgą i już spokojniejszym tonem dodał:

Będę dzwonił trzy razy dziennie; będę dzwonił, aż stracisz cierpliwość i wyłączysz telefon, Stokrotko. Kocham cię”.

Spojrzała na niego oczami pełnymi łez. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz nazwał ją stokrotką. Trzy lata temu? Może pięć? Nie mogła też wiedzieć, iż to ostatni raz, kiedy Banach określił ją w ten sposób, ponieważ podczas drugiego tygodnia wakacji zginie na autostradzie w Irlandii. Winna będzie instalacja. Wraz z nią do wieczności odejdzie kuzynka, siostra i matka Olgierda. Oględziny wraku wykażą, że kobiety były przytomne i spłonęły żywcem.


*


Godziny przed tym, nim większość rodziny Banachów zamieni się w pędzącą sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę kulę ognia, Olgierd (z trudem) wsiądzie na rower i pojedzie do baru. Przez ostatni tydzień często powracał myślami do rozmowy z Karoliną. Nie mógł uwierzyć, że był tak głupi. Połamana kostka sprawiła mu więcej problemu, niż przypuszczał. Pierwsze dwadzieścia cztery godziny po powrocie ze szpitala wypełnione były stanem podgorączkowym i bólem, z którym nie radziły sobie przepisane przez łapiducha leki. Ciało pokrywał pot, serce szarpało się w piersi, jakby zamierzało ją rozsadzić, a ściany pokoju przybierały kształt kopuły i powoli opadały na cierpiącego. Olgierda zdumiał fakt, iż można zapomnieć, co to znaczy dotkliwy ból. „Człowiek nie docenia zdrowia i wolności, póki ich nie straci” – przeczytał gdzieś, kiedyś. Ostatni raz doświadczył równie nieprzyjemnych doznań w drugiej klasie podstawówki, gdy złamał sobie rękę podczas jazdy na nartach.

Między innymi dlatego doszedł do wniosku, że odwiedziny w barze to jedyne sensowne wyjście. Alkohol uśmierzy jedną część bólu, a trajkotanie pijaczków odwróci uwagę od drugiej. Cztery skrzynki piwa i odwiedziny kolegów, o których wspominał wcześniej, były, czczą gadaniną. Tak naprawdę nie zamierzał wydawać dodatkowych pieniędzy na alkohol, ani tym bardziej poić nim miejscowych meneli. W czasach młodości Michał, Filip i Marek stanowili zgraną paczkę, ale teraz… Łączyły ich tylko wspomnienia i miejscowość. Poza tym trzech wyżej wymienionych mężczyzn za pomocą wódy wypłukało z siebie resztki rozsądku. Banach mógł ich słuchać przez godzinę lub dwie; później wpadał w mieszaninę znudzenia i rozdrażnienia. W takich chwilach dziękował opatrzności, że pozwoliła mu w odpowiednim momencie odsunąć od ust butelkę i zachować człowieczeństwo.


*


Jadąc w stronę baru, niemal przez całą drogę wyrzucał spod nosa przekleństwa. Nie było mowy, by zdołał pedałować złamaną stopą, więc do napędzania roweru używał jednej. Cały proces wyglądał niezdarnie i nie pozwalał (pomijając jazdę z górki) nabrać prędkości. Najgorszym odcinek okazał się wyjazd z doliny. Wiedział, że wzniesienie należy przebyć piechotą; jego nachylenie sprawiało trudności nawet sprawnym jednostkom. Niestety podczas schodzenia z roweru, zahaczył stopą o ramę i mało nie siknął z bólu. Na czole i nad górną wargą poczuł paciorki potu. Nie polepszyło to ogólnego samopoczucia Banacha, który cholernie tęsknił za rodziną. Pierwszy raz w życiu nie widział ich od tak dawna i pierwszy raz w życiu zrozumiał, jakim piekłem jest samotność.

W barze wydarzenia przebiegły monotonnie i bezproblemowo. Dosiadł się do stałych bywalców (o tej porze już mocno wciętych) i osuszył pięć kuflów Lwóweckiego Jankesa. Przez pierwsze pół godziny ból krążył gdzieś blisko niczym mucha-akwizytor; później zblakł i w końcu zniknął. Słuchając nawet najbardziej trywialnych tematów, Banach szczerzył zęby i kiwał głową. Jeden pijaczek zwykle nie przykładał uwagi do tego, co ma do powiedzenia drugi. Zainteresowanie, jakim ich obdarzono, zachęciło mężczyzn do bełkotliwych wywodów dotyczących – między innymi – zamontowania nowej kabiny do Ursusa przez Krasickiego, czy kradzieży węża strażackiego z remizy. Zegarek odmierzał kolejne minuty, a mężczyźni drwili z jego tykania, mordując szarek komórki i resztki rozsądku przy pomocy sfermentowanych drożdży.

Czas powrotu, jak to zwykle bywa, gdy się człowiek dobrze bawi, nadszedł zbyt szybko i niespodziewanie. Olgierd spojrzał na zegarek, podziękował kolegom (przynajmniej tym przytomnym) za towarzystwo i ruszył do drzwi. Przywitała go spokojna noc; bezchmurne niebo, lekki wietrzyk i odbite w kałużach światła latarń. Gdzieś szczekał pies – gdzieś szczeknął lis. Pohukiwanie sowy, zagłuszyła przejeżdżają ciężarówka. „Czas pędzi nawet w tej zabitej dechami wsi – pomyślał. Nie wiedział jeszcze, że temat obecnych rozmyślań, stanie się jedną z jego większych udręk w przyszłości. – Dzikie zwierzęta przemykają między gospodarstwami w poszukiwaniu pożywienia, ludzie przewracają się z lewego boku na prawy, czekając na sen; czekając na odpoczynek po dniu wypełnionym pracą. Mają swoje pewniki i to wystarczy, by żyć. Zresztą… Lata przyzwyczajeń wyciągnęłyby ich z łóżek nawet wtedy, gdy rankiem nie wzeszłoby słońce”. Wyobraźnia Banacha stworzyła obraz: Rolnicy uprawiający ziemię pośród gęstego mroku; blade twarze, wytrzeszczone szaleństwem oczy i krwawiące dłonie. Człowiek sadzi, człowiek podlewa i człowiek dogląda, dlaczego więc nic nie rośnie? Gdzie podziało się słońce!? Gdzie moje ukochane pewniki? Niech ktoś wskaże choć jeden niespękany fundament istnienia!

Jazda na rowerze po pijaku zawsze stanowiła nie lada frajdę, Olgierd nie spodziewał się jednak, iż będzie tak i tym razem. Między barem, a jego domem nie postawiono żadnych latarń, ponieważ droga biegła poza terenem zabudowanym – w większości otoczona przez las. Dodatkowe utrudnienie stanowiło rozmokłe od ciągłych deszczy pobocze, które tylko czekało, by połknąć koło roweru i doprowadzić do wypadku. Bezlistne gałęzie sięgały, od czasu do czasu, w stronę Banacha; muskały jego uszy i ramiona, lecz on ledwo zwracał na to uwagę. Czuł się niczym zmarły przebywający otchłań dzielącą świat żywych od krainy umarłych. Dotarłszy na skraj doliny, nacisnął pedał i pewniej chwycił rączki kierownicy. Rower ruszył w dół wzniesienia. Olgierd przed sobą miał tylko mrok, szum powietrza i migotliwy blask zniczy, który z tej odległości przypominał odbite w reflektorach samochodu ślepia saren. Przez cały czas twarz wykrzywiał mu uśmiech. Pijany grymas istoty wolnej od trosk codzienności.

– Uuuhhhuu! – krzyczał, zadzierając głowę; spoglądając na miliony gwiazd. Pierwszy raz od złamania stopy i wjazdu rodziny poczuł się szczęśliwy.

Zrównawszy się z kapliczką, poczuł drżenie na powierzchni skóry, jakby stał przy głośniku wydającym dźwięk o niskim rejestrze. Niewidzialne dłonie zatrzymały rower i uniosły go nad ziemię. Banach najpierw naciskał pedał, a później zaczął po nim skakać. Nic to nie dało. Wisiał w powietrzu niczym podchmielony Piotruś Pan i rozglądał się dookoła. Część umysłu, która wybiega poza racjonalne myślenie, wiedziała (lub przynajmniej podejrzewała) przyczynę całego zajścia. Jednakże dorosły mężczyzna, pijany czy nie, nie zamierzał dopuścić jej do głosu. Zamiast tego podniósł nogę i kolejny raz zaatakował… Gdy usłyszał brzęk metalu. Łańcuch pękł i rozsypał się na ogniwa. Pedały wykonały kilka obrotów i zamarły. Z trzewi lasu wystrzelił wiatr; cuchnący zgnilizną podmuch omiótł twarz Olgierda, po czym zaatakował jego nozdrza i szeroko otwarte usta.

– O co tu, kurwa, chodzi!? – krzyknął. Wcześniejsza radość wyparowała z jego głowy, jakby nigdy jej tam nie było.

Poznasz mój los.

Szept. Nawet mniej niż szept; dźwięk delikatnością przypominający trzepot skrzydeł kolibra. Pobrzmiewała w nim rozpacz. Banach w jednej chwili go słyszał, lecz w następnej ulatywał z jego głowy, jakby pamięć nie potrafiła skatalogować czegoś tak nadzwyczajnego.

Ona płonie. Cierpi. Myśli o tobie i cierpi.

Nagle stało się kilka rzeczy niemal w tej samej chwili. Najpierw zgasły gwiazdy i znicze, pozostawiając Olgierda w nieprzeniknionej ciemności, a następnie zarżały konie, wrzasnęli ludzie i coś uderzyło o asfalt. Przypominający powidok trup wystawił napęczniałą od wilgoci głowę z pękniętej trumny; wlepił lśniące białym światłem oczy w Banacha.

Samotność. Cierpienie. Szaleństwo. Trzy fundamenty niewyczerpanej żałoby!

– Dość! Ratuuunku!

Kochasz ją. Od jutra pokochasz pustkę. Nawet śmierć nie stanowi ucieczki.

Nie mógł dłużej słuchać kobiety. Nigdy wcześniej nie słyszał w czyichś słowach takiej ilości smutku; nawet wtedy, gdy jego ojciec leżał na łożu śmierci. Nie, ten głos sprawiał wrażenie, jakby dobiegał z bardzo daleka. Zwykle tak przemawia ktoś, kto przeszedł przez piekło i nie może znieść myśli, iż czeka ono kolejną istotę.

Dni melancholii. Miesiące bezsensu. Lata uosabiające pustkę… Niech będą przeklęci bogowie grający w szachy żywymi pionkami!

Muszę uciec za wszelką cenę!” – powtarzał w myślach raz za razem; trzymał się tej komendy, jakby był to jedyny stały punkt pośród rozszalałego oceanu.

Olgierd nie widział wyjścia z „halucynacji”, jak to sobie później tłumaczył. Postanowił więc zrobić jedyną rzecz, jaką mógł – zgiął nogę w kolanie i uderzył złamaną stopą w pedał. Z całej siły. Przed oczami mu pociemniało. Nim stracił przytomność, usłyszał jeszcze:

Łzy… Widzę już tylko łzy…


*


Obudził się, gdy było już jasno. Coś obklejało mu twarz. Przejechał po niej opuszkami i spostrzegł zaschniętą krew. „Co mi się, kurwa, przytrafiło? – pomyślał, obmacując zdeformowane guzem czoło. Między trzema cienkimi brzozami, jakieś dwa metry dalej, leżał rower – miał skrzywioną piastę przedniego koła. – Ile wczoraj wypiłem?” Powiódł dookoła wzrokiem. Po drugiej stronie drogi stała kapliczka; Maria z Nazaretu obserwowała go z wnęki kamiennymi oczami. Farba z posążka miejscami odpadła, przez co z daleka wyglądało, jakby Matka Boska nosiła szatę w ciapy. Zza chmur wyszło słońce. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz je widział. Obserwował przez chwilę obłoki przepływające po błękitnym niebie, gdy zrozumiał, że płacze. Twarz wykrzywił mu grymas bólu, z ust wypłynął jęk; jakby wiedział, co miało miejsce w Irlandii; i jakby podświadomie widział lata, które ma przed sobą – napiętnowane samotnością i rozpaczą godziny pustki.


***


Mauzoleum rodziny Henneberg


Była noc. Śnieg zgrzytał pod butami. Z nieba spływały płatki śniegu wielkości znamienia barwnikowego, które Ksenia nosiła na lewej łopatce. Nie wiedziałem, gdzie zmierzam. Nie było to istotne. Od trzydziestu czterech lat oddychałem obok czasu i rzeczywistości. Rozciągałem usta w imitacji uśmiechu, gdy wymagała tego sytuacja. Przebierałem rękami w fabryce, by szefostwo pozwoliło mi wegetować w spokoju. Należałem do przeszłości. Z powodu tragicznych wydarzeń umysł stracił możliwość przetwarzania czasu w iluzję; każda, nawet najpiękniejsza chwila, pozbawiona była esencji. Nie witałem nowego dnia z radością – nie nosiłem już wewnątrz klatki piersiowej słońca, które rozświetlało nawet najbardziej melancholijne okresy. Wraz z odejściem Kseni wewnętrzne miasto runęło w mrok. Wyjechali z niego wszyscy mieszkańcy; nawet bezdomni nie zdołali wytrzymać napiętnowanej rozpaczą aglomeracji.

– Byliśmy, czym jesteście. Będziecie, czym jesteśmy – przeczytałem. Był to napis nad bramą największej (i najstarszej) nekropolii w Perun. Z prawej, przypominającym stroboskop miganiem, padało na śnieg światło latarni; z lewej (skąd przyszedłem) ulica tonęła w ciemności, jakby ktoś odciął zasilanie.

Gdzieś tam, pośród mrozu i mgły, leży Ksenia; pogruchotana kruchość wetknięta między cztery deski i zakopana dwa metry pod ziemią. Gdzie sprawiedliwość? Gdzie mądre głowy powtarzające, że „wszystko będzie dobrze?”. Nikt nie postawi pomnika naszej miłości. Nie będzie święta narodowego przeznaczonego mej ukochanej. Teraz, kilkadziesiąt lat po pogrzebie, kiedy znajomi, przyjaciele i rodzina odeszli, jestem jedyną osobą, która ją pamięta. Nic bardziej nie napawa mnie trwogą, niż popadnięcie Kseni w niepamięć. Czym zasłużyła sobie na ten los? Była najsłodszą kobietą, jaką znałem. Miała wybuchowy charakter, lecz nigdy nie odmówiła ludziom w potrzebie – nigdy nie odwróciła wzroku od głodującej istoty; bez względu na to, do jakiego gatunku należała. W zamian rzeczywistość odpłaciła jej najpierw nowotworem gardła, a następnie wypadkiem samolotowym.

Jestem starym głupcem. Wiem o tym. Jednak nigdy nie pogodzę się z faktem, iż ktoś tak idealny jak Ksenia, został starty z tego świata i wraz z moją śmiercią, przestanie istnieć na zawsze. Świadomość, iż ukochana kobieta mogłaby w ogóle nie przyjść na świat i reszcie ludzkości nie sprawiłoby to różnicy, napawa mnie wstrętem. To ta najbardziej negatywna – zarazem najgłębiej ukorzeniona – strona rozpaczy za kimś, kto odszedł tak dawno temu. Ze swojego okna, jak przystało na emerytowany osiedlowy monitoring, obserwuję młodych; pełna blasku nadziei, krocząca na dwóch nogach, naiwność. Gdybym wierzył, w którąś z wiar, chadzałbym do kościoła i się za nich modlił. Zaciskałbym swe sękate dłonie na lakierowanej ławce i wyrzucał w stronę Wieczności prośby: „Oszczędź, proszę, nowe dusze. Skoro zesłałaś je na świat, miej odrobinę litości. Nie traktuj czegoś tak delikatnego z tą samą brutalnością, którą zastosowałaś wobec Ksenii. Dla sporej liczby dorosłych dorosłość to marsz przez pustynię bez jednej kropli wody, więc błagam cię Miłosierna, odsuń od nich gorycz; a jeżeli już musisz ją na kogoś wylać – zgłaszam się na ochotnika. Mnie, wyschniętemu straszydłu, i tak już wszystko jedno!”.

– Nie można skrzywdzić kogoś, kto dawno temu oprawił pogrzeb swemu wnętrzu – stwierdziłem, uśmiechając się bez odrobiny wesołości. Następnie przestąpiłem krok w stronę migającej latarni. Miałem zamiar ruszyć w górę wzniesienia i wrócić do domu, lecz coś… Jakaś siła, którą z braku lepszego słowa nazwę intuicją, podpowiedziała, bym wszedł na teren nekropolii.

Tak też zrobiłem.


*


Pchnąłem skrzydło bramy, które zaprotestowało jękiem zardzewiałych zawiasów, i ruszyłem między groby. Granitowe płyty dryfowały pośród morza bieli i pomarańczowego światła latarń. Imiona, nazwiska i daty śmierci przelatywały mi przed oczami. „Wszystko to ludzkie istoty. Ciężko fakt ten objąć rozumiem, lecz tak właśnie jest; oni kiedyś stawiali jedną nogę za drugą, oddychali, przewracali oczami, gdy usłyszeli niedorzeczność; oni, tak samo, jak ja, kochali, marzyli, łudzili się i w końcu umierali niespełnieni z takiego, czy innego powodu. Mimo że ludzkość jest zaledwie przecinkiem w bibliotece świata, a materialna powłoka człowieka spędza więcej czasu w stanie rozkładu, niż życia, nie sposób zaakceptować, iż jesteśmy zaledwie rozwiewanym wiatrem pyłem. Tą jedną szczyptę naiwności przechowuję na najniższym poziomie serca i nikt nie zdoła mi jej wydrzeć; nie znajdą jej nawet patolodzy przeprowadzający autopsję.

Zdobywszy lekkie wzniesienie, spostrzegłem mauzoleum rodziny Henneberg. Górującą nad resztą nagrobków konstrukcję wykonano w formie okrągłej, otwartej kaplicy wspartej na doryckich kolumnach. Napis (autorstwa Tadeusza Micińskiego, który, według plotek, był bliskim przyjacielem rodziny) głosił:


Kto jestem? wie tylko ten,

który wie, że mnie wcale nie ma.

Śni mnie ktoś, jakby ciężki sen –

płacze ktoś o mnie pod brzozami trzema.


Poczułem ukłucie w klatce piersiowej. Pojedyncza łza spłynęła po policzku i zawisła na krawędzi szczęki. Mam sześćdziesiąt osiem lat i nie radzę sobie z wysiłkiem, jak niegdyś. Marszu nie ułatwia świeży puch, który połyka nogi aż do kostki. Uda drżały mi od wysiłku. Brałem głębokie wdechy; mroźne powietrze gwałciło gardło – wpadało do płuc niczym wracający z knajpy pijaczyna. W takich chwilach krążyłem myślami wokół bezdomnych. Ludzie skazani na mękę i śmierć z powodu nieprzystosowania do wymogów kapitalizmu. Ileż zdrowasiek odmówiły wszystkie matki świata, prosząc stwórcę, by ich kochane dziecko nie skończyło na ulicy z flaszką denaturatu w dłoni? Gdzie te wszystkie modlitwy? Czy ktokolwiek otrzymał pomoc od niedostrzegalnej siły? Czy ktoś uratował ich przed zapomnieniem? Może otrzymali ten sam los, co Ksenia?

– Moja ukochana ma choć grób, czego nie można powiedzieć o milionach samotników, bezdomnych, poległych w wojnach żołnierzy i tułaczy – wyrzuciłem wraz z kłębem pary, by choć na moment rozgonić ciszę, która w tym miejscu zaczęła mi cholernie ciężyć. – Trzeba nie lada tupetu, by bronić tego świata… By dostrzegać i chwytać esencję utraconą przeze mnie lata temu.


*


Zamierzałem iść prosto na grób Ksenii, lecz przyciągnęło mnie światło. Mdły, chybotliwy blask kreślił na kolumnach mauzoleum cienie wyjęte wprost z koszmarnego snu. „Czyżby ktoś zostawił tam znicze? – pomyślałem, ruszając schodami w górę. Na szczęście miały zaledwie sześć stopni; inaczej z całą pewnością nie dałbym rady ich pokonać. – Może gówniarze urządzili sobie popijawę? Ostatnie czego pragnę, to powrót do domu z obitą gębą!”. Ciekawość, jak zawsze zresztą, bez problemu przezwyciężyła strach. Poza tym,dotarłszy do wnętrza budowli, od razu z głowy wyparowały mi wszelkie niedorzeczne dociekania, ponieważ zobaczyłem stół. Zdaję sobie sprawę, że to nic nadzwyczajnego, lecz jego wyjątkowość podkreślało kilka rzeczy; pierwszą był nienaznaczony jednym płatkiem śniegu blat, jakby go ktoś przed chwilą odkurzył; drugą zaś trójramienny świecznik – to jego blask widziałem wcześniej; a trzecią zwisający zeń przedmiot do złudzenia przypominający wisiorek.

Przestąpiłem dzielące nas metry i otworzyłem usta ze zdziwienia. Mózg odebrał obraz z oczu i przetworzył go w informację, lecz ta zatrzymała się gdzieś po drodze do świadomości. Zwaliłem to na karb podeszłego wieku, lecz gdzieś głęboko wiedziałem, iż to wina układu nerwowego, który wzniósł blokady, by chronić swój kruchy rdzeń. Wyciągnąłem dłoń. Musnąłem opuszkami palców onyks koloru wrzosu. Miał kształt serca i wygrawerowany napis: „Ksenia”. Pokręciłem głową i zrobiłem krok w tył. Następnie otworzyłem usta, jakby zamierzał coś powiedzieć, lecz nie wypłynął z nich żaden dźwięk. Taki właśnie wisiorek podarowałem ukochanej na naszej trzecim spotkaniu. Wtedy też, jako osiemnastoletni kawaler, oświadczyłem się. Nikt nie wierzył, że przetrwamy, a już na pewno nie nasi rodzice, ale daliśmy radę… W obecnych czasach ludzie zbyt szybko dają za wygraną. Nie wiedzą, że po miesiącach płynięcia przez sztorm, w końcu wychodzi słońce, a czasem – jeżeli dopisze wam szczęście – spostrzegacie suchy ląd. Stabilność na horyzoncie! Stawiajcie żagle, bo oto czeka nas wspólna walka o każdy dzień i wspólne życie!

– Tyle lat na mnie czekałeś. – Zza moich pleców dobiegł kobiecy głos. Nie słyszałem go od trzydziestu czterech lat. – Jesteś najcudowniejszym mężczyzną na ziemi.

Zamierzałem się odwrócić, lecz dłonie o długich palcach spoczęły na moich biodrach.

– Stój, kochany. Mamy czas. Czeka cię ostatni krzyk, po którym zawsze będziemy razem. Czy chciałbyś znów wziąć mnie w ramiona?

Robiłem wszystko, by wziąć się w garść. Niestety nic z tego nie wyszło. Łzy same utorowały sobie drogę na policzki i poczęły skapywać na podłogę mauzoleum. Szlochałem niczym dziecko, któremu zabito ukochanego psa. Zmysły szalały. Radość walczyła dominację z zagubieniem i szczyptą niedowierzania. Wtedy właśnie powrócił ból w klatce piersiowej. Intensywnością przypominał uderzenie błyskawicy. Przed oczami mi pociemniało. Pęcherz nie wytrzymał – oddałem mocz. Wyciągnąłem dłoń, by oprzeć się o jedną z kolumn, lecz wtedy ból szarpnął kolejny raz. Zrobiłem krok, straciłem równowagę i padłem twarzą w śnieg. Nigdy wcześniej nie cierpiałem równie dotkliwie.

– Zaraz będzie po wszystkim – powiedziała Ksenia. Dłonie złapały mnie za lewą rękę i odwróciły na plecy. Płomień ze świecznika padał na piękną, na wpół dotkniętą rozkładem, twarz. Wyciągnąłem dłoń, by dotknąć jej zadartego noska. Nie cofnęła się; przyjęła ją z taką otwartością, jakby nie dzieliły nas lata rozłąki; jakbyśmy mieli długie, cudowne życie i właśnie witali nowy dzień. – Nie ma innej drogi, ale to ostatnie cierpienie. Tam, gdzie idziemy, zapomnisz, że ono w ogóle istniało.

Oby nie! – chciałem wrzasnąć, lecz tylko pomyślałem. – Ból definiuje! Ból uczy pokory!”.

Cierpienie na kilka sekund zelżało. Pierwotny, zwierzęcy instynkt nie zamierzał dać za wygraną. Wpompował więc w ciało potężną dawkę adrenaliny, nakazał mu natychmiast ruszyć w stronę wyjścia i z najbliższej budki zadzwonić po karetkę. Byłem na tyle naiwny, iż sądziłem, że tak właśnie trzeba zrobić. Spróbowałem podźwignąć się do pozycji siedzącej, lecz właśnie wtedy uderzyła najmocniejsza (i ostatnia) błyskawica.

Rzuciło mną do tyłu z taką siłą, iż usłyszałem trzask pękającej czaszki. Dostałem konwulsji. Chyba też narobiłem w gacie. Nim ciemność zabrała ból i świadomość w ogóle, zdołałem spojrzeć w oczy Ksenii i wyszeptać:

– Kocham cię.


***


Życie to K…


Lato dotarło w końcu do tej części świata, rozsiadło się wygodnie na tłustym zadzie i rozłożyło katalog pełen zapachu kwiatów i świeżo ściętej trawy. Właśnie wtedy, o godzinie dziewiątej czterdzieści sześć, mężczyzna o szerokich barkach i burzy czarnych loków na głowie, wychylił się przez okno i zawołał syna. Dziecko, które akurat pomagało dziadkowi nosić wodę na grządki, bez zwłoki postawiło wiadra i ruszyło w stronę domu. Zwykle nie było tak posłuszne, lecz po tonie głosu rodziciela wywnioskowało, że lepiej nie zwlekać. „Dziadek na pewno sobie poradzi – przekonywał dzieciaka wewnętrzny głos. – W końcu przeżył tak dużo lat i jest taaaki mądry!”.

Najpierw skok przez rów, później kawałek polną drogą, sprint przez podwórze, gdzie w każdej chwili może zaatakować agresywny kogut, schodami w górę, korytarzem w lewo, otworzyć drzwi i… Jest! Omieciony letnim słońcem mężczyzna. Wielkolud, którego chłopiec kochał całym sercem, a którego fizycznie w ogóle nie przypominał; miał jasne, niemal białe włosy, kruchą budowę ciała i krzywe nogi. Czasem czuł strach, że tatuś dostrzeże, jak bardzo się od siebie różnią i przestanie go kochać; jednak póki co nic takiego nie miało miejsca.

– Usiądź. – Ojciec wskazał kanapę. Sam zajął miejsce w fotelu ze skóry kasztanowego koloru. – Chciałbym z tobą porozmawiać.

Syn zrobił, tak, jak kazał ojciec. Nawet nie zdał sobie sprawy, że dłońmi zaczyna szarpać guziki kanapy.

– Zrobiłem coś złego?

– Nie bądź taki ciekawski, bo cię pająki za obraz wciągną.

Dzieciak wyobraża sobie obraz i wychodzące zza niego pająki wielkości Roberta – jednego z kotów dziadka. Wizja ta unosi się przed jego oczami, jakby umysł próbowała utrwalić ją i wykorzystać w przyszłości; na przykład, gdy dzieciak obudzi się w środku nocy i za potrzebą ruszy do łazienki.

– Pomagałeś dziadkowi?

– Mhm. – Chłopiec skinął głową, puścił guzik i zaczął drążyć wnętrze nosa palcem wskazującym.

– Złota szukasz, czy może zgłodniałeś?

– Nie ro…

– Ależ rozumiesz.

Ojciec wpatrywał się spokojnie w syna dopóty, dopóki ten nie zrozumiał, o co chodzi i nie przestał grzebać w nosie.

– Przepraszam, tatuś. Już nie będę.

– Długo zastanawiałem się, czy nie przeprowadzić z tobą poważnej rozmowy. Wiesz, jak mężczyzna z mężczyzną; w końcu jesteś już taki duży.

Dzieciak lubił, gdy rodzina mówiła, że szybko rośnie i że jest już duży, a pochlebstwo rzucone od ojca traktował z wyjątkową powagą, ponieważ nie słyszał go zbyt często.

– Mam już osiem lat!

Mężczyzna uśmiechnął się i skinął głową. Ośmiolatek pierwszy raz widział, by ktoś rozszerzał usta, jakby był szczęśliwy, lecz oczy miał wodniste i pełne smutku.

– Nie przypuszczałem, że będę miał dziecko. W sumie złamałem jedno z najświętszych przykazań i sprowadziłem na ten przeklęty świat kolejną ofiarę. Niech szlag trafi popęd, nieostrożność i zaślepienie miłości!

Pod koniec wypowiedzi chłopiec rozpoznał w głosie ojca tę samą nutę wściekłości, która zaalarmowała go wcześniej, gdy usłyszał wołanie przez okno. Nawet w tak młodym wieku wiedział, że stąpa po cienkim lodzie i musi uważać, by nie skończyć z obolałym tyłkiem.

– A teraz powiedz za mną: życie to kurwa.

– „Życie to ku… wa”.

– Jeszcze raz. Tylko teraz się postaraj. Nie dostaniesz lania za przekleństwo, daję słowo.

– „ŻYCIE TO KURWA!” – rzekł chłopiec tak głośno, aż zerwały się do lotu patki siedzące na rosnącej za oknem gruszy.

– Dokładnie. Pamiętaj o tym, jeżeli nadejdą… Kiedy nadejdą ciężkie czasy. Jak w środku będziesz czuł wielki, wielki ból, odejdź gdzieś daleko i wykrzycz w niebo to jedno zdanie. Zapamiętasz?

– Tak, tato.

– To kiedy masz krzyczeć?

– Mam krzyczeć wtedy, kiedy będzie bardzo bolało i kiedy nikt nie będzie widział.

Ojciec nachylił się, wyciągnął gęsto obrośniętą dłoń w stronę ośmiolatka i rozczochrał mu włosy, które z powodu potu zostały utrwalone w przeróżnych pozycjach. Wtedy też chłopiec zauważył, że w drugiej dłoni tatuś ściska nóż do mięsa.

– Nim wrócisz do dziadka… – Mężczyzna przerwał, ponieważ dostrzegł, iż syn wpatruje się w ostrze noża. – Ej! Słuchaj, co ojciec do ciebie mówi!

Dzieciak natychmiast wypiął klatkę piersiową i skupił uwagę na ojcu.

– Nim wrócisz do dziadka, chcę, byś zapamiętał jeszcze jedną rzecz. Cholernie ważną rzecz, synku.

– Tak, tatusiu?

– Pamiętaj, że cię kochałem, kocham i zawsze będę kochał. Byłeś jedynym powodem, dla którego ciągnąłem żywot w tym… W… tym… – Mężczyzna potrząsa głową, jakby próbował odpędzić resztki senności i ciągnie dalej: – Jesteś równie kruchy, co twoja mamusia. Szkoda, że nie miałeś okazji jej poznać. Byłaby bardzo szczęśliwa, mając takiego wspaniałego syna.

Dzieciak ociera łzy, które torują sobie drogę na policzki. Tatuś bardzo rzadko wspomina mamusię. Nie jest przyzwyczajony do tego, by o niej mówić. Cierpi, jednocześnie czując radość. Pierwszy raz doświadcza tego słodko-gorzkiego uczucia zarezerwowanego przede wszystkim dla starszych przedstawicieli rodzaju ludzkiego.

– Jesteś owocem prawdziwej miłości; o ile takie coś w ogóle istnieje. Jesteś dzieckiem szczęścia rozerwanego na strzępy przez realia tego świata. Zapamiętasz, czym jest świat?

– Świat to kurwa? – bardziej pyta niż oświadcza ośmiolatek. Boi się, że dostanie w twarz za tak okropne przekleństwo, lecz nic takiego nie ma miejsca. Ojciec kolejny raz kiwa głową, po czym wstaje z fotela i przytula swego syna.

– Wszystko to napiętnowane jest dekompozycją. Spaczone skurwieniem.

Stoją tak przez kilka minut. Ojciec i syn otoczeni przez drobinki kurzu wirujące w letnim powietrzu i zapachu gruszek. Obraz ten będzie ciągnął się za dzieciakiem do końca życia. Nigdy nie zapomni szalejącego w piersi serca swego rodziciela i słów, które mu przekazał. „Życie to kurwa – pomyśli dwadzieścia dwa lata później, siedząc z Glockiem we własnym mieszkaniu; rozważając wyjście, które lata wcześniej wybrał jego ojciec. – Miałeś rację, tatku. Życie. To. K…”.


***


Pan Przytulski


Oderwałem wzrok od kartki i spojrzałem przez okno. W nocy temperatura wzrosła o trzy stopnie i zaczął padać deszcz. Śnieg topniał. Woda spływała rynnami; wylatywała przez wygryzione rdzą dziury – uderzała o płytki chodnikowe. Godzinę wcześniej sąsiedzi wyszli na korytarz i debatowali na temat możliwej powodzi. „Nie ma nic piękniejszego – rozważałem robaczywym umysłem – niż uczucie bezsilności, gdy dobytek, na który tyrałeś całej życie, najpierw miesza się z szambem i błotem, a następnie zostaje porwany w dół ulicy”. Przeżyłem to czterdzieści trzy lata temu. Raz wystarczy. Poza tym… Teraz nic nie może mi już zaszkodzić. Nikt nie może mnie już zranić. Kiedy przeskoczysz nawet śmierć, życie traci dynamikę – jest tylko gnijącym w trawie owocem, który niegdyś wabił cię swą jędrnością i smakiem, wisząc na gałęziach jabłoni.

Wróciłem wzrokiem do kartki, mocniej zacisnąłem palce na piórze i napisałem: „Rozpadająca się zima za oknem i rozpadając się świat za moimi oczami”; czy warto budować zamki z piasku i prowadzić konflikty żołnierzykami z plastiku, skoro wiatr czasu i tak zmiecie wszystko do kosza z napisem: „Zapomnienie?”. Ludzie zadają sobie to pytanie od dawna; co najmniej jakby nie znali odpowiedzi. Odnoszę wrażenie, iż wiedzą, czym kończy się każdy, nawet największy, wysiłek. Podświadomość podejmuję decyzję poza obrębem świadomości; zamyka drzwi, za którymi leżą zbędne prawdy dotyczące ludzkiej egzystencji. Choć może nie powinienem ograniczać się tylko do homo sapiens? Wszak zwierzęta, mimo tego, że pozbawione świadomości, również pląsają w zaklętym kręgu walki o przetrwanie i reprodukcji. Czyżby natura była zaledwie samo-powielającą się suką? Zrodzoną z przypadku kretynką winną całemu cierpieniu, jakie ma miejsce każdej godziny każdego dnia na pewnej małej planecie w galaktyce Drogi Mlecznej?

Na czarną komedię zakrawa fakt, iż każde kolejne pokolenie schodzi z linii produkcyjnej tak samo zdefektowane, jak poprzednie; pełne mrzonek, napędzane rządzą reprodukcji i formowania świata według własnego widzimisię, kukły. Zaślepieni megalomanią, arogancją, zaabsorbowani własną pieprzoną misją, kultyści życia. Grzebię czasem w przeszłości, analizuję własne zachowanie i wiem, że nic nie byłoby w stanie uświadomić mi znikomości jakiegokolwiek działania. Nawet gdyby niebo przybrało odcień krwi i rozkazało ludziom zaprzestanie wszelkiej aktywności, bo nadchodzi zagłada, większość i tak wróciłaby do codziennych sprawunków. Niektórzy nie mają nic innego prócz iluzji. Urodzili się, walczyli latami, produkowali latami i umrą nie zrozumiawszy nawet, że kiedykolwiek istnieli. To, wydaję mi się, jest najsmutniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek rozważałem.

Czy możliwe jest, by człowiek doszedł do takiego zaawansowania technologicznego, iż nadchodzącym pokoleniom nie starczyłoby życia, by poznać zasadę jego działania? Obecnie mamy specjalizację – młodzi ludzie kształcą się w jednej dziedzinie, opanowują ją na poziomie zaawansowanym, po czym przejmują pałeczkę po tych, którzy (zużyci) odchodzą na emeryturę bądź lądują metry pod ziemią między czterema deskami. Gdyby jednak z takiego, czy innego powodu krąg ten został przerwany? Gdyby młodym ułatwiała życie machina zbudowana przez praojców, to czy w końcu nie uznaliby jej za Boga? Mogliby przecież składać w ofierze dary i prosić, by zesłała deszcz na pola, czy podniosła temperaturę po srogiej zimie?

Po setkach (może tysiącu lub dwóch?) lat nadeszłoby pokolenie mające dość starego boga. Taka ludzka natura, że każdy świeży, napakowany rządzą czynu, organizm w końcu pluje na rękę, która go karmi. Jeden człowiek tworzy flagę lub znak, a inny – mniej kreatywny, lecz bardziej charyzmatyczny – wychodzi na mównicę i utożsamia z owym znakiem konkretne poglądy. Starzy patrzą i kręcą głowami. Na horyzoncie majaczą chmury burzowe, a ostrze siekiery zawisa nad statusem quo; ponieważ nie ma takiego argumentu, który byłby zdolny nadwątlić stanowisko fanatyka; który byłby w stanie zepchnąć go z wcześniej obranej ścieżki… A człowiek, ten mag rozkochany w rzucaniu na samego siebie iluzji, jest fanatykiem życia. Dlatego nigdy nie zajrzy za drzwi, gdzie podświadomość upycha wszelkie najstraszniejsze fakty związane z byciem świadomym zwierzęciem.


*


Z zamyślenia wyrwało mnie pukanie do drzwi. Zdezorientowany rozejrzałem się po pokoju, jakbym wypływał ze snu. Wstałem z trzaskiem kolan i zerknąłem w rybie oko. Po drugiej stronie spostrzegłem zniekształconą sylwetkę sąsiada. Dziewiętnastoletni młodzian o imieniu Mikołaj. Przychodził do mnie wieczorami, by porozmawiać o wszystkim i o niczym. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek spotkał człowieka, z którym tak swobodnie by się milczało.

Puk. Puk. Puk.

– Jest pan tam, panie Przytulski?

– Jestem, bo i dlaczego ma mnie, kurwa, nie być? – wyszeptałem, po czym, już głośniej, dodałem: – Już otwieram. Daj mi chwilę, bo zawieruszyłem gdzieś klucze.

Wypowiedziałem ostatnie zdanie tylko po to, by dać sobie czas na ochłonięcie i założenie maski pod tytułem: „Jestem tylko kolejnym przeciętnym emerytem. Nie ma powodu, by dzwonić po panów w białych kitlach z kaftanem bezpieczeństwa”. Nie wiem, dlaczego udaję nawet przed Mikołajem; znamy się od pół roku i nawet raz nie dał mi powodu do zaniepokojenia. Wręcz przeciwnie – chętnie (i z uwagą, co jest rzadkie) słucha drugiej osoby. Potrafi też narzucić i podtrzymać ciekawą dyskusję. Nie chcę… Nie mogę powiedzieć, że jest szczery i prawdziwy, ponieważ nie mam już sił na złudzenia, lecz stanowi wyborne towarzystwo. Szkoda tylko, że traktuję go z takim dystansem. Ciężko jednak zmienić nabyte przez dziesiątki lat przyzwyczajenia.

– Gdzie te cholerne klucze?

Kłamstwo o zawieruszonych kluczach szybko okazało się prawdą; nie było ich w koszyku, który stoi obok telefonu, ani na stole w pokoju. Powiadają, że starość nie radość, ale nikt nie wspomina, jak drażni postępująca z wiekiem skleroza. Kiedyś wszystko, tak w domu, jak i w pracy, miałem poukładane. Drwiłem z ludzi, którzy minutę przed rozpoczęciem zmiany szukali swoich narzędzi. W ogóle nie było mi ich szkoda i nawet wtedy, kiedy wiedziałem, gdzie powinni szukać zguby, trzymałem gębę na kłódkę niczym wredna małpa, której z dużym prawdopodobieństwem jestem potomkiem. Gdybym wierzył w karmę, powiedziałbym, że słusznie dostaję za swoje. Na szczęście dawno przegoniłem z głowy podobne bzdury. W końcu, po trzech minutach, z mieszaniną wstydu i rozdrażnienia gotującą się pod czaszką, zajrzałem do kuchni. I oto proszę: Między chlebakiem a opiekaczem, odbijając smugę bladego światła, leży zguba; breloczek w kształcie gitary. Do niego zaś przyczepione na kółku klucze do drzwi wejściowych, klatki schodowej i piwnicy.

– Niech mnie szlag – syknąłem, po czym ruszyłem w stronę wyjścia. – Przepraszam, że tak długo to trwało.

Otworzyłem drzwi i obrzuciłem wzrokiem mojego gościa. Wysoki i szczupły młodzieniec ze zgrabnym noskiem i wystającymi kośćmi policzkowymi. Do tego oczy niemal całkowicie zasłonięte przez włosy koloru kruczych piór i blizna w kształcie sierpa biegnąca z kącika ust w stronę brody.

– Kiedy w końcu przestaniesz zadawać się z tym starym dziadem i znajdziesz sobie jakąś pannę? – zapytałem, imitując głos jego matki; kobiety przypominającej bladą mysz o charakterze nazisty.

– Nie mam ochoty na żarty panie Teodorze. Mogę wejść?

– A czy kiedyś nie mogłeś?

Zamiast odpowiedzieć, wzruszył ramionami. Wyglądał niczym największe dziecko na świecie. Uosobienie bezbronności. Miałem ochotę najpierw trzasnąć go w tył głowy, a następnie przytulić.

– No, nie stój tak. Zachowujesz się, jakbyśmy rozmawiali pierwszy raz w życiu. Właź do środka i opowiedz, co znowu nabroiłeś. Bo po twojej minie wiedzę, żeś coś zmajstrował.

Sądziłem, że nie posłucha; że wciąż będzie stał przed progiem niczym popadający w zwątpienie świadek jehowy, który już, kurwa, nie wie, czy naprawdę chce się bawić w to całe chodzenie od domu do domu i głoszenie bożego bełkotu. Jednak, ku mojemu zdziwieniu, Młody od razu wparował do domu, ściągnął buty i zniknął w dużym pokoju. Wtedy zrozumiałem, że sprawa jest poważniejsza, niż sądziłem i należy wstrzymać się z żartami… Przynajmniej na minutkę bądź dwie.

– Herbata, czy kawa?

– Mogę whisky?

– Mój drogi, dąsasz się jak kurwa bez klientów. Nie należy spożywać alkoholu w czasie emocjonalnej niestabilności. Nie mówię tego z piedestału stetryczałego mędrca, który wszędzie był i wszystko widział – dodałem, ponieważ widziałem, że założył dłonie na piersi i przygryzł dolną wargę – lecz kogoś, kto przepił dwadzieścia lat, bo nie potrafił zaakceptować, że czasem bliscy odchodzą… A życie to kurwa. Więc?

– Co: „Więc?”.

– Kawa – wycedziłem przez zęby niczym Adam Miauczyński kwestię: „To be, kurwa, or not to be!” do swego syna, Sylwka w Dniu świra – czy herbata?

– Ma pan malinową?

Skinąłem głową.

– Malinowa herbata z trzema kostkami cukru i cytryną, tak?

Tym razem Młody skinął głową.

– Siedź sobie spokojnie i ochłoń. Jak wrócę, wszystko opowiesz.

– Skąd pan wie, że coś się stało?

Obróciłem się w progu i oparłem wzrok na Mikołaju. Następnie rzekłem:

– A od kiedy to w ludzkim życiu nic się złego nie dzieje?

– Zapomniałem, że pan jest mądry.

– Mhm – prychnąłem. Nim zacząłem przygotowywać herbatę, dodałem jeszcze: – Obyś nigdy nie musiał zaśmiecać sobie mózgu tym, czym ja go sobie wypełniłem.


*


Od kilku tygodni usilnie próbuję wybielić człowieka we własnych oczach. Nie wiem dlaczego; może na starość szukam pojednania z własnym gatunkiem? Może stetryczałem, przez co niedługo będę srał w pieluchę i zajadał kaszkę z rąk zniecierpliwionej, cycatej pielęgniarki? Padają nawet wielcy, gdy natura podeszłym wiekiem podcina im nogi. Nie powinienem więc dziwić się, że nawet pielęgnowany latami płomień nienawiści musi w końcu zblaknąć; na szczęście moje wewnętrzne perypetie nie mają żadnego odzwierciedlenia na zewnątrz. Żałuję tylko, że nie będę mógł oglądać twarzy jednostek, które za setki bądź tysiące lat po zniknięciu cywilizacji, jaką znamy obecnie, natkną się na sarkofag z odpadami promieniotwórczymi. Ostatnia niespodzianka od przodków – środkowy palec wsadzony w dupę kolejnym, stawiającym zamki z piasku, małpeczkom.

– Masz ochotę zagryźć herbatę biszkoptem? Mam też…

– Nie mam na nic ochoty. Przyszedłem tylko porozmawiać.

Oho – pomyślałem, wlewając wrzątek do filiżanki – czyżbym słyszał w głosie młokosa zniecierpliwienie? Możne nawet pobrzmiewała tam nutka rozdrażnienia? To ci dopiero!”.

Ułożyłem na tacy dwa kubki pełne parującego płynu, cukierniczkę i paczkę ciastek (tak na wszelki wypadek), po czym wróciłem do pokoju.

– W porządku, panie niecierpliwy – rzekłem, siadając. – Zamieniam się w słuch.

Myślałem, że będzie stękał i kwękał, i zmusi mnie, bym wyciągał informacje jedna po drugiej. Zamiast tego odgarnął z oczu grzywkę, wbił we mnie błękitne oczy i wypalił:

– Chcę się zabić.

Wcinałem akurat ciastko i mało brakowało, a bym się zadławił. Użyłem całej siły woli, żeby nie roześmiać się smarkaczowi w twarz. Nie dlatego, iż uważam jego słowa za śmieszne, lecz z powodu osobistego stosunku do odebrania sobie życia i związanych z nim wieloletnich przemyśleń.

– No, teraz to mnie zaskoczyłeś.

– Może wydaję się panu, że skoro tego nie zrobiłem, tylko przyszedłem tutaj, to żartuję. Zapewniam jednak, że tak nie jest. – Mikołaj opuścił głowę i zapatrzył się we własne dłonie. Jego mimika, z każdą sekundą ulegała przemianie; wypracowana przez szkołę i obowiązki maska spłynęła; pozostawiła nieszczęśliwego, zagubionego nastolatka. Teraz nie tyle miałem ochotę się śmiać, ile krzyczeć; w tym młodym człowieku zobaczyłem siebie sprzed lat. Czyżbym przed śmiercią dostał od losu kolejny dowód na to, że śmierć jednego odchyleńca nie znaczy nic, ponieważ na jego miejsce wskakuje tysiące następnych? Niech szlag trafi tę pieprzoną planetę!

– Mam nadzieję, że do tej decyzji nie popchnęło cię przebywanie ze mną?

Pokręcił głową.

– Nie wiem, skąd przyszło to panu do głowy.

Kamień z serca – pomyślałem. – Czyli jeszcze potrafię trzymać język za zębami i nie wylewać na bogu ducha winnych dzieciaków kubła egzystencjalnych pomyj”.

– Nie ważne, nieistotne – odparłem szybko. Widziałem, że coś słabo Młodemu idzie sięgnięcie po kubek, więc przesunąłem go w stronę krawędzi stołu. – Pij, póki ciepłe. Jak to było w Kronikach portowych?

– Herbata pokrzepia!

Uśmiech na chwilę rozjaśnił przypominającą pustynię z białego piasku twarz Mikołaja. Zrobiło mi się ciepło na sercu.

– Więc obejrzałeś ten film.

– Był niezły, choć za krótki i, jak to bywa w przypadku adaptacji książki, dość chaotyczny. Skakał od sceny do sceny, ponieważ musiał zmieścić w sobie ważniejsze punkty obszernej historii.

– Nie czytałem książki, ale wierzę ci na słowo. A teraz napijmy się!

Mijały kolejne minuty. Siedzieliśmy naprzeciw siebie w milczeniu – wlewaliśmy do gardeł teinę. Bulgotała woda w kaloryferach, jęczała w delirium pijaczka z góry, a wiatr napierał na okno. Jedna z wielu bezsensownych chwil, która odejdzie w zapomnienie długo przed tym, nim zdam sobie sprawę, że w ogóle istniała. Nawet przeczucie nadchodzącej śmierci nie stłumiło we mnie sceptyka. „Absurd goni absurd, a ja cieszę się, że nie jestem w skórze tego młodego człowieka. Bo skoro on już podważa własne istnienie i (co wnioskuję po rozpaczy malującej się na jego twarzy) cierpi z powodu wewnętrznych rozterek, zawsze już będzie niósł brzemię nadświadomości – rozważałem, przeżuwając kolejny kęs ciastka. – Świadomość, w każdej chwili. Odczucie absurdu i śmieszności nawet wtedy, gdy wiozą cię karetką do szpitala, bo miałeś wypadek samochodowy. Patrzysz w oczy ratowników pogotowia: widzisz w nich nadzieję. Masz ochotę umrzeć ze smutku i śmiechu jednocześnie. Oni myślą, że każdy nadchodzący dzień jest pewny; że zostawią po sobie dzieci i rodzinę, która zapłacze i zachowa pamięć po swych kochanych rodzicach… Ja cierpię, bo wiem, że nawet największy cel jednostki, to mrzonka: Żart bogów. Tymczasem większość populacji cierpi, ponieważ ma wielkie cele i wielkie marzenia, lecz niewiele z tego może się spełnić. Współczuję jednym i drugim. Końcem końców wszyscy jesteśmy głupcami”.

– Rozmawiałeś o tym z matką?

– Przecież zna pan moją matkę.

– No znam. I co w związku z tym?

Mikołaj przewrócił oczami. Usta mu zadrżały. Ewidentnie miał ochotę obrzucić mnie inwektywami. Czekałem cierpliwie, aż to zrobi. Lepszy wybuch na zewnątrz, niż cios skierowany do wewnątrz, który (odbity rykoszetem) może utkwić w sercu.

– Kocham mamę, ale ona nie zrozumie pewnych rzeczy nawet wtedy, gdy żyłaby tysiąc lat.

– Skąd ta pewność? Dzieci często nie doceniają rodziców. Założę się, że nigdy nie rozmawialiście na tak poważny temat – stwierdziłem, po czym dodałem coś, w co sam nie wierzyłem: – Twoja mama bywa… surowa. To prawda. Ale wynika to pewnie z faktu, iż sporo przeszła. Człowiek gorzknieje, gdy zbyt długo wystawiony jest na erozyjne działanie związanych z rzeczywistością udręk. Nie zamierzam mówić ci, co masz robić. Proszę tylko byś pogadał szczerze z matką, nim podejmiesz ostateczną decyzję.

Pomyśleć, że próbuję tłumaczyć kobietę, która od rana do wieczora wrzeszczy na swoje dzieci; która najmniejszą oznakę niesubordynacji kara cieleśnie (przy pomocy bambusowego kija) i potrafi wyrzucić pociechę przed dom w środku zimowej nocy. Tak właśnie poznałem Mikołaja Kossowskiego – Młody siedział na ławce i palił papierosa. Była pierwsza trzydzieści w nocy. Wracałem akurat ze spaceru, gdy spostrzegłem drżący w mroku żar. Znaliśmy się z widzenia, więc przystanąłem i zacząłem rozmowę. Wtedy też dostrzegłem, że nastolatek ma na sobie zaledwie bluzę, dżinsy i klapki. Rozumiem przewrażliwienie współczesnego świata. Staruch zapraszający do domu młodego mężczyznę w najlepszym razie zostanie tematem paskudnych plotek, a w najgorszym skończy z wyrokiem za pedofilię. Na szczęście od dawna przestałem przejmować się tym, co wypada z ust wydepilowanych małp. Dlatego też wziąłem Mikołaja do siebie, by rozgrzał zmarznięte kończyny i tak oto zostaliśmy przyjaciółmi.

– Lubię przychodzić do pana po radę. Nigdy mnie pan nie zawiódł…

– Wyczuwam jakieś „ale”.

– …ale tym razem ja mam rację. Matka nie usiądzie; nie pozwoli mi wyłożyć całej sprawy, a tylko wpadnie w szał i zacznie rzucać rzeczami po mieszkaniu. Jestem pewny, że wyjmie z szafy Kuzyna i spierze na kwaśne jabłko nie tylko mnie, ale też Ulę i Magdę.

– Dlaczego miałaby być twoje siostry, skoro niczemu nie zawiniły?

To pytanie zadziałało niczym zapalnik. Mikołaj nabrał powietrza i ryknął:

– Bo jest pojebana! To niestabilna, nieznośna jędza, która uwalnia swój gniew na dzieci! Dwa dni temu pchnęła Magdę tak mocno, iż biedaczka upadła i rozcięła sobie tył głowy o nogę od stołu. Nawet nie chcę myśleć, co by się stało, gdyby trafiła potylicą w kant blatu!

– Sąsiedzi nie słyszą, co dzieje się za ścianą? Nikt nigdy nie wezwał policji?

– Ludzie lubią obserwować. Może rajcuje ich to, że ktoś ma gorzej? Może po prostu lubią teatr na żywo? Nikt nigdy nam nie pomógł.

Westchnąłem, wrzuciłem ciastko do ust i upiłem łyk herbaty.

– W takim razie, skoro uświadomienie twojej matki tylko pogorszyłoby sytuację, zostaliśmy we dwóch. Powiedz, skąd wziąłeś pomysł na samobójstwo? Tylko nie mów, że masz źle. Bo…

– …„każdy ma źle; każdy z innych powodów”.

Smarkacz jeden mnie przedrzeźnia!” – pomyślałem i wyszczerzyłem zęby w uśmiechu. Miło było się uśmiechać. Czasem człowiekowi nie pozostaje wiele więcej, jak tylko przytrzymać na twarzy grymas, który większość społeczeństwa kojarzy z radością. Później zaś należy wrócić do domu, zatrzasnąć się w sypialni, ukryć twarz w poduszce i wylać w nią żrące niczym kwas łzy.

– Chyba jednak udzieliła ci się część mojego zgorzknienia. Nie zwracaj, proszę, uwagi na słowa starca.

– Odkąd obejrzałem zdjęcia taty, non stop myślę o tym, jak umarł. Nie chcę paść na zawał w wieku trzydziestu lat. Nie chcę zostawić żony i dzieci na pastwę życia. Nie zniosę świadomości, iż w każdej chwili mogę odejść. To zbyt wiele.

– Skąd nagle pomysł, że umrzesz jak twój tato?

Mikołaj podniósł. Wytrzymałem jego spojrzenie, choć łatwo nie było.

– Przeszedłem badania; okazało się, że cierpię na tę samą wadę, co on.

Po tych słowach Młody Kossak sięgnął po kubek i zaczął pić. Dziękowałem za to losowi, ponieważ kompletnie nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć. Rozsiadłem się tylko na krześle, złożyłem dłonie na podołku i zacząłem rozmyślać.


*


Pomyśleć, że Mikołaj to mój ostatni przyjaciel. W ciągu całego życia miałem ich kilku; nie byli wiele warci. Tymczasem ten tu młodzian naprawdę ma serce na swoim miejscu. Cholernie mnie to niepokoi, ponieważ w świecie ludzi nie przetrwa jednostka ze zbyt dużą dozą empatii i świadomości. Istnienie to zawody – bieg z przeszkodami dla obłąkańców. Poza tym jest jeszcze druga strona medalu. Czasem biorę do mentalnej dłoni wyobraźnię i używam jej jako zabawki. W głowie nieraz przywoływałem obraz Młodego, który posiada firmę, dom, samochód, żonę i gromadę dzieci. Założę się… Nie! Jestem pewny, iż dojdzie do momentu, w którym uzna spędzony ze mną czas za pomyłkę. Może wspomni kiedyś dzieciom, że mieszkał naprzeciw starego świra? Nigdy nie przestanie mnie zdumiewać fakt, iż nawet najbliższe międzyludzkie relacje czas redukuje do kilku zamazanych obrazów. Samotność i ulotność – dwa filary egzystencji.

– Twoja mama naprawdę nazywa bambusowy kij „Kuzynem”?

– Gdyby pan nim dostał, nie byłoby panu do śmiechu.

– Bardzo możliwe, mój drogi. Bardzo. Możliwe – stwierdziłem, spoglądając nad ramieniem Mikołaja na zdjęcie. Przedstawiało ono pewien słoneczny dzień sprzed lat i kobietę o imieniu Celina; mojego najlepszego przyjaciela, moją miłość i moją radość. Gdyby ktoś usłyszał podobnie przemyślenia, pewnie doszedłby do wniosku, że jestem tylko starcem, który tęskni za przeszłością i młodością. Do pewnego stopnia pewnie tak jest, jednakże niewielu ludzi może poszczycić się równie bliską relacją z drugim człowiekiem, co ja z Celiną. Całe szczęście – całą pieprzoną esencję życia zapakowałem w świąteczny papier i zamknąłem w sercu swej ukochanej. Dlatego teraz, czternaście lat po jej śmierci, przypominam chorującego na depresję kruka; przeterminowane, zrzędzące o bezsensie ptaszysko… I dobrze mi z tym. – Jak zamierzasz odebrać sobie życie?

Wzruszył ramionami tak samo, jak przed wejściem do mieszkania. Znowu miałem ochotę do prasnąć.

– Chciałem zapić leki nasenne matki alkoholem i zarzucić na głowę foliową torbę.

– Niezły pomysł, muszę przyznać. Nie boisz się bólu?

Kolejne wzruszenie ramion. Jezu Chryste, zaraz go zabiję!

– Pomyślałeś o Uli i Magdzie? Wyobraź sobie, co będą przechodzić twoje siostry, gdy wsadzą cię pod ziemię… Matka, jeszcze bardziej sfrustrowana, nie da im żyć; będzie wrzeszczeć i bić dwa razy częściej, i dwa razy mocniej. Naprawdę tego chcesz? Zamierzasz okaleczyć rodzinę, która i tak przeszła przez śmierć jednego z rodziców?

Czy grałem chłopakowi na emocjach? Tak. Czy byłem podły? Oczywiście. Czy uważałem, że postępuję właściwie? A skąd mam wiedzieć! Z Celiną nie dorobiliśmy się dzieci. Nie przyciągnąłbym do tej kloaki żywej istoty. Nie zmienia to jednak faktu, iż nastolatkami łatwo manipulować. Obym tylko nie popełnił błędu, ponieważ na szali stoi życie i szczęście jednostek, które nawet jeszcze nie zaczęły z niego w pełni korzystać.

– Brałem to pod uwagę, panie Teodorze. Kocham swoje siostrzyczki. Zrobiłbym wszystko dla tych upierdliwych urwisów. – Przerwał, jakby szukał odpowiedniej kolejności dla swych słów, po czym dodał: – Po prostu nie potrafię wyobrazić sobie życia ze świadomością śmierci. To prawie tak, jakby, zamiast umrzeć raz, umierało się na raty każdego dnia; każdej chwili. Jest do dla mnie nie do przeskoczenia.

– Czekaj, czekaj. Czyli chodzi tylko strach przed nagłą, przedwczesną śmiercią?

Mikołaj zrobił zdziwioną minę. Czyżbym dostrzegł w niej lekki zawód?

– Myślałem, że mnie pan zrozumiał.

– Ależ zrozumiałem! Chciałem się tylko upewnić, że mówimy o tym samym. Moja niepewność wynika z faktu, iż dobrze znam strach, który odczuwasz. Po prostu inaczej do niego podchodzę.

– Inaczej podchodzi pan do… – Zaczął niepewnie Kossak i nie dokończył.

– Do faktu śmierci – błyskawicy! Do świadomości tego, iż przyjdzie dzień, gdy po raz ostatni zaśniesz bądź wyjdziesz rano z łóżka, bo oto jeden z miliona elementów misternego mechanizmu, podtrzymującego funkcjonowanie mózgu, zawiedzie. Świadomość z wrzaskiem bólu utonie w otchłani. Nie bać się, nie martwić: Nie oddychać! Zero problemów! Prawdziwe niebo! Jedyne, moim skromnym zdaniem, na jakie zasługuje jednostka ludzka!

– Chyba już sobie pójdę…

– Ależ przestań! – Machnąłem ręką i przeczesałem palcami burzę siwych włosów. – Wiesz, o co mi chodzi. Poza tym znam sposób na wyjście z lęku, który odczuwasz.

– N… Naprawdę?

Skinąłem głową i sięgnąłem po kolejne ciastko.

– Nie jest to łatwa droga . Ni przyjemna. Ale jedyna, jaką w takiej sytuacji polecam.

Nie zareagował. Wpatrywał się tylko we mnie okrągłymi oczami, które lśniły spomiędzy włosów niczym utkane z materii snu reflektory.

– Wypożycz i przeczytaj tyle książek o śmierci, ile zdołasz. Koniecznie zapoznaj się też z Teorią opanowania trwogi. Wyobraź sobie własne ciało w trumnie. Idź na jakiś pogrzeb. Pozwól przerażeniu wypełnić każdy zakamarek ciała. Niech cię ono obezwładni, bo następnym etapem jest właśnie wyzwolenie. Należy wejść na wysokie obroty i wypalić nightmare fuel; opróżnić mózg z jadu, którym wypełnił się podczas przeskakiwania przez kolejne karty kalendarza.

– Ale… Ja… Sam nie wiem. Chyba nie dam rady.

– Tylko wyczerpując strach – wypijając cholernie gorzkie lekarstwo do dna – możesz się go raz na zawsze pozbyć. Nic nie da ignorowanie, czy odsunięcie problemu, ponieważ wróci on w najmniej oczekiwanym momencie i kopnie cię w dupę. Wiem to z doświadczenia, młodzieńcze. Do lektur oscylujących w tematach śmierci zalecam również medytację transcendentną. W bibliotece sobie o niej poczytaj.

Podczas gdy Mikołaj nawijał na palec włosy, co robił zwykle, gdy się nad czymś gorączkowo zastanawiał, wstałem od stołu i najpierw skorzystałem z łazienki (pęcherz osiemdziesięciotrzylatka wielkością przypomina naparstek), a później stanąłem przy oknie, by podziwiać rozpadający się zimowy krajobraz. Deszcz zintensywniał. Wiatr poprzewracał puste kosze na śmieci. Grupa dzieciaków wskakiwała w kałuże – tylko czekać, aż zauważą to rodzice i krzykiem doprowadzą pociechy do porządku. Tłuste gołębie oblegały parapet okna na trzecim piętrze; to tam mieszkała zmora wszystkich mieszkańców; staruszka, która wbrew prośbom i groźbom wspólnoty mieszkaniowej dokarmiała zwierzęta, przez co wszystko dookoła pokryte było gównem. „Oddechy pozamykane w ustawionych jedna na drugiej paczkach zapałek – tak to zawsze widziałem. – Śpimy jeden na drugim, jemy jeden na drugim, uprawiamy seks jeden na drugim i w końcu wydalamy jeden nad głową drugiego. Absurd, absurd, absurd…”.

– Jak wyczerpię strach… O ile uda mi się go wyczerpać, to czy wrócę do normalności? Będę żył tak, jak wcześniej?

Cieszyłem się, że zadał to pytanie akurat w momencie, gdy nie siedzieliśmy naprzeciw siebie. Dzięki temu mogłem odpowiedzieć szczerze:

– Nie. Kiedy światło świadomości raz padnie na dany aspekt rzeczywistości, człowiek bezpowrotnie traci naiwność. Zadziwiające, że dorośli zachęcają dzieci do czytania książek, lecz nie przestrzegają ich przed niektórymi pozycjami.

– Pewnie dlatego, że sami ich nie czytali.

– Trafiłeś w dziesiątkę – stwierdziłem z uśmiechem. – Na koniec chciałbym, byśmy uścisnęli sobie dłonie i byś coś obiecał.

– Wiem, wiem. Mam obiecać, że nic sobie nie zrobię.

– Nie do końca o to mi chodziło.

Z klatki wyszła matka Kossaka. Tuż za nią, niczym kaczątka drepczące za mamą kaczką, szły Ula z Magdą. Oczywiste dla mnie było, że idą po Mikołaja. Musiałem się śpieszyć.

– Obiecaj mi – zacząłem, odwracając się w jego kierunku – że nic sobie nie zrobisz, póki nie przeczytasz wszystkich książek, które ci zapiszę. Obiecaj, że nie targniesz się na własne życie, póki żyje twoja mama i póki dziewczynki nie są samodzielne. Zrozumiałeś?

Wyciągnąłem rękę i wpiłem w niego wyblakłe źrenice. Podejrzewam, że nigdy wcześniej nie widział, bym był tak poważny. Sprawa jednak wymagała, można by rzecz, śmiertelnej powagi.

– Zrozu…

Bum! Bum! Bum!

– …miałem.

Matka chłopaka nigdy nie należała do subtelnych jednostek, lecz teraz przechodziła samą siebie – napierdalała w drzwi, jakby szukała schronienia przed seryjnym mordercą.

– Przysięgnij na pamięć swego taty – syknąłem przez zęby i przytrzymałem jego dłoń w swojej.

– Panie Przytulski, proszę…

Nie odpuściłem. Niech wie, że nawet stojący nad grobem starcy mają ciemną stronę; niech bierze lekcje, póki życie nie zeżarło go żywcem.

– Przysięgam – wyszeptał, a po jego policzkach spłynęły łzy. Wiedziałem, że nasza przyjaźń najprawdopodobniej skończyła się właśnie w tym momencie.

– Ogarnij się, bo matka pomyśli, że coś ci zrobiłem.

Po tych słowach ruszyłem do drzwi, które drżały w zawiasach od uderzeń. „Pomyśleć, że uznałem ten dzień za udany – wpadło mi do głowy, gdy chwytałem za klamkę. – Najwyraźniej nawet starość nie wypleni z człowieka naiwności”.


***


Ananas


Wyszli wprost w światło koloru krwi rzucane przez umieszczony nad drzwiami neon o kształcie ananasa. Dwóch mężczyzn. Jeden za drugim. Mimo temperatury wynoszącej minus dwadzieścia dwa stopnie mieli na sobie koszulki z krótkim rękawkiem, dżinsy i buty na płaskiej podeszwie z taniej skóry. Skąd wiem, że z taniej? Ponieważ – jak większość bywalców klubu – pochodzę z tej samej warstwy społecznej, a co za tym idzie, robię zakupy w tych samych sklepach. Facet kroczący na przedzie wyglądał niczym nowotwór, któremu wstrzyknięto sterydy; pokrywała go mieszanina żył i mięśni. Świńskie, osadzone zbyt blisko siebie, oczka lśniły od alkoholu. Dłonie o krótkich palcach rozwierały się i zamykały, jakby zyskały odrębną świadomość i wiedziały, co zaraz nastąpi. Jakieś dwa metry za Mięśniakiem szedł wysoki facet w błękitnej koszuli; był szczupły, lecz nie wychudzony. Miał całkiem szerokie barki, blond włosy i bystry wzrok. Nie wyglądał na zdenerwowanego. Wręcz przeciwnie – przystojną twarz o wystających kościach policzkowych i bliźnie przecinającej lewą brew wykrzywiał sarkastyczny uśmieszek.

Bywałem w Ananasie (tak się nazywa klub) niemal co weekend. Nie dlatego, że chciałem; nie dlatego, że wyróżniał się on czymś szczególnym, czy oferował tanie drinki. Po prostu nie miałem wyboru. Miasteczko o nazwie Mętna Woda, w którym mieszkam od urodzenia, to zabita dechami dziura – nawet latem nic tu się nie dzieje. Nikt nie organizuje festynów, nie ma koncertów, nie przyjeżdżają z teatrem, czy kabaretem; nie ma nawet baru i kina. Gdyby Mętna Woda została zmieciona z powierzchni ziemi przy pomocy zminiaturyzowanej bomby atomowej, to nikt… No, prawie nikt by tego nie zauważył. Jedyną grupą opłakującą to skupisko śmierdzących uryną kamienic byliby piwosze, ponieważ w Mętnej istniał jeden z najstarszych browarów w Polsce. „Alkoholicy z całego kraju łączcie się, ponieważ jakiś skurwiel wysadził w powietrze wasz ulubiony browar!” – pomyślałem i parsknąłem śmiechem. Miałem czas, by odbiec myślami od dwóch nieznajomych, ponieważ na razie skakali wokół siebie niczym koguty, nie spróbowawszy zadać jednego ciosu.

– Zajeb mi pierwszy – powiedział Przystojniak do Mięśniaka. Muszę przyznać, że zaciekawił mnie tymi słowami. W ogóle się ich nie spodziewałem.

– D… Dlaczego? – zapytała Narośl Mięśniowa, którą lata temu jakaś nieszczęsna kobieta wycisnęła ze swoich lędźwi. Opuścił nawet dłonie, jakby zapomniał, że w każdej chwili może oberwać pięścią w twarz.

– Po prostu uderz. Jebnij i zaczniemy zabawę.

Miałem wracać do środka, ponieważ wiatr bez problemu przenikał przez spodnie i kalesony, i lodowatym jęzorem chłostał mi jądra. Ostatecznie jednak wyciągnąłem kolejnego papierosa i postanowiłem obejrzeć walkę (o ile do jakiejś dojdzie) do końca. Zrobiłem to dlatego, że ci dwaj wydawali mi się odrobinę ciekawsi od pijanych burd, które mają miejsce w Ananasie niemal każdej soboty. Może chodziło o to, że obecna potyczka okraszona była szczyptą humoru, czego nie można powiedzieć o poprzednich? Na pewno widzieliście kiedyś mordobicie dwojga (lub więcej!) ludzi będących pod wpływem etanolu. Starcia tego typu nie przypominają progresywnego filmu zza oceanu, którego każda scena jest rozplanowana, a do ułożenia szczegółów zatrudnia się choreografa. Nie ma tu kobiet powalających jednym uderzeniem faceta zbudowanego niczym Jean-Claude Van Damme; nie istnieje jasny podział na dobrą i złą płeć, ponieważ każdy walczy przede wszystkim z własnym błędnikiem, a dopiero potem oponentem. Mężczyźni rozkrwawiają sobie nosy, rozdzierają koszule i powalają na ziemię. Gdy wtrącają się kobiety – jest jeszcze gorzej; napranej wódą kretynki nie interesuje, że między dwojgiem ludzi trwa walka. Jedna z drugą nie pojmuje powagi sytuacji, jakby nigdy w życiu nie oberwała po gębie. Niestety często owocuje to przypadkowymi rannymi; księżniczka budzi się ze spuchniętą wargą i limem, a później szuka winnego. Nie pamięta, iż zanim przypadkiem oberwała wielką niczym cegła pięścią, sama wepchała się między walczących i próbowała wbić im obcas w krocze. Kilka razy trzymałem podchmielone dziewczyny, gdy ich nawalony księciunio dziesięć metrów dalej napierdalał jakiegoś faceta. I gdybym nie był ostrożny, kretynka wsadziłaby mi kilkucentymetrowy paznokieć w oko, lub wyrwała kępę włosów. Nie znoszę pijanych ludzi, lecz płeć żeńska wyjątkowo zaszła mi za skórę.

– Ty uderz mnie pierwszy.

Przystojniak westchnął i przestąpił z nogi na nogę. Uśmieszek spełzł mu z ust.

– Kurwa mać, kretynie… Daję ci fory. Uderz mnie pierwszy i zaczniemy się napierdalać.

– Sam jesteś głupi. Ty pierwszy uderz.

Z klubu wyszło czterech ludzi. Miałem nadzieję, że znajdzie się wśród nich ktoś, kto zna jednego z walczących. Wtedy, jestem przekonany, sprawy przyśpieszyłyby bieg. Niestety grupka postała chwilę przy krawężniku, po czym nadjechała taksówka i ich zabrała. „Niech to szlag – pomyślałem. – Ja to mam pecha!”. Zaciągnąłem się papierosem i sięgnąłem po piwo. Stałem w cieniu, tuż przy kontenerach na śmieci. Płyn, który zalał mi gardło, był zimny i gazowany. Zakręciło mi się od niego w głowie. Świat zafalował niczym symulacja komputerowa. Wiatr wyskoczył zza winkla, po czym stworzył trąbę powietrzną z drobinek śniegu. Z wnętrza klubu wypływało miarowe dudnienie – muzyka płaska i bezosobowa stanowiąca idealne odzwierciedlenie postindustrialnych czasów zamieszkiwanych przez pozbawionych skaz i ubytków ludzi; rozedrgane kamertony… Pieprzone manekiny z białego plastiku oglądające świat zza ekranu komputera bądź szyby samoprowadzącego się samochodu. Nie miałem dla nich żadnego sentymentu, tak samo, jak oni dla mnie. W tych czasach nikt nie pomaga nikomu. Nie istnieją już działalności charytatywne. Nie oszczędzono też jednostki rodzinnej, o której istnieniu pierwszy raz usłyszałem od nauczyciela w trzeciej klasie podstawówki. Każdy brnie do przodu niczym samotna forteca. Tak ponoć jest lepiej; tak nam przynajmniej mówią w szkołach, ale co ja tam wiem.

– No dobrze – stwierdził szczupły facet w niebieskiej koszuli. Widziałem, że miał dość. Pewnie żałował, że w ogóle dał się sprowokować i wyciągnąć z klubu w taką pogodę. – Uderzę cię pierwszy. Mam wyrok w zawieszeniu, dlatego chciałem, żebyś ty zaczął bójkę. W razie czego miałbym dowód na kamerach, że tylko się broniłem… Gotowy?

Mięśniak zatrzepotał rzęsami, jakby chciał uwieść swego oponenta, po czym rzekł:

– Odsiadywałem dwa lata, bo mnie konfident na policji sprzedał. Nawet najgorszemu wrogowi nie życzę więzienia. Mogę uderzyć cię pierwszy.

Nim zdołałem zastanowić się nad tym, co robię, ryknąłem śmiechem. Łzy spłynęły mi po policzkach, a lodowate powietrze wbiło pazury w płuca i gardło. Nie potrafiłem zrozumieć… Nie dowierzam, że z powodu nałogu nikotynowego podziwiam scenę wyjętą wprost z kiepskiej komedii.

– Z czego się tam, kurwa, cieszysz? – zapytał Przystojniak.

– Z was, oczywiście.

– Skoroś taki cwany, może chcesz w ryj? – Dodał trzy grosze Mięśniak.

– Mmm, uwielbiam nienaganną logikę.

Wyszedłem z cienia i ruszyłem w ich kierunku. W pierwszej chwili wyglądali na zbyt zdziwionych, by się ruszyć. W następnej twarz wykrzywiło im przerażenie – biegiem ruszyli w stronę skrzyżowania, jakby goniło ich skondensowane zło. Czy wyglądałem na diabła? Raczej nie. Czy przypominałem coś, co mogli zobaczyć w Strefie Mroku? Może. Ciężko ocenić stopień własnego plugastwa, gdy widzi się je co rano w lustrze. W każdym razie, moja pozbawiona nosa, pokryta żylakami, twarz i cyklopie, non-stop krwawiące, oko koloru sadzy angielskiej wystraszyło amatorów boksu na dobre… Choć może to nie to? Może to dwie dodatkowe dłonie, które wyrosły zeszłej jesieni tak ich wytrąciły z równowagi? Ech… nieistotne. Etanol nie tylko pomaga zapomnieć, ale też uśmierza ból. I za to go kocham.


***


Skromny bełkot wysunięty w twoją stronę


Miał wtedy dziewięć lat. Była szara i wietrzna sobota. Dzień wolny od szkoły spędzał u kolegi, którego rodzina posiadała małe gospodarstwo. Przyjaciele siedzieli pod dębem, tworząc w piasku drogi dla resoraków, gdy usłyszeli kwik świni. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia, podciągnęli odziedziczone po starszym rodzeństwie spodnie i ruszyli w stronę obory.

Dotarłszy do niej, schowali się za wędzarnią i skupili wzrok na wejściu. Drzwi były otwarte. Wypływał z nich elektryczny blask i dochodziły śmiechy. Po chwili na zewnątrz wyszli odziani w koszule, gumofilce i wyświechtane dżinsy mężczyźni – ojciec i wujek jednego z chłopców. Ciągnęli na sznurku lochę. Zwierze zapierało się z całych sił; wbijało w ziemię krótkie nóżki, jakby wiedziało, co je czeka na końcu drogi.

Weź ją, kurwa, naprostuj, Gienek” – rzekł starszy do młodszego. Ich wiek można było bez problemu określić, ponieważ na głowie pierwszego zostało zaledwie kilka siwych włosów, podczas gdy drugi miał bujną czuprynę niczym Putto. W ustach, zaprzeczając jego nieskazitelności, tlił się papieros bez filtra potoczenie nazywany Gwoździem.

Odziana w gumofilc stopa wykonała ruch wahadła i trafiła lochę w zad. Rozległa się kolejna seria kwiknięć. Gienek nie zamierzał na tym poprzestać; kopał zwierzę dopóty, dopóki nie zaczęło przebierać nogami.

Powinienem zostać poskramiaczem lwów w cyrku!” – rzucił, po czym obaj mężczyźni ryknęli śmiechem.

Z jednym się zgodzę: Nadajesz się do cyrku!”.

Dzień powoli dobiegał końca. Nie był to najlepsza sobota w krótkim życiu chłopców. Planowali jechać nad rzekę z wędkami, lecz rodzice im zabronili, ponieważ pogodynka twierdziła, że spadnie deszcz. Tymczasem do zachodu słońca z nieba nie runęła nawet kropla. Obłoki straszyły tylko jednolitą szarością, a wiatr kołysał rozpadającym się przęsłem płotu i wystukiwał o ścianę nierówny rytm obluzowaną rynną. Właśnie w ten przygnębiający, podobny do miliona innych, dzień dziewięciolatek zobaczy coś, co na zawsze zmieni jego życie. I jak to bywa z tego typu punktami kulminacyjnymi – nic nie zapowiada ich nadejścia; wielkością nie przypominają one pokrytego neonami sterowca; nie dają o sobie znać z wyprzedzeniem, by człowiek wiedział, kiedy podnieść gardę, czy szerokim łukiem ominąć pewne wydarzenia. Niestety punkty zapalne często składają się z drobiazgu lub drobiazgów. Wystarczy jedno wyrzucone mimochodem zdanie kogoś, kogo w ogóle nie znamy, byśmy do końca życia nosili wewnętrzną zadrę i niechęć do pewnego typu ludzi; wystarczy zbyt wczesna ekspozycja na realia rzeczywistości i ich splecione z bólu filary, by powstała iskra, która – przy dogodnych warunkach – przerodzi się w pożar; sięgającą tysiąca stopni pożogę spalającą wszystko na swej drodze.

Co oni chcą zrobić?” – zapytał dziewięciolatek, wlepiając powiększone zaciekawieniem oczy w kolegę.

Zamiast odpowiedzi chłopiec, którego rodzina posiadała gospodarstwo i który widział już świniobicie, wyprostował palec wskazujący i przejechał nim po gardle. Wydał przy tym dźwięk składający się ze spółgłoski „k” i zrobił minę, jakby ktoś go dusił.

Zabiją ją? A… Ale dlaczego?”

Tym razem, zamiast wydawać dziwne dźwięki, chłopiec poruszył ustami, jakby coś jadł i pomasował się po brzuchu.

Nie możesz mi po prostu powiedzieć? Musisz się wydurniać?”.

Zamiast słów dostał skinienie głową i szeroki uśmiech charakteryzujący się uzębieniem podobnym do klawiszy fortepianu: Raz białe, raz czarne, raz białe, raz czarne itd.

Dobrze, skoro nie możesz mówić, to może chociaż pokażesz mi, jak twój tatko ubija świniaka?”.

Urwis niemowa energicznie skinął głową i wystawił kciuk w górę. Następnie, już ze znacznie poważniejszą miną, przystawił palec do ust, nakazując przyjacielowi ciszę.

Rozumiem, że jak nas zauważą, to pasek plus goły tyłek równał się będzie kwiczeniu? Tak samo, jak ta loszka?”.

Kolejne skinięcie głową i – już słowne – ponaglenie przyjaciela, by przestał się chichrać i patrzył, gdzie stawia nogi, ponieważ sprawa jest poważna; musieli podejść jak najbliżej, by obejrzeć przedstawienie w pierwszym rzędzie. Należało zrobić to bardzo cicho, ponieważ tatko miał dobry słuch… I ciężką rękę.


*


Przebiegłszy przed podwórko, przyjaciele dotarli do drabiny prowadzącej na pierwsze piętro stodoły; trzymano w niej worki z nawozem, nieużywane narzędzia i ziarno. Chłopcy bez słowa wspięli się do otworu w ścianie i weszli do środka. Urwis niemowa jeszcze raz przyłożył palec do ust, podkreślając wagę ciszy i powagę całej sytuacji. Z jego twarzy zniknęło rozbawienie – teraz miał równie wielkie oczy, co wcześniej jego dziewięcioletni kolega.

Stodoła, przynajmniej na pierwszym piętrze, nie miała doprowadzonego prądu, przez co chłopcy skradali się w półmroku. Zewsząd spoglądały na nich ożywione dziecięcą wyobraźnią kształty. Wiatr wpadał przez szczeliny w murze – poruszał elementami otoczenia, wydając przy tym niepokojący świst. Lata dziewięćdziesiąte słynęły z horrorów i braku restrykcji, co do wieku oglądających; dzięki temu sporo z dorastających wtedy dzieciaków oglądało z rodzinką Koszmar z ulicy Wiązów, Candymana, Gremliny, czy Laleczkę Chucky. Przekradający się przez zagracone pomieszczenie przyjaciele nie stanowili tu wyjątku i nie wpływało to pozytywnie na ich samopoczucie. Nie wiedzieć kiedy, jeden i drugi odnieśli wrażenie, że przeskoczyli z rzeczywistości do świata filmu i są bohaterami jednego, wyjątkowo krwawego, dreszczowca. Krew buzowała im w skroniach, serce szalało w piersi, a pot zbierał się nad górną wargą. Obaj mieli ściśnięte ze strachu zwieracze i obaj błagali w duchu Boga, by wszystko dobrze się skończyło.

Gdyby musieli spędzić kolejne minuty w wypełnionym kurzem i zapachem żyta pomieszczeniu, w końcu zrezygnowaliby z operacji „Ubojnia”. Jednak szybko dotarli do celu swej wędrówki; była nim pięciocentymetrowa dziura w podłodze, przez którą widzieli nie tylko szczyty głów ojca i wujka, ale też miotającego się na sznurku świniaka.

Trzyma ją teraz mocno”.

Mężczyzna z blond lokami złapał sznurek oburącz i rozstawił nogi. Zwierze spoglądało na niego ciemnymi oczami – drżało przy tym na całym ciele. Czyżby wiedziało, co je czeka? Może mimo braku świadomości dysponowało intuicją? Czy po twarzy człowieka można poznać, kiedy zamierza zadać ból? Czy otaczający go smród śmierci i posoki alarmuje resztę zwierząt, że skończył się żarty i nadszedł dzień cierpienia? Po osiągnięciu dorosłości dziewięciolatek tysiące razy zadawał sobie podobne pytania; leżał w bezsenne noce wgapiony w sufit, obracając w głowie karuzelę makabry.

Nachyleni nad dziurą chłopcy mieli czas, by uspokoić nerwy – opuścić gardę. Pewnie dlatego aż podskoczyli, gdy starszy z mężczyzn zamachnął się siekierą i uderzył płaską stroną obucha w głowę zwierzęcia. Powietrze przeszył tępy dźwięk podobny do łamanej na kolanie deski. Locha upadła na bok. Dostała drgawek. Przebierała przy tym nogami niczym śniący o pogoni pies. Pęknięte oko wyciekło z oczodołu świni. Starszy z mężczyzn odłożył siekierę i chwycił nóż. Nie wyglądał na zdenerwowanego. Dlaczego miałby być, skoro widział takie sceny wiele razy? Precyzyjnym ruchem wbił nóż w gardło lochy. Następnie pociągnął, poszerzając ranę – upodabniając ją do wypełnionego posoką oczodołu. Między czasie młodszy odrzucił sznurek i przyniósł miskę. Spłynęła do niej krew, która posłuży do zrobienia kaszanki. Tamtego popołudnia – powróciwszy do domu – dziewięciolatek spojrzy na własne dłonie; dotknie własnej szyi i postawi pytania, na które nigdy nie znajdzie odpowiedzi. Z kolejnymi latami świadomość kruchości własnego życia i absurdalności istnienia czegoś zbudowanego z mięsa, kości i krwi niemal pozbawił go zmysłów.


*


Starał się nie wiercić. Nie chciał obudzić Perełki, ponieważ za kilka godzin wstawała do pracy. Mijające godziny, panujące pod kołdrą gorąco i poniewierająca mózg cisza kąsały go dotkliwie – w końcu odkleił się od pokrytego potem ciała ukochanej i ruszył w stronę drzwi.

– Cyprian? Znowu nie możesz spać? – Usłyszał, gdy był tuż przy wyjściu.

– Idę tylko do łazienki. Śpij, kochanie.

W innych okolicznościach czułby się winny, że nie powiedział swej dziewczynie prawdy. Teraz jednak wiedział, że dyskusja o trzeciej nad ranem, bez względu na poruszany temat, nie ma sensu. Od małego przechodził poważne doły emocjonalne, które przynosiły ze sobą bezsenność. Czasem nie spał przez tydzień; krążył po zmroku ulicami Perun. Upiór z podkrążonymi oczami, bladą twarzą i przetłuszczonymi włosami. W takich okresach zwykł mawiać Perełce, że głowę ma pełną samobójstw i nie wie, ile jeszcze wytrzyma.

– Trzydzieści pięć lat spędzone pośród przeróżnych religii i ideologii – stwierdził, strzepując z fiuta ostatnie krople moczu. – Każdy głosi jakąś prawdę. Tymczasem ja potrafię tylko wątpić; urodziłem się dla czczej analizy i obłędu.

Po wyjściu na korytarz, zamiast wrócić do sypialni, najpierw odwiedził kuchnię, a później ruszył do pracowni. Składała się ona na mały pokoik wypełniony książkami i biurko z laptopem. To na nim Cyprian zapisywał kolejne strony książki, nad którą pracował od kilku tygodni. „Cienie ostatniej z dróg”, bo tak brzmiał tytuł roboczy, opowiedziane były z punktu widzenia pierwszej osoby i dotyczyły trzydziestoletniego mężczyzny podróżującego stopem w Bieszczady, gdzie zamierzał popełnić samobójstwo. Czy coś (lub ktoś) go od tego odwiedzie? Dowiedzą się czytelnicy w całej Polsce… O ile Pan Pisarz przestanie szukać wymówek, zasłaniać się dołem emocjonalnym i ruszy do pracy.

– Czy z wewnętrznego rozbicia można wyciągnąć jakąś treść?

Zadał to pytanie, obserwując swe odbicie w oknie. Lampka rzucała blade światło; upodabniała twarz Cypriana do utkanej z białego snu maski bądź ducha osoby, która niegdyś zajmowała to mieszkanie i teraz wróciła, by zobaczyć, co też zmienili nowi właściciele.

Nie miał siły wklepywać słów do komputera. Mimo to włączył edytor tekstu, by przeczytać, co ostatnio spłodził. Gdzieś wewnątrz łudził się, że oplatające mózg łańcuchy na chwilę puszczą i choć napiszę dwie strony. Pomóc w tym miała herbata malinowa, którą wcześniej zabrał z kuchni. Chciał nawet dolać do niej Yerby, lecz postanowił poczekać z tym, aż Perełka wyjdzie do pracy. Już widział jej minę, gdy wstałaby i zobaczyła, że siedzi przy komputerze o piątej rano nabuzowany mieszanką kofeiny, teobrominy i teofiliny. Wahania emocjonalne Cypriana i połączona z nimi bezsenność kosztowała ich sporo nerwów. Chodzili po lekarzach, zmieniali marki leków i ich dawkowanie. W końcu przeprowadzili długą rozmowę sprowadzającą się do jednego kluczowego pytania:

Dużo mówisz o samobójstwie, więc chcę wiedzieć, czy zamierzasz je popełnić. Niemal codziennie myślisz o śmierci i przemijaniu. Podważyłeś wszystko i teraz nie wiesz, jak żyć. Rozumiem… No, przynajmniej staram się to zrozumieć. Jesteś moją ulubioną osobą na całym pieprzonym świecie. Nie chcę cię stracić. Nie mogę cię, kurwa, stracić! Czy dotarło to do twojej melancholijnej mózgownicy?”. – Paula wyglądała tamtego dnia cudownie. Do złudzenia przypominała Iris Von Everec; bez makijażu, tonąca w swetrze koloru kawy z przebijającymi człowieka na wylot piwnymi oczyskami. Zresztą… Dla Cypriana ona zawsze wyglądała cudownie, ponieważ ją kochał. Nie znosił tego zdegradowanego przez piosenkarzy (i ludzi w ogóle) słowa; zwykle w inny, bardziej indywidualny, sposób zapewniał Perełkę o swych uczuciach; najchętniej robił to przy pomocy drobny gestów. Wypełniał nimi codzienność; dzięki czemu oboje byli szczęśliwsi, a związek lepiej znosił monotonię kolejnych lat. – Nie mogę zrozumieć, w jakim miejscu znajdujesz się emocjonalnie. Jednak nie zamierzam biernie obserwować. Przywiążę cię do kaloryfera, zaknebluję i będę żywić przez kroplówkę, jeżeli trzeba. Znasz mnie i wiesz, że nie żartuję. Szesnaście lat temu coś sobie przysięgliśmy. Mam nadzieje, że dotrzymasz słowa!”.

Od ich rozmowy minęło pięć lat. Raz było lepiej, raz gorzej – jak w każdym związku. Cyprian dotrzymał przysięgi; mimo zagłębiania wewnętrznych rozterek i błądzenia po rubieżach rzeczywistości zachował ostatki sił na uśmiech i dobre słowo dla Pauli. Wiedział, że podczas gorszych okresów, gdy dni melancholii przybierały postać tygodni, czy nawet miesięcy, a wewnętrzne sztormy zatapiały kolejne statki transportujące okruchy nadziei, zawsze istniało schronienie; nienaruszalna przystań do złudzenia przypominająca mierzącą metr pięćdziesiąt pięć brunetkę z blizną w kształcie klucza basowego na skrzydełku nosa; Wredotę – jak zwykł ją nazywać w pierwszych latach związku – o nieskończonych pokładach cierpliwości i nadziei. Czasem dochodził do wniosku, że właśnie ten jeden aspekt ich balansuje: On nie wierzy w nic, gdy tymczasem ona przepełniona jest wiarą w to, że dobro zatryumfuje.


*


Trudność nie polegała na samej czynności pisania. Cyprian zrozumiał to wcześnie; jeszcze nim opublikował pierwsze opowiadanie. Najcięższe w zawodzie pisarza było przełamanie niemocy. Kulminacyjna chwila następowała wtedy, gdy człowiek (niegdyś) zasiadał przed kartką papieru, czy maszyną do pisania, lub (obecnie) ekranem komputera. Ty obserwujesz pustą stronę, a pusta strona obserwuje ciebie. Czy przejdziesz od bierności do ataku? Podźwigniesz ruiny z morskiego dna – zbudujesz miasto ze słów? Cyprian czasem wyobrażał sobie, że akapity to nie tylko ciągi logiczne, lecz właśnie dzieła elfickiej architektury.

– Kursor drwi ze mnie miganiem.

Siedział skulony na krześle przez dobre pół godziny. Nie wiedział, w którą stronę ruszyć. Nie wiedział nawet, czy w ogóle chce ruszyć. Z biegiem lat życie stawało się coraz cięższe. Nagle pomyślał o wszystkich śpiących w bloku ludziach. W głowie zaświtało mu jedno słowo:

Trupy. Jeszcze nie teraz, ale już niedługo. Dziesiątki skrytych pod kołdrami kształtów. Bijące serca, trawiące żołądki i wypływające z tyłków pierdy. Wszystko zawarte w kilkudziesięciu kilogramach kogoś, kto uważa się za pępek świata, ponieważ tak został zbudowany. Lata nauki i walki z przeciwnościami. Wzlatujące ponad chmury (czasem sięgające dna) emocje. Menażeria absurdu, którą zakończy bezdech i wstrzymana akcja serca. Mózg i gnieżdżąca się w nim świadomość odejdą w gnicie. Niech jeden z drugim zostawi po sobie dzieła… Niech przetrwają one tysiąclecia – nie ma to znaczenia. Stworzyłeś kolejną iluzję. Postawią pomnik, nazwą ulicę twoim imieniem i pójdą w swoją stronę; ponieważ mają swój czas tak samo, jak ty miałeś swój”.

Kolejne myśli, niczym wychodzące z mgły zombie, napływały do Cypriana. Nie chciał zaprzątać sobie nimi głowy, dlatego odłożył kubek, otworzył nowy plik i napisał:


Wypełniające płuca zimno

Krople wody zamarzające

na powierzchni oka

Złamany paznokieć

Wyjące z bólu plecy –

majacząca na horyzoncie,

spopielona przyszłość


Rozdroże istniało od zawsze

ukryte za ołowianą kurtyną


Zrzucić okowy i stlić się

w jednej chwili?

Czy gasnąć na raty,

kawałek po kawałku

pożerając własną

duszę?


Nadzieja…


Jest jej tak mał.

Dlatego proszę o siłę…

Bym w odpowiedniej

chwili spakował emocje,

otworzył okno i

uleciał wiatrem


Bym miał odwagę

stać się

przeszłością!


Nigdy nie potrafił pisać poezji, jednak tworzenie zlepków słów – stworzeń wierszowatych, jak zwykł je nazywać, sprawiało mu przyjemność. Proza wymagała logiki, stylu i spędzania długich godzin przed klawiaturą. Tymczasem poezja, bardziej nieokreślona i przez to trudniejsza, pozwalała opisać rozterki, które w danej chwili przeżywał. Cyprian nie wyobrażał sobie życia bez pisania i czytania; nie miał pojęcia, jak obchodzi się bez niego większość populacji. W najtrudniejszych chwilach, gdy wnętrze nie przyjmuje żadnego argumentu; gdy umysł zamierza w stronę wypełnionej melancholią przepaści, nic tak nie pomaga, jak wiersze Tadeusza Micińskiego, Emily Dickinson, czy Giacomo Leopardiego. Tylko jednostki złamane, niepogodzone ze światem i istnieniem w ogóle, potrafią wzruszyć do łez; sprawić, by w momentach największego napięcia człowiek wiedział, że nie jest sam – nie przechodzi przez emocjonalne piekło jako pierwsza osoba pod słońcem i istnieje z niego wyjście… Dla każdego inne – w zależności od temperamentu.

Skończywszy ostatnią strofę, poprawił największe błędy, skasował zbędne słowa i zapisał plik. Wiedział, że (najprawdopodobniej) nigdy więcej nie zobaczy tego wiersza. Głośno nawet nie nazwałby powyższego zlepku słów wierszem, ponieważ uważał, że jest to obraza dla mistrzów, którzy poświęcili życie na szlifowanie warsztatu i przekazywanie emocji poprzez przemyślaną i głęboką poezję. Kompas nie chciał przyznać, że nie przepada za idealną pod kątem warsztatu twórczością. Nigdy nie krytykował czyichś prac – nie podcinał ludziom skrzydeł, ponieważ każdy ma szansę, by zostać rozpoznanym i docenionym. Czasem potrzeba do tego lat ciężkiej pracy… Niektórym zaś wystarczy jedna książka (przypadek!) i już zapraszają autora do programu śniadaniowego, by opowiedział o swoim „wiekopomnym dziele” i „procesie twórczym”. Skoro każdy człowiek pragnie podziwu i akceptacji, a ludzkość to jedynie epizod w historii świata, dlaczego więc odmawiać komuś spełnienia? Jeżeli jego samoocena uzależniona jest od postronnych – i tak brnie ku zagładzie; do śmierci, niczym węszący za działką ćpun, będzie robił wszystko, by zaimponować innym… By osiągnąć ekstazę wybitności, posunie się nawet do kłamstwa, kradzieży, czy morderstwa.

Wirtuozi literatury… Tytani, którzy na fundamentach talentu, przy pomocy wykształcenia, inteligencji i ciężkiej pracy budowali aglomeracje ze słów i tak pozostaną niedoścignięci przez większość. Są to odszczepieńcy ludzkości; ewenementy wynikające z chaosu natury. Przeciętny umysł nie powinien brać sobie za cel szczytu danej dziedziny, ponieważ z dużym prawdopodobieństwem skończy jako rozczarowany życiem nieudacznik, wariat bądź samobójca. Cyprian oscylował między tymi trzema przymiotnikami od dwudziestego roku życia, choć nigdy nie wierzył we własny talent. Wiedział jednak, jak niebezpieczne są pozytywne komentarze pod książką, czy opowiadaniem. Nie chciał należeć do ludzi. Nie chciał mieć fanów, których mógłby zawieść. Pragnął jedynie drobnych pieniędzy w zamian za wykonaną pracę i świętego spokoju.

– Niech czytają moje przemyślenia; niech szukają w nich nadziei, którą sam dawno straciłem – wyszeptał, po czym wziął sporego łyka herbaty. To samo zrobiła jego kopia odbita w oknie. – Nie mam talentu. Nie mam wykształcenia. Nie jestem interesujący. Nie piszę po dziesięć godzin dziennie o dzielnych rycerzach, czy diablo inteligentnych detektywach… Cud, że w ogóle jeszcze oddycham! Można mi zarzucić wszystko, lecz nie brak szczerości. Tworzę tylko po to i aż po to. Emocje i przemyślenia; cierpka w smaku esencja Cypriana Kompasa przelana na dysk komputera. Nigdy nie otrzymam żadnej nagrody, tydzień po pogrzebie pamiętać o mnie będzie jakieś cztery osoby; lecz to nic, bo przynajmniej spojrzałem rzeczywistości prosto w ryj i nie cofnąłem się o krok. Mimo ciągłego bólu, melancholii i myśli o śmierci nie tęsknię za iluzją; mimo bulgoczącej pod czaszką świadomość absurdalności istnienia wytrwałem na posterunku; wypłukana na ze łudzeń, zmiażdżona bezsensem konstrukcja.


*


Szedłem poboczem z wyciągniętym kciukiem. Od dwóch godzin nieprzerwanie padał deszcz. Wiatr szarpał mnie za poły płaszcza i wystające spod czapki włosy. Zza wzniesienia wyjechał żuk z plandeką. Południe minęło siedem minut wcześniej. Ruch na drodze intensywnością bardziej przypominał strumyk niż rwącą rzekę. Miałem nadzieję, że kierowca zignoruje zdrowy rozsądek i zabierze ze sobą ubranego na czarno mężczyznę w średnim wieku. Wyszczerzyłem nawet zęby – łudziłem się, że to w jakiś sposób wpłynie na jego decyzję.

Usłyszałem pisk hamulców. Samochód zjechał na pobocze. Przyglądałem się mu przez kilka sekund, jakbym pierwszy raz w życiu widział żuka w kolorze oliwki. Następnie biegiem ruszyłem w jego kierunku. Dotarłszy do drzwi, nacisnąłem klamkę i zajrzałem do środka. Za kierownicą siedziała kobieta. Na oko miała pięćdziesiąt lat. Zębami ściskała papierosa. Dym wypełniał kabinę – unosił się wokół fotografii młodego chłopaka dyndającej na kawałku druta w miejscu wstecznego lusterka.

– Dzień dobry, jedzie pani w stronę miasta?

– Którego dokładnie? Trochę ich tu jest.

– Mnie to obojętnie.

Nieznajoma machnęła ręką i rzekła:

– Wsiadaj. Pogadamy po drodze, bo mi śpieszno.


Oderwał dłonie od klawiatury. Zegarek z pękniętą obudową w kształcie gitary wskazywał trzecią pięćdziesiąt siedem. Spędził przy komputerze niemal dwie i pół godziny. Książka zyskała kolejne tysiąc słów i początek nowej sceny; ma ona miejsce, gdy główny bohater zatrzymuje żuka. Cyprian nie wiedział nawet, kto go będzie prowadził; w głowie od miesięcy nosił obraz starszej kobiety, której syn został wywieziony do lasu i zgwałcony przez trzech mężczyzn. Z powodu traumy i wstydu wrażliwy nastolatek później odebrał sobie życie; zniszczył monotonne życie rodziny – przypomniał jej członkom, że funkcjonują w drapieżnym świecie, w którym nie istnieje sprawiedliwość.

– Muszę to przemyśleć…

Cyprian nie lubił słowa sprawiedliwość, tak samo, jak nie przepadał za określeniem czegokolwiek w kategoriach dobrych i złych. Zdaniem Kompasa rzeczywistość kreują drobiazgi – nie uogólnienia. Nikt nie jest tylko zły, tak samo, jak żaden z ludzi nie uosabia wyłącznie dobroci. Nawet łotr w swych własnych oczach może uchodzić za kogoś szlachetnego, ponieważ dopuszcza się podłych czynów w imię sprawy, którą stawia wyżej innych. Nie można też powiedzieć, że zatryumfowała sprawiedliwość, gdy złapano mordercę i wsadzono go na dwadzieścia pięć lat do więzienia, ponieważ nawet największe jego cierpienie nie zmieni faktu, iż zadał śmierć drugiej istocie. Co dla zgwałconej kobiety może znaczyć, że jej oprawca gnije w więzieniu? Oczywiście poczuje (przynajmniej do pewnego stopnia) ulgę, ale czy to coś zmieni? Stało to się, co się stało; facet zrobił to, co zrobił i nic, nawet najsurowsza kara, nie cofnie czasu. Tym samym nie wygrywa sprawiedliwość, lecz zatyka się palcem dziurę w tamie, która przecieka w milionach innych miejsc.

– Jesteśmy szaleńcami. Każdy bez wyjątku. Ludzie to potwory! – rzekł, krzywiąc twarz i podnosząc do góry palec, by upodobnić się do szalonego proroka. Kiedyś o wiele poważniej traktował takie słowa, jednak po latach nabrał dystansu; teraz egzystencja bardziej go śmieszyła, niż przerażała.

Z racji tego, że w historii pojawiła się postać, której nie planował, postanowił przywitać dzień poza mieszkaniem i wszystko przemyśleć. Miał takie jedno miejsce, które pobudzało wyobraźnie i ułatwiało analizę. Perełka wstawała za godzinę do pracy, więc postanowił przygotować jej kanapki, zaparzyć kawę i czmychnąć z mieszkania.

Wyłączył laptopa, zgarnął z biurka kubek po herbacie i ruszył do kuchni.


*


Mało brakowało, nic by nie wyszło z cichego opuszczenia mieszkania, ponieważ zahaczył biodrem stolik, na którym stał telefon i wazon. Oba przedmioty najpierw zatańczyły z lewa na prawo, jak szykujący się do walki zapaśnicy sumo, by chwilę później runąć na ziemię. Cyprian nie miał czasu na myślenie: Wystrzelił w stronę wazonu z wyciągniętymi dłońmi i złapał go tuż przy podłodze. Tymczasem telefon (co za szczęście!) upadł akurat w miejscu, gdzie leżał dywanik, który Paula przywiozła miesiąc wcześniej z rodzinnego domu.

– Ma się ten refleks! – Kompas przyłożył dłonie do ust, by stłumić narastający śmiech.

Wyszedł z mieszkania za dwadzieścia piąta. Na zewnątrz panowały ciemności, lecz do wschodu słońca nie zostało wiele czasu. Ruszył w górę klatką schodową. Miał nadzieję, nikogo nie spotkać po drodze. Nie lubił czujnych spojrzeń mieszkańców bloku, którzy dzięki plotkom dobrze wiedzieli, że jest Panem Pisarzem dziwakiem i najlepiej omijać go szerokim łukiem; bardziej ciekawscy, nieczujący strachu przed czarnymi zawijasami wydrukowanymi na papierze, czytali jego opowiadania i książki. Kolekcja reakcji wyskoczyła Cyprianowi przed oczami; poczynając od zmarszczonego czoła, wybałuszonych oczu i zaciśniętych na włosach dłoni, a kończąc na szybkim, płytkim oddechu i otwartych do krzyku ustach. Oczywiście wszystko to stanowiło produkt jego wyobraźni, lecz sprawiało, że miał ochotę ryknąć śmiechem; przepełnionym gniewem, żalem i frustracją rechotem kogoś, kto powinien siedzieć w podziemiach szpitala dla nerwowo chorych i garściami łykać antydepresanty wraz ze stabilizatorami nastroju.

Sam jestem sobie winny… Zbyt wiele wymagałem od świata i od siebie; dlatego wpadłem do zbiorowej mogiły, w której ostatni dech wydają wszystkie marzenia i miłości. Jestem złamanym idealistą; zaprzeczeniem optymisty – wszystko widzę w czarnych barwach. Smutkiem napełnia mnie nawet płynący ku ziemi liść. W końcu, każdy z ludzi, tak samo, jak ten biedny kawałek natury, najpierw uschnie, a następnie zostanie starty z powierzchni świata. Wszystkie wspomnienia, fascynacje i doznania, które noszę pod czaszką, trafi szlag wraz z zatrzymaniem funkcji oddechowych. Ilu niesamowitych ludzi zostało zmiecionych z powierzchni świata przez wirusa, czy chorobę? Mozart zmarł w wieku trzydziestu pięciu lat… Gdyby pożył jeszcze raz tyle, ile powstałoby niesamowitych utworów? A co z Edgarem Allanem Poe? Jak znieść przedwczesne odejście Sylvii Plath, czy Davida Fostera Wallacea? Czy można ich winić za to, że nie podołali czemuś tak makabrycznemu, jak istnienie?”.

– Myśl, ile chcesz. Nic to nie da. Najwybitniejsze umysły pochylały się nad pytaniami bez odpowiedzi. – Przeskakując po dwa stopnie, zdobywał kolejne piętra. Czasem przystawał przy oknie i obserwował śpiące pod warstwą puchu Perun. Pomarańczowe wysepki rzucane przez oka latarń prowadziły aż do samego brzegu jeziora, gdzie targane lodowatym wiatrem majaczyły wody Głębii; latem jezioro pełne było turystów. Teraz przypominało otwarte usta otchłani, do której wpada każdy, nawet najmniejszy, okruch szczęścia. – Na koniec i tak każdy wraca do Sokratesa i słynnego przesłania: „Wiem, że nic nie wiem”.

Bez większych problemów dotarł do schodów prowadzących na strych. Nikt nie zaczepił go po drodze. Nie zaalarmował też swoją obecnością śpiących lokatorów. Jedynie dwa haskie Kraszewskich rozszczekały się i zaczęły drapać w drzwi. Była to norma – mało kto zwracał na nie uwagę. Istniało też – co prawda niewielkie, ale jednak – prawdopodobieństwo, iż na strychu spotka Adama Rudzika: pijaczka spod trójki. Takie rendez-vous zdarzało w przeszłości; Cyprian wchodzi do korytarza, z którego ma zamiar wejść na dach, i spostrzega siedzącego na skrzynce jegomościa z butelką Amareny w dłoni. „Nałóg nie zna dnia ani godziny – pomyślał, popychając drzwi. – Spotykałem tu sąsiada o każdej porze dnia i nocy. Dobrze, że przynajmniej nie namawia do picia, jak większość uzależnionych od etanolu panów z wodnistym wzrokiem, twarzą pokrytą spękanymi żyłkami i łatwopalnymi oparami wypływającymi z ust”.


*


Odliczył do trzech i podciągnął na rękach do wysokości okna. Wpadał przez nie lodowaty wiatr – oplatał ciało Cypriana szponiastymi dłońmi. Nie miało znaczenia, że przed wyjściem założył kalesony, kurtkę i czapkę. Ludzkie ciało, podatne na zmiany temperatury, drżało od szoku. Pokryła je gęsia skórka. W pierwszej chwili po wyjściu na dach miał wrażenie, że mocniejszy podmuch zmiecie go dziesięć pięter niżej. „To dopiero byłaby heca! – wyszeptał cyniczny głosik w jego głowie. – Tyle obietnic i zapewnień złożonych Pauli; plany wspólnego życia… Może nawet wyjazd na wieś i zakup małego domku gdzieś z dala od oślinionych ust, które wszystko wiedzą najlepiej i przekrwionych oczu, które wszystko dostrzegają najczyściej? Nie… O nie, nie! Zamiast tego utrata równowagi, spadanie przez ułamki sekund i śmierć. Perełka wyszłaby do pracy i zastała pokiereszowane ciało ukochanego; na wystających przez skórę kościach osiadałyby płatki śniegu, a rozbryźnięty mózg tworzyłby postmodernistyczne dzieło, które idealnie podkreślałoby te pojebane, wypłukane z treści, czasy, prawda?”.

Podczas gdy głos podświadomości pluł jadem, Cyprian rozstawił krzesełko rybackie, wyjął z reklamówki termos wraz z kocem i usiadł metr od krawędzi dachu. Przez ostatnie pięć lat robił to setki razy. Nigdy nie planował skoku; nie chodziło o myśli samobójcze, czy jakąkolwiek inną formę autodestrukcji. Kompas uwielbiał podziwiać zachód słońca (i życie miasta w ogóle) ze swego położonego kilkadziesiąt metrów nad głowami przechodniów gniazda. To tutaj przychodził, gdy nie wiedział, w którym kierunku pchnąć pisaną historię. Podczas dni przepełnionych wewnętrznym napięciem (najczęściej wynikającym z melancholii i blokady pisarskiej), wchodził na dach i obserwował zmagania Perun z rzeczywistością. Samotność ponad społeczeństwem działała podobnie do medytacji; pozwalała złapać dystans, wziąć głębszy oddech i osadzić rzeczywistość na fundamentach.

Pierwsze pół godziny było najgorsze. Mróz rozszarpywał zastygłe w bezruchu ciało – utkane z lodu kły przenikały przez skórę, tłuszcz i mięśnie, i wżynały się w kości. Nie pomagał koc, czy porcje kawy wlewane do żołądka; nie pomogły też pierwsze promienie słońca, które nieśmiało wychynęły na wschodzie, jakby obawiały się, że pod ich nieobecność tę część świata nawiedził kataklizm. Tu i ówdzie jęknęły zawiasy drzwi klatek schodowych; wiatr przyniósł odgłos skrobania zamarzniętych szyb. Silniki samochodów wchodziły na obroty, ktoś coś krzyknął na powitanie, ktoś inny mu odpowiedział – ludzie wyszli z łóżek, by stawić czoło rzeczywistości, a w zamian dziesiątego dostać papierki, dzięki którym przetrwają następne tygodnie. Na samą myśl o tysiącach lat łez i potu przelewanych w rzeczywistości opartej na powtarzalności i konfliktach zbrojnych Cyprian poczuł, jak coś wewnątrz otwiera oko; źrenica otchłani przesunęła się z lewa na prawo. Kompasem targnął dreszcz. Wiedział, że ta jedna bestia nie może odzyskać pełni świadomości; lata temu przyprawiła go o szaleństwo, którego mało nie przypłacił życiem. Teraz, po osiągnięciu trzydziestu pięciu wiosen, nie dałby rady przetrwać. Nie można drugi raz stoczyć walki ze śmiercią i wyjść bez szwanku. Ruina wnętrza – czysta autodestrukcja zamieszkuje niektórych z ludzi i gdy wyrwie się spod kontroli, nic jej nie powstrzyma.

– Pomyśleć, że ciało, które zajmuje, nie będzie kiedyś przylegać do kości – rzekł, spoglądając na własną dłoń. Echem słyszał obuch siekiery uderzający loszkę między oczy; pierwsza wyrwa w roztaczanej przez dorosłych, kościół i telewizję iluzji; pierwszy znak zapytania postawiony przy fakcie śmiertelności i pierwsze wątpliwości co do boskiego pochodzenia homo sapiens. – Pomyśleć, że nawet największe emocje… Nawet miłość do Pauli nie znaczy nic, ponieważ ludzkość to zaledwie przecinek w bibliotece świata zawierającej nieskończoną liczbę ksiąg. Jakim cudem, patrząc na życie, wciąż trwam i daję rady tworzyć? I skoro prawda wygląda tak odpychająco, a dla większości jest po prostu nie do przyjęcia, jaką iluzję wymyśli ludzkość w przyszłości, skoro niemal zamordowali wiarę chrześcijańską? Czyżby za sto, dwieście, czy trzysta lat znowu miały zapłonąć, tym razem napędzane technologią z filmów sci-fi, stosy? Nie mam złudzeń co do tragicznego końca homo sapiens, ale bardzo ciekawi mnie, jak to się stanie: W jaki sposób zagłada dopadnie największego egocentryka układu słonecznego?

Nadleciał kolejny podmuch wiatru. Ten przyniósł nie tylko syrenę policyjną, ale też garść śniegu, która przylgnęła Cyprianowi do policzka. Ledwo to zauważył. Wspominał rozpłatane gardło zwierzęcia i chwile spędzone z przyjacielem; wspólne wypady na ryby, skakanie po sianie, wspinanie się po drzewach, polowanie z paletkami na chrabąszcze i wycieczki do lasu. Kompas dawno zauważył, że dorośli – zwłaszcza ci dorośli, którym doskwiera upływ czasu bądź rozpacz – często przedstawiają dzieciństwo w samych superlatywach; zakochani są w słonecznych dniach i beztroskiej bieganinie po krzakach. Ich umysły wyssały esencję z pozytywnych wydarzeń; uwikłały ich w wieczną, przepełnioną nostalgią tęsknotę za tym, czego nigdy już nie odzyskają… Cyprian patrzył na młodzieńcze lata inaczej, lecz nie drastycznie inaczej; miał pozytywne wspomnienia, ale też masę negatywnych. Jego życie nawet w dzieciństwie naznaczone było zmianami nastroju, nieprzystosowaniem, łomotem spuszczanym przez silniejszych „kolegów” ze szkoły i kłótniami rodziców. Największym plusem dzieciństwa Kompasa był chłopiec o rudych włosach i obsypanej piegami twarzy o nazywający się Ireneusz Borucki; to właśnie Irek zaciągnął kolegę na pierwsze piętro stodoły, gdzie w ciemności, z rozdziawionymi gębami, oglądali morderstwo i rozłożenie loszki na podroby. Później Cyprian nigdy już nie miał przyjaciela. Byli koledzy. Naszło ich się po tym, jak opublikował pierwszą książkę; każdemu zależało, by obcować z Panem Pisarzem, jakby przesiadywanie w jednym pomieszczeniu wystarczyło, by stworzyć dzieło literackie, które przetrwa stulecia. Statyści o wyuczonych reakcjach i pustych sercach przepływali przez mieszkanie Kompasa i Perełki nie pozostawiając śladu. To właśnie podczas takich wizyt oboje zrozumieli, jak rzadkie i cenne są prawdziwe, oparte na szczerości, relacje z drugim człowiekiem. Paula doceniła ukochanego, a Cyprian odkopał miłość do przyjaciela z dzieciństwa i przechowywał ją w sercu niczym niezbędne do życia źródło zasilania. Zawsze też nosił w kieszeni ksero listu od Irka, który dostał osiem lat wcześniej. Oryginał przetrzymywał w skrytce wraz z pierwszymi wydaniem swojej książki. Nic, nawet śmierć rodziców, nie oddziałała tak mocno na Cypriana, jak ostatnie słowa przyjaciela.


Sanok, 20 grudnia 2014


Drogi Cyprianie,


Siedzę właśnie przed pocztą w Sanoku. Czekam, aż otworzą, bym mógł wysłać ci list. Powoli wschodzi słońce. Mżawka opada na kartkę; utrudnia pisanie. Kolor szary z granatowym walczą o dominację nad otoczeniem. To będzie smutny dzień… Choć może tylko ja tak to widzę? Może winnym zniekształconego odbioru jest zaschnięta krew Rysia i Gabrysi, którą powoli zmywa z moich dłoni deszcz? Pamiętasz dzieciństwo? Świetnie się dogadywaliśmy. Ja stąpałem twardo po ziemi, a ty bujałeś w obłokach. Wsioki miały cię za świra! Nawet pijaczek z plamą między nogami nazwał cię kiedyś: „Zwichrowanym łebkiem”. Dopiero teraz sobie o tym przypomniałem! Trochę rozumiem, dlaczego siedziałeś z nosem w książkach i wymyślałeś te swoje historie; ciężko idzie mi przelewanie zdań na papier, ale jest w tym coś… Oczyszczającego? Poza tym przypominam sobie coraz więcej naszych przygód sprzed lat. Żałuję, że reszta tego listu nie będzie nosiła tak pozytywnego tonu; żałuję też, że życie zaabsorbowało mnie do tego stopnia, iż nigdy nie wsiadłem w samochód i nie przyjechałem do ciebie z dzieciakami i Marysią. Teraz, niestety, już na to za późno. Gdy będziesz czytał te słowa, dawno zniknę w odmętach Sanu. Nie przewidziałem, że tak skończę; nasi wspólni znajomi szybciej tobie przypisaliby tragiczny los, niż mnie. Życie potrafi zadziwić. Z tego, co przeczytałem w internecie, prowadzisz względnie stabilną egzystencję w Dolno Śląskiej stolicy duchów, masz stałą partnerkę i pracujesz nad nową (super smutną, co wcale mnie nie dziwi!) książką. Oby tak dalej, Cyprian. Siedząc tu, na ławce, spisując te słowa, życzę ci długiego i cudownego życia. Jeżeli istnieje niewidzialna energia i można ją przesłać, to z całego robaczywego serca właśnie próbuję to zrobić. Kocham cię, stary. Nim założyłem rodzinę, byłeś mi najbliższym człowiekiem.

Kilka godzin wcześniej miałem wypadek samochodowy. Wracałem z żoną i dzieciakami znad morza. Dziesięć kilometrów od Sanoka zderzyliśmy się z ciężarówką. Przeżyłem tylko dlatego, że nie miałem zapiętych pasów i wyrzuciło mnie z auta. Dzieciaki w fotelikach i siedząca z nimi Marysia nie mieli tyle szczęścia; zostali zmiażdżeni. Ludzie, których kochałem, rozerwała i zniekształciła pierdolona kupa blach. Strażacy pewnie do tej pory męczą się, by wydobyć resztki ich ciał z tej piekielnej układanki. Nic nie trzyma mnie już na tym świecie. Nigdy tak naprawdę za nim nie przepadałem. Możliwe, że przebywanie z tobą otworzyło mi oczy na spapraną u podstaw rzeczywistość. I choć nigdy nie posunąłem się w analizie tak daleko, jak ty, rozumiem teraz, że nie warto było walczyć przez te wszystkie lata. Rozbudowywałem firmę, kochałem i z tej miłości tworzyłem potomstwo, tylko po to, by skończyć nad ranem na ławce z butelką wódki w dłoni; by skończyć ze złamanym obojczykiem, skórą zwisającą z czoła i rozsadzającą pierś nienawiścią do… Właśnie, do kogo? Kiedyś obwiniałbym Boga, lecz w tych czasach nawet na nim nie można się już wyżyć…

Wybacz, znowu się rozpisałem. Nie wiem, skąd u mnie ta nagła potrzeba słów. Nie jestem w najlepszej formie, lecz spisywanie manifestu osoby pozbawionej nadziei wywołuje uczucie ulgi. Nie sądziłem, że ją jeszcze kiedykolwiek poczuję!

Pewnie zastanawiasz się, z czyjej winy doszło do wypadku… lecz czy ma to jakieś znaczenie? Skoro ktoś umarł i już nigdy, w żadnej pieprzonej formie, nie wróci i się z nim nie zobaczysz, to szukanie winowajcy jest bezcelowe. Mógłbym pójść do szpitala, znaleźć pokój, w którym leży kierowca tira i zabrać go ze sobą na drugą stronę. Bo i dlaczego nie? Co mnie obchodzi, czy ma rodzinę? Może powinienem przejmować się pismakami, które na drugi dzień opiszą mnie jako mordercę? Zawsze powtarzałeś, że jesteśmy tylko wyjątkowo krwiożerczymi małpami. Nigdy do końca nie dawałem w to wiary. Szukałem dobrych stron, ponieważ nie dałbym rady funkcjonować w beznadziei, w której (wybacz druhu) tkwisz od dziecka. Urodziłeś się, widząc jedynie piekło i najwyraźniej do niego przywykłeś. Ja tak nie potrafię. Sięgnąłem dna, Cyprian. Nic ani nikt mnie już nie czeka. Oddycham i wlewam do gardła wódę, ale jestem trupem! Rozumiesz to!? Czytasz zapiski kogoś, kto leży na dnie rzeki, a…

[W tym miejscu zadania są rozmyte z powodu kropel deszczu bądź łez.]

wszystko, rozumiesz? W liście masz nazwę banku i hasło. Przekazuje ci te kilkadziesiąt tysięcy złotych, które mam na prywatnym koncie. Chciałbym, byś dostał też firmę i dom, ale w o tej porze nie znajdę notariusza. Poza tym rodzeństwo Marysi (mojej ukochanej żony) rozniosłoby cię na strzępy w sądzie; podważyliby testament, twierdząc, iż spisałem go pod pływem chwili, lub postradałem rozum po wypadku. A niech mają moją krwawicę; niech się o nią, kurwy, szarpią do grobowej deski! Hahaha! Najważniejsze, że choć część majątku dostanie jedna z najważniejszych osób w moim życiu. Gdyby nie ty, nigdy nie wyjechałbym z Wietrznego Wzgórza. Zgniłbym w tej dziurze – zatyrał się na śmierć w polu. Tymczasem Cyprian Kompas, największy wyrzutek, znienawidzony przez wszystkich wioskowy nierób, miał dwie najważniejsze rzeczy: Nadzieję i wyobraźnię. Już widzę twoją minę; jak boczysz się i kręcisz głową. Widzisz wszystko, takim jakim jest, bez tej całej iluzji, o której tak często wspominałeś. Nie dostrzegasz jednak tego, iż należysz do ludzi wiary. Skrzy się w tobie nadzieja, mój drogi. Inaczej nie dałbyś rady kochać i tworzyć. Zaprzeczaj, ile chcesz. Nie podyskutujemy już, niestety, na ten temat, lecz rozważ słowa pijanego samobójcy… Może akurat odkryjesz, że miał rację?

Kończę ten skromny bełkot wysunięty w twoją stronę. Pewnie będziesz zastanawiał się, czy w tych ostatnich godzinach czuję strach. W końcu mam się utopić, a to raczej nie będzie szczególnie przyjemne. Widzisz… Coś we mnie pękło; coś się bezpowrotnie złamało. Może chodzi o to, że nie mam już o co (o kogo!) walczyć? Jaki sens mleć ozorem i wkładać do ust jedzenie, skoro Rysiu i Gabrysia nigdy nie wpadną rano do sypialni i nie przytulą swojego taty? Lekarze chcieliby faszerować mnie lekami i ganiać na terapię, bo przecież: „Zawsze jest po co żyć!”. Niestety tutaj muszę się z nimi nie zgodzić. Czasem jednostka traci dosłownie wszystko i choć fizycznie wciąż żyje, to duchem odeszła z tego świata. Nie obchodzi mnie zaczynanie od nowa, czy szukanie nowego celu w życiu. Moim sercem była Marysia i te dwa szkraby, które kochałem do szaleństwa; moje serce zostało zmiażdżone wraz z nimi w tym pieprzonym wraku.


Bywaj!


*


Otworzyłem oczy i wykrzywiłem twarz w odrazie.

Świadomość zwierzęcości wypełniła mi umysł – poraziła nerwy, jakby tylko czekała, aż wypłynę z głębin snu, by zaatakować. W kineskopie wyłączonego telewizora widziałem spływające potem cielsko; pełen obrzydliwych płynów organizm, którego niemal każdy zakamarek pokrywają bakterie. Przed zaśnięciem zapomniałem otworzyć okno, przez co w pokoju panował zaduch. Czułem smród własnego oddechu. Włosy opadły na czoło i się do niego przykleiły. Jestem szczupłym człowiekiem; codziennie biorę prysznic, trzy razy dziennie myję zęby, a w gorętsze dni pokrywam pachy antyperspirantem, mimo tego, że przykry zapach czuć ode mnie jedynie wtedy, gdy pot opuszcza ciało pod wypływem silnego stresu. Jednak odraza do własnego, niestety naturalnego, pochodzenia nie wynika z braku higieny, lecz zwierzęcości; wystarczy nachylić się nad fizjologią jednostki ludzkiej, by poczuć przerażenie. Przychodzimy na świat z wrzaskiem – pokryci krwią, jakby już te pierwsze chwile dawały nam do zrozumienia, że nic innego nie ma na tym świecie… Nie oczekuj zbyt wiele, berbeciu, bo w tej rzeczywistości rządzi władza i pieniądz, a miłość to pusty slogan, dzięki któremu wsuniesz w odpowiednie miejsce nieodpowiedniej osobie i wykonasz swój nadrzędny cel. Tutaj, na tym kochanym padole łez, zawsze istniał tylko ruch posuwisty, wrzask i krew… A jakbyś potrzebował zapewnień o wieczności, masz wachlarz religii i iluzji do wyboru”.

– Podziwiaj widoki, rób karierę, walcz z głupotami, ale od reprodukcji nie uciekniesz.

Podźwignął się do pozycji siedzącej i sięgnął po telefon leżący na stole. Dochodziła jedenasta. Nie pamiętał, o której wrócił do mieszkania. Było to na pewno przed ósmą, ponieważ nie słyszał dzieciaków wychodzących do szkoły, a mieszkało ich w bloku sporo. Perełka wracała do domu po czternastej. Miał więc czas, by przygotować obiad i posiedzieć nad pisaniną. Wieczorem przychodzili znajomi, na seans filmowy. Pewnie wypiją po kilka drinków, zapalą ziółko i obejrzą horror z lat osiemdziesiątych. Nic nadzwyczajnego, ot kolejny weekend z ociężałą od używek głową. Kompas już nie mógł się doczekać sobotniego i niedzielnego poranka, kiedy to wbrew każdej komórce ciała zasiądzie do pracy i zacznie udawać pisarza – wyciskał będzie, jak dziesiątki razy wcześniej, jedno zdanie na piętnaście minut. Dopiero około wtorku jeszcze raz przejrzy wyszarpane z głowy strony i połowę skasuje, ponieważ nie będą trzymać wymaganego poziomu. W przeszłości obiecywał sobie, że odpuści wszelkie używki: „Przestanę nawet pić Yerbę!” – mawiał. Niestety zaledwie po miesiącu wrócił do starych nawyków. Bynajmniej nie z powodu fizycznego uzależnienia, lecz nudy; gdy nie pił i nie palił przez weekend, pisanie szło zbyt łatwo. Słowa wylewały się z jego głowy. Nie czuł ich wagi. Potrzebował pewnej odmiany samo tortury do tworzenia.

– Podążam boso po ścieżce literatury, którą pokrywa zbite szkło! – krzyknął i ryknął śmiechem. Kiedyś byłby zażenowany takim zachowaniem; kiedyś traktował się bardzo poważnie. Był w końcu Panem Pisarzem! Potrzebował czasu, by zrozumieć, że wszystko dookoła, to czarna komedia, którą kończy kwatera na cmentarzu. Świadomość nieistotności pozwoliła Cyprianowi cieszyć się życiem i – jakby to powiedziało jego nastoletnie Ja: „Wrzucić na luz”. – Czas wziąć się do roboty.

Ruszył do łazienki, by zmyć z siebie pot i resztki snu. Następnie na oścież otworzył okno w dużym pokoju, gdzie odsypiał spędzoną przed komputerem noc i poszedł do kuchni. Tam stawił czoła największemu wyzwaniu; było nim wybranie dania na obiad. Samo gotowanie Cyprian bardzo lubił, lecz rzadko kiedy lekko przychodził mu wybór potrawy. Nie wiedział, dlaczego tak się dzieje. Paula nie należała do niejadków i bez oporów sprzątała z talerza wszystko, co podsunął jej pod nos. Internet, zamiast wspomóc decyzję, tylko rozszerzał paletę wyboru do takich rozmiarów, iż człowiek w końcu miał ochotę chwycić za telefon i zamówić kebaba.

Dzisiaj Kompas postanowił przygotować łazanki. Decyzję przesądził boczek, którego ważność kończyła się za cztery dni. Robotę zaczął od umycia rąk i wstawienia kapusty do garnka z wodą. Podczas kolejnych czynności nucił pod nosem modlitwę polaka z jednego ze swoich ukochanych filmów:

– „Gdy wieczorne zgasną zorze, zanim głowę do snu złożę, modlitwę moją zanoszę Bogu Ojcu i Synowi: Dopierdolcie sąsiadowi! Dla siebie o nic nie wnoszę, tylko mu dosrajcie proszę!” – wypowiedział, szczerząc zęby jak idiota. Nie wiedział, skąd przyszedł dobry humor; nad tym jednym się nie zastanawiał; po prostu czerpał z daru od losu, ile tylko mógł. Między czasie jego dłonie wykonywały znajome czynności; sięgnęły po stolnicę, wyciągnęły z szafki mąkę i nalały wodę do szklanki. Kapusta gotować się będzie około godziny, więc miał sporo czasu na przygotowanie makaronu. Podczas pracy non stop recytował: – „Kto ja jestem? Polak mały, mały zawistny i podły. Jaki znak mój? Krwawe gały. Oto wnoszę swoje modły do Boga, Marii i Syna: Zniszczcie tego skurwysyna. Mego brata, sąsiada, tego wroga, tego gada!”.

Nastrój Cypriana, który sam określił kiedyś, jako pozytywno-groteskowy guz mózgu, utrzymał się do wieczora. Nie zachwiał go nawet przesolony makaron, czy markotna mina Pauli. Dziewczyna wróciła z pracy przybita, ponieważ wybrano ją do podwyżki i awansu. Niektórych pewnie cieszyłoby docenienie przez szefostwo i dodatkowy zastrzyk gotówki. Niestety, jak to w życiu bywa, awans Perełki nie wyglądał tak, jak w filmach zza oceanu. Nie każdy ma odpowiedni charakter, by użerać się z pracownikami, których będzie nadzorował; niektórzy wolą pięćset złotych mniej przy wypłacie, ale święty spokój w pracy. „Wchodzę, robię swoje i wychodzę” – tak Paula traktowała obowiązek ośmiogodzinnej harówki. Nie podchodziła do niego z nadzieją, nie liczyła na cud, a po prostu chciała stabilnego zatrudnienia i żeby każdy się od niej odpierdolił.


*


– Może nie będzie tak źle?

Rzadko oglądali telewizję, lecz jako dzieci lat dziewięćdziesiątych, przyzwyczajeni byli do jedzenia przy włączonym telewizorze. Cyprian siedział na kanapie po turecku i wrzucał do ust łazanki. Raz zerkał w stronę ukochanej, która miała posępną minę, lecz również nabijała kluski na widelec i transportowała je do ust, a raz w stronę szklanego cycka; leciały akurat Słodkie lata siedemdziesiąte, gdzie Red Forman kolejny raz groził swojemu synowi, Ericowi, że zasadzi mu kopa w dupę.

– Tu nie chodzi o to, jak będzie na nowym stanowisku. Znasz mnie. Wiesz, że chodzę do roboty, bo potrzebujemy dodatkowych pieniędzy. Jednak nic poza tym. Wykonuję swoje obowiązki najlepiej, jak potrafię, bo chcę mieć święty spokój. Nienawidzę napiętych sytuacji i kłótni; dlatego tak odpowiada mi praca w boksie między stosami papierów.

– A teraz na siłę wyciągają cię z tego bezpiecznego stosu i stawiają na świeczniku…

– No właśnie – westchnęła Perełka, kiwając głową. – Prawie rok zajęło mi przystosowanie się do atmosfery w pracy. Zaakceptowałam większość jej aspektów. Pierwszy raz w życiu wykonywałam zajęcie, które nie kosztowało masy nerwów. No to teraz masz. Pieprzony awans!

– Gdyby ktoś z boku usłyszał, że utyskujesz na awans, pewnie byłby nieźle zdziwiony.

Cyprian potrzebował chwili, by zrozumieć, co wypadło z jego ust. Rozszerzył oczy ze zdumienia, przełknął kęs i powoli odwrócił się w stronę Pauli. Ukochana wlepiała w niego piwne oczyska; lekko je nawet przymrużyła, dodatkowo zaciskając usta. Gdyby obserwował ją ktoś postronny, pewnie doszedłby do wniosku, że się zdenerwowała. Kompas jednak wiedział, jaka jest prawda.

– Bardzo ładnie wspierasz swoją ukochaną! – powiedziała Perełka, po czym odłożyła talerz i rzuciła się na Cypriana. – Od tej pory będę przezywać cię jak Annie Wilkes Paula Sheldona: „Ty przebrzydłe ptaszysko!”.

Nie wiedzieć kiedy, jedzenie zeszło na drugi plan – nadszedł czas zapasów. Walka płci niczym w mokrym śnie progresywnego aktywisty. Po wejściu w ruch, nic nie mogło jej powstrzymać; wojownicy nie zwracali uwagi na trajkoczący telewizor; nie obchodził ich wyjący na wysokich obrotach samochód, który przejechał gdzieś nieopodal, czy wrzaski obrzucających się śnieżkami dzieciaków. Światło gwiazd przemierzało przestrzeń kosmiczną, kobiety wypychały na świat nowe życie, a grabarze kruszyli maszynami zmarzniętą ziemię, by pochować stare; wszyscy zwracali uwagę na wszystko, lecz nikt tak naprawdę nic nie dostrzegał. Tymczasem Kompas i Perełka od łaskotek przeszli do przytulania, by z przytulania dość szybko przeskoczyć na rozbieranie. Teraz ostatnim, o czym myśleli, było jedzenie, choć towarzyszył im swego rodzaju głód. Tylko w tak dynamicznych i chorobliwie ulotnych chwilach Cyprian – niczym metafizyczny chrząszcz z gatunku kornikowatych – nie drążył fundamentów rzeczywistości. Szczęście polegało na stłumieniu w sobie człowieka i oddania sterów małpie. Dzięki temu, zamiast widzieć rzecz zbudowaną z tkanki gruczołowej, tłuszczowej i łącznej, Kompas dostrzegał jedynie piękną, jędrną pierś ukochanej kobiety. Znali się od szesnastu lat. Dobrze wiedzieli, co drugiemu sprawi przyjemność. Nie mieli przed sobą tajemnic – w łóżku nie znali oporów. Ocierali się o siebie, zostawiali ślady ugryzień, językami pieścili najintymniejsze miejsca i wydłużali rozkosz, dopóki, dopóty nie osiągnęła ona szczytu. Talerz z jedzeniem, którego nie zdołał na stół odłożyć Cyprian, zsunął się z kanapy i spadł na podłogę. Kochankowie nie zwrócili na to uwagi, bo oto nadchodził kulminacyjny moment, podczas którego bezskutecznie będą tłumić wzajemne krzyki.


*


Skończywszy się kochać, Paula poszła wziąć prysznic, Cyprian zaś usiadł przed komputerem i pod wpływem impulsu napisał:


Co zrobić z tym, który nie jest stworzony

do życia, jakiego wymagają od niego

ludzie? Bezużyteczne ręce – bezużyteczne

nogi. Głowa zbyt ciężka od wątpliwości

nie uniesie już żadnej myśli.


Tak po prostu; zwyczajnie patrzą…

Czekają, aż umrzesz. Nie ma innej

drogi dla kaleki istnienia.


Faszerujesz się lekami. Biegasz na terapię.

Nie oczekujesz długiej i szczęśliwej

egzystencji. Ba! Nie łudzisz się nawet

krótkim, wypełnionym rozpaczą, życiem.

Oddychasz tylko dlatego, że musisz.

Nie znalazłeś jeszcze sposobu,

by ostatecznie rozwiązać swój problem.


Nikt nie dba o to, co cenisz w sobie

najbardziej. Nikt nie dostrzega w tobie

bytu indywidualnego. Liczy się tylko

produktywność! Jesteś opluwanym,

pordzewiałym trybikiem – masz pęknięty

rdzeń!


Błagam, umrzyj! Nie marnuj naszego

czasu albo łyknij leki, przyozdób

twarz w grymas imitujący zadowolenie,

i napierdalaj czołem w maszynę!

Bądź złodziejem, gwałcicielem,

czy mordercą, ale nie bądź bezużyteczny!”.


Piekło Boga katolickiego jest niczym

w porównaniu z piekłem Boga

kapitalizmu – jego zajęci od rana

do wieczora akolici wyszarpią

z ciebie każdy, nawet najmniejszy,

okruch żywotności.


Nie kochamy twoich bezużytecznych

dłoni! Nie lubimy twojego bezużytecznego

kutasa, którym nie spłodzisz kolejnych

użytecznych obywateli! Idź precz!

Przepadnij… Przepadnij w niepamięć!”.


Przeczytał spisane słowa i sposępniał. Niemal widział ściekającą między nimi krew. Właśnie spisał ból, którego nigdy do końca nie wypędzi spod czaszki. Nie miał wrogów. Nikogo nie nienawidził. A jednak gdzieś wewnątrz wciąż istniały otwarte rany inkantujące pieśń krzywdy i upokorzenia. Jako jednostka, która od najmłodszych lat miała trudności ze zrozumieniem relacji międzyludzkich i związanych z nimi konwenansów, Cyprian spędził większość życia samotnie. Między innymi dlatego pokochał komiksy i książki. Przez całą podstawówkę dużo rysował; poprzez niezdarnie kreślone linie próbował przekazać rodzinie, co czuję. Niestety nikt nie traktował go poważnie, ponieważ był tylko dzieckiem. Kompas dorastał na wsi, wśród prostych, ciężko pracujących ludzi. Między nimi nie było miejsca na szczerość, miłosne wyznania, czy okazywanie słabości. Ludzie stali za sobą murem, lecz nikt o tym głośno nie rozmawiał.

Gdy dziennikarz pytał o lata podstawówki, czy gimnazjum, które zamierzał nakreślić w swym artykule, Cyprian zwykle odmawiał komentarza, lub kwitował wszystko jednym słowem: „Porażka”. Kto by pomyślał, że wrażliwy, introwertyczny chłopak ze skłonnościami do neurotyzmu nie znajdzie dla siebie miejsca między wychowanymi w polu dziećmi rolników? Nauczycieli również mało interesowała kreatywność dziwaka o nazwisku Kompas; nie obchodziły ich jego opowiadania i rysunki; mogły być one najlepsze na świecie (niektóre były naprawdę niezłe), lecz dorosły, który przyszedł odbębnić program nauczania, nie zamierza poświęcać im czasu. Owocowało to do niskimi ocenami i napięciami w domu. Cyprian nigdy nie zapomni wrzasków ojca i pasywno-agresywnych zagrywek ze strony matki. Nie ma do nich pretensji, lecz często grzebie we własnej głowie, a co za tym idzie – przypomina sobie ze szczegółami wydarzenia z przeszłości.

– Dwadzieścia lat gromadziłem ból nieprzystosowania i samotności tylko po to, by teraz go opisywać. Zarabiam na przetworzonym ludzkim skurwysyństwie.

– I jesteś w tym dobry.

Obrócił się na krześle. Spostrzegł Paulę. Perełka stała w progu. Nago. Mokre włosy opadały jej na ramiona. Świtało umierającego dnia nieśmiało pełgało na skórze.

– Chodź pod prysznic. Na pewno zmarzłeś rankiem na tym dachu.

Po spisaniu wiersza i posypaniu starych ran solą, Cyprian nie miał ochoty na seks. Jednak bliskość ukochanej – skrycie się przed cierpieniem w jej ramionach było już zupełnie czymś innym.

– Już do ciebie idę, kochanie. Tylko zapiszę plik i wyłączę komputer.

Tak naprawdę mógł to zrobić później, lecz chciał zyskać minutę lub dwie, by odrobinę ochłonąć. „Czy przetrwałbym dzieciństwo, gdybym nie poznał Irka? Nierozumiany w domu i w szkole, wyrzucony poza system i czas chłopiec; żaróweczka, od której wymaga się stabilnego i jasnego światła. Tymczasem ona ledwo rozgania mrok… Jeszcze śmie być z tego dumna! Ile czasu zajęłoby tak młodym, jak i starym, by doprowadzić do pęknięcia? Z jaką typową dla ludzi rozkoszą miażdżyliby pod butami moją świadomość, popychając do samobójstwa? Kilka razy czułem oddech śmierci na karku… I jestem pewny, że w razie potrzeby zrobiłby to, co trzeba; tchórz rozkochany w śmierci – nic mnie od niej nie odwlecze”.

Z łazienki dobiegł szum płynącej wody. Kompas uśpił komputer i ruszył do drzwi. W duchu dziękował bogom za to, że miał Irka i ma Paulę; mimo nasilającej się z biegiem lat mizantropii wiedział, że bez ludzi szanse na przetrwanie maleją drastycznie.


*


Stali przytuleni do siebie. Po ich nagich ciałach spływała woda. Obłoki pary unosiły się w powietrze – osiadały na powierzchni lustra i meblach. Z radia, przerywany trzaskami, sączył się nowy korporacyjny produkt, przez niektórych nazywany piosenką, lub nawet przebojem. Coś o kręceniu tyłkiem w nocnym klubie i szybkim seksie w ubikacji. W sumie nic nowego; ot romantyzm postmodernistycznego, progresywnego społeczeństwa. Cyprian wpadł w trans przypominający medytację; pomogła mu w tym gorąca woda i bicie serca Pauli. Poczucie bezpieczeństwa wpływało nawet na podświadomość – tę wredną, niewdzięczną sukę, z którą męczy się ludzka populacja. Kompas czuł błogość na każdym wewnętrznym poziomie.

– Musimy ogarnąć chatę. Pamiętasz, że wieczorem przychodzi Robert i Anka?

Podniósł dłoń i zaczął gładzić sutka ukochanej. Nie zastanawiał nad tym, co robi. Po prostu działał. Tak samo, jak jego penis, który twardniał, z każdą chwilą.

– Zdążmy. W najgorszym razie powiem, że rozrzuciłaś łazanki po podłodze, bo nie puścili nowego odcinka twojej ulubionej telenoweli.

Dłoń Perełki przejechała mu najpierw po udzie, a następne zacisnęła się na jądrach. Kompas wciągnął powietrze, następnie mocniej zacisnął kciuk i palec wskazujący na sutku dziewczyny.

– Chcesz zobaczyć, kto dłużej wytrzyma?

Wiedział, że nie ma szans, więc, zamiast odpowiedzieć, na oślep odnalazł usta ukochanej i się w nie wpił, jakby robił to pierwszy raz od lat. Napisane wcześniej słowa i związane z przeszłością punkty bólu robiły to, co zawsze – najpierw traciły moc, a później blakły; wracały do swych nor, by wystawić łeb w najgorszym możliwym momencie.

– Kocham cię, Perełko. I kocham cię kochać.

– Najdroższy – wyszeptała w odpowiedzi Paula, po czym wprowadziła go w siebie, by kolejny raz, dzięki zwierzęcości, odsunąć wątpliwości, strach, a nawet samą śmierć.


*


Plany na wieczór trafił szlag. Znajomi, którzy mieli wpaść do Kompasa i Perełki na seans filmowy, pokłócili się. Robert wyjechał z Perun, by „sobie wszystko przemyśleć”, jak powiedział Cyprianowi przez telefon, a Ania wpadła do ich mieszkania ze łzami spływającymi po policzkach, złapała za łopatę i zaczęła przerzucać ból emocjonalny na Paulę; Perełka siedziała z dłońmi na podołku, kiwała głową niczym zabawka samochodowa (pociągając od czasu do czasu wino z lampki) i wpatrywała się w koleżankę. Nie było tu miejsca dla osoby trzeciej i Kompas dobrze o tym wiedział. Dlatego najpierw poszedł do swojego pokoju, by postukać w klawisze komputera i spłodzić kolejne kilka tysięcy słów nowej książki, a następnie zarzucił kurtkę na ramiona i ruszył do drzwi.

– Cyprian? Wychodzisz?

Odwrócił się i spostrzegł Perełkę, która akurat zamykała za sobą drzwi do dużego pokoju, skąd dobiegały pochlipywania Ani.

– Mhm, idę na spacer i może małe piwo. Nie wiem dlaczego, ale coś nie mogę usiedzieć dzisiaj na tyłku.

– Czyżbyś znowu myślał o Irku? – Perełka oparła się o ścianę, założyła ręce i przechyliła głowę, co jednoznacznie świadczyło, iż nie zamierza łatwo odpuścić. – Wiesz, że po alkoholu wpadasz w okropne doły emocjonalne?

– Wiem, mamo. Nie zamierzam wlać w siebie ośmiu browarów i jutro zdychać przez cały dzień. Nie wiem nawet, czy w ogóle wejdę do baru. Po prostu czuję, że muszę stąd wyjść i gdzieś się ruszyć. Nic nie pomaga tak, jak spacer.

– Wiem, misiu. Po prostu wychodzisz w ciemność, mróz i mgłę, żeby szwendać się bez celu… Do tego w sobotę, gdzie po mieście krążą grupy napranych alkoholem i narkotykami gówniarzy, którzy chętnie obiją komuś gębę. Proszę, uważaj na siebie.

– Oczywiście, że będę na siebie uważał. Zawsze uważam i zawsze z tyłu głowy mam obietnicę, którą ci złożyłem. Nie musisz zaprzątać sobie mną głowy; zwłaszcza teraz, gdy Ania cię tak bardzo potrzebuje.

– Och, chętnie bym przestała się martwić – stwierdziła Paula, lekko się uśmiechając. – Niestety szaleję za tobą, dlatego to niemożliwe. Poza tym nie odpowiedziałeś mi na pytanie.

– Chodzi ci o…

– Wiesz, o kogo mi chodzi. Nie wal głupa, Panie Pisarzu!

– Paula? Możesz tu przyjść? – Głos dobiegł z pokoju. Najwyraźniej Anie nachodził kolejny kryzys i potrzebowała pomocy przyjaciółki.

– Porozmawiamy o Irku innym razem. Idź do niej i powtarzam jeszcze raz: Nie martw się o mnie, bo wychodzę tylko na spacer, a nie po to, by podciąć sobie żyły i wskoczyć do jeziora.

Żart najwyraźniej średnio zadziałał, ponieważ Perełka tylko pokręciła głową, pocałowała Kompasa na pożegnanie i zniknęła za drzwiami pokoju.


*


Wyskoczył z klatki schodowej wprost w skostniałe od mrozu powietrze. Mleczna zawiesina ograniczała widoczność do metra. Z nieba płynęły płatki śniegu. Było ich niewiele. Nagle cisze zakłóciły podniesione głosy i śmiechy. Z powodu ciemności i kiepskiej pogody Cyprian nie mógł określić, z którego kierunku napłynęły. Postawił więc kołnierz płaszcza, mocniej nasunął czapkę na głowę i ruszył chodnikiem. Światła lamp odcinały na ziemi jego sylwetkę – tworzyły imitujący ruchy cień; jedynego przyjaciela pozostającego z człowiekiem nawet wtedy, gdy zaczyna gnić.

Pierwsze piętnaście minut przypominało przemarsz przez Antarktydę; mróz z łatwością przenikał przez warstwy odzieży. W gardło wgryzała się mieszanka spalin i dymu z kominów. W takich chwilach Cyprian myślał o niemieckich żołnierzach, którzy podczas drugiej wojny światowej walczyli i ginęli na Syberii: „Najedzony i wypoczęty wyszedłem z domu, by pospacerować i wypić piwo. Nie mam źle. Nie powinienem narzekać. Zwłaszcza gdy pomyślę o wojnie i zmarłych w tragicznie ludziach. Nie zamierzam oceniać stron, wskazywać palcem dobrych i złych, czy analizować tematu pod kątem polityki. Po prostu szkoda mi młodych chłopaków, którzy zamarzali na śmierć, ponieważ nie posiadali odpowiedniego sprzętu, by sprostać panującym na Syberii skrajnym warunkom pogodowym i zostali omotani przez nazistowską propagandę. Nie dość, że w każdej chwili możesz dostać kulę w łeb od rosyjskiego snajpera, to jeszcze przeszukujesz śnieg w poszukiwaniu zwłok, by zedrzeć z nich dodatkowe warstwy odzieży. Nie przeszkadza ci już nawet głód. Chcesz tylko ciepła; za odrobinę pieprzonego ciepła oddałbyś dusze diabłu”.

– Ego utwierdza mnie w przekonaniu, że jestem taki cholernie ważny – rzekł, puszczając w niebo kłęby pary. Dotarł właśnie do skrzyżowania. Czekał, aż światło przeskoczy z czerwonego na zielone. Co prawda mógłby przejść przez pasy i bez tego, ponieważ nie krążyły żadne samochody, ale obiecał Perełce, że będzie uważał; poza tym nigdzie mu się nie śpieszyło. – Niemal każdy wmontowaną ma blokadę, która bez względu na okoliczności utwierdzać go będzie, że jest jedyny w swoim rodzaju; że jest niepowtarzalny i powinien dążyć do realizacji marzeń, bo na tym to wszystko polega. Niech mnie chuj jasny strzeli! Co za zgrabnie utkana iluzja! Ciekawe, ilu żołnierzy walczących w konfliktach świata przez ostatnie tysiąc lat posiadało przekonanie o własnej wyjątkowości tylko po to, by umrzeć w pierwszych dniach wojny? Dlaczego potrafimy postawić sobie cel i codziennie z mozołem do niego dążyć, lecz nie potrafimy dostrzec, jak bardzo kruche jest nasze ciało i jak bardzo niedorzeczne wszelkie marzenia? Czyżbyśmy mieli odwagę by myślą i słowem mordować bliźniego, który nam zawinił, lecz w obliczu faktów tchórzymy, uciekając w objęcia religii, siły pozytywnego myślenia, czy szukamy pocieszenia w nauce?

Dotarłszy na drugą stronę drogi, skręcił w otoczoną bezlistnym żywopłotem ścieżkę, która po dwustu metrach skręcała w lewo i biegła obok kościoła Matki Bożej Nieustającej pomocy. Kościół, pierwotnie ewangelicki, wzniesiono w miejscu dawnego klasztoru sióstr Magdalenek. Budowla w stylu gotyckim płynęła przez kolejną noc otoczona wiązkami światła padającym z reflektorów. Cyprian przystanął i zapatrzył się w witraże; wyobraził sobie, jak przez nie przenika i zasiada w jednej z ławek. Obserwuje go ciemność, martwe oczy rzeźb, oblicza świętych z obrazów i Wieczna lampa płonąca przy tabernakulum. Nagle pomyślał: „O ile mnie pamięć nie myli, kościół ten powstał ponad trzysta lat temu. W takim razie gdzie podziały się wszystkie modlitwy słane przez wiernych do Boga? Czy nie potworna jest myśl, że cały ten wysiłek – wszystkie zdrowaśki, różańce i drogi krzyżowe odprawiane były bez sensu, ponieważ po drugiej stronie nie ma nikogo? Ponieważ nikt nigdy nie słuchał, a ludzie zanurkują nawet w szambie, by nadać życiu sens? Wszystkie te mordy na niewiernych; wszyscy umierający za wiarę w męczarniach święci; tysiące lat postów, pokut, świąt i zdradzania księżom najskrytszych tajemnic podczas spowiedzi z powodu strachu przed gniciem i nicością… Dlaczego odnoszę wrażenie, że jedynie istnienie złego demiurga mogłoby usprawiedliwić bestialskość i głupotę ludzkości? Czyżby bogomiłowie mieli rację? Absurd goni absurd. Wszystkie one po kolei uderzają w moją świadomość; próbują wyszarpać resztki stabilizacji. Niesamowita jest determinacja fabrycznie wmontowanej autodestrukcji!”.


*


– Poproszę cztery piwa.

Stał przy ladzie. Jego oczy, po długim przebywaniu w ciemności, próbowały przystosować się ostrego światła rzucanego przez wmontowane w sufit halogeny. Monopolowy wypełniał smród etanolu. Cyprian, który lata wcześniej, co weekend topił melancholię w sporych ilościach wódki, od razu rozpoznawał jej zapach.

– Jakie?

– Tyskie albo Okocim.

– Butelka, czy puszka? – zapytała brunetka. Miała najwyżej metr pięćdziesiąt. Związane w koński ogon włosy opadały jej niżej półdupków.

– Puszka.

– W puszce mam tylko Tyskie.

– Nie szkodzi.

– Przepraszam za zapach. Byli tu wcześniej tacy faceci… Kupili zero siedem Parkowej, choć nie potrafili nawet w rękach jej utrzymać. – Ekspedientka z szybkością karabinu nabiła produkt na kasę, po czym jednym sprawnym ruchem oderwała paragon i postawiła go na czteropaku. Następnie zadarła głowę i wbiła oczy w Cypriana. Na twarzy błąkał jej się uśmiech. – Uwielbiam sobotnie wieczory. Że też ludziom chce się pić nawet w takie zimno!

– Akurat alkohol to się niektórym chce pić zawsze i wszędzie. Coś o tym wiem. Mogę prosić zrywkę? Zapomniałem, że nie wziąłem z domu plecaka. Nie chce mi się upychać puszek po kieszeniach.

– Jasne. – Dziewczyna wyciągnęła spod lady zrywkę z napisem: „Dbajmy o środowisko”. Tuż pod nim widniał obrazek kuli ziemskiej otoczony przez trzymające się za ręce postacie. – Wiem pan, też lubię piwko ze znajomymi, czy drinka na dyskotece, ale żeby upijać się do odmóżdżenia i krążyć po mrozie z plamą między nogami? Żałosne!

– Zgadzam się. Ale na to nic nie poradzimy, prawda?

Kompas zgarnął artykuły do zrywki, podziękował i wyszedł na zewnątrz. Spojrzał najpierw w prawo, gdzie ulicę, niczym kamień nurt rzeki, na dwoje rozdzielał budynek starego teatru, a następnie w lewo; szczyt wzniesienia tonął w ciemności i mgle. Nie widać było drzew parku, czy płomieni z koksowników. Powietrze przecinały jedynie śmiechy i wrzaski zgromadzonych tam ludzi. Cyprian miał zamiar wrócić do mieszkania, zamknąć się w pokoju i popracować nad tekstem. Rzadko łączył pracę z piciem alkoholu. Mimo że kochał Bukowskiego i jego twórczość, nie rozumiał, jakim cudem można sensownie tworzyć na rauszu. Kilka razy tego spróbował i nie zyskał nic, tylko kaca i kilkanaście akapitów bełkotu, który natychmiast skasował.

– Buk miał lata treningu. W jego oczach byłbym tylko pijakiem amatorem piszącym o bzdurach – wyszeptał, chichrając się pod nosem jak małe dziecko. – A najśmieszniejsze jest, że miałby rację!

Wszedłszy między bezlistne gałęzie drzew, gdzie nie docierał blask latarni, Cyprian wyciągnął piwo i pociągnął zawleczkę. Piana spłynęła mu na dłoń. Nim wziął pierwszego łyka, przypomniał sobie historię dotyczącą bakterii Leptospiry, szczurzego moczu i rzekomego zgonu kilku osób z powodu zakażenia. „Umrzeć z powodu osikanej puszki – pomyślał, szczerząc zęby. Tak jak wcześniej tego dnia, nie wiedział, skąd przybył dobry nastrój; po prostu się nim cieszył. – Już widzę, jak wyglądałaby moja stronka na Wikipedii: „Zdołowany życiem pisarzyna; przebrzydły pesymista, antynatalista i mizantrop dostał to, na co zasłużył. Dnia tego i tego wypił piwo pokryte szczurzym moczem. Na drugi dzień dostał wysokiej gorączki, zapadł w śpiączkę i zmarł: Jednego grafomana mniej!”. Chętnie bym komuś zapłacił, by mnie tak opisał. Sprzedaż książek poszybowałaby pod niebiosa!

Wlał w siebie pół puszki Okocima i ruszył w głąb parku. Planty, bo tak nazywano tę część Perun, powstały w drugiej połowie dziewiętnastego wieku w miejscu częściowo zlikwidowanych fortyfikacji miejskich. Zwykle przychodzili tutaj studenci, by osuszyć flaszkę przed wycieczką po klubach, czy biedniejsi mieszkańcy Miasta Mgły, których po prostu nie stać było na płacenie trzynastu złotych za kufel piwa w barze. Cyprian uwielbiał Planty z powodu klimatu; nieczynne fontanny, wyszczerbione, pokryte graffiti, pomniki sprzed drugiej wojny światowej. Do tego płaczące wierzby, wybujałe krzewy, o które nikt nie dba i koksowniki; zdobione, stalowe kosze i zgromadzeni wokół nich ludzie. Nigdzie indziej tak łatwo nie można było dostać w pysk, jak grzejąc się w środku nocy przy jednym z nich. Ryzyko niosło ze sobą nagrodę; Cyprian poznał wielu ciekawych ludzi podczas swoich nocnych wycieczek. Bezdomni, pijacy, kurwy i ćpuny; menażeria z samego dna kapitalistycznej piramidy przyjmowała go jak swojego. Ci ludzie mieli wiele wad, lecz przeciwwagę stanowiła szczerość. Oni nie owijali w bawełnę, nie zakładali maski, by przeżyć kolejny dzień w korporacyjnym piekiełku; nie wrzucali zdjęć na Instagram i w dupie mieli, co kto o nich myśli. Oczywiście cierpieli. W większości przypadków gromadzili się przy koksownikach z przymusu, a nie kaprysu… Nie zmieniało to jednak faktu, iż Kompasowi byli bliscy. Dlatego, co drugi weekend, pomagał w schronisku dla bezdomnych; dlatego w święta wraz z innymi wolontariuszami przygotowywał paczki dla potrzebujących rodzin. Mimo iż uważał życie za absurd, wrodzona empatia nie pozwalała mu przejść obojętnie obok cierpiącej osoby. Często też przypominał sobie fragment, który przeczytał w młodości: „Sokrates w przeddzień swojej śmierci uczył się na flecie jakiejś melodii. „Do czego ci się ona przyda?”, zapytał ktoś. – Chcę ją poznać zanim umrę”.

– By ruszyć choćby palcem, potrzeba iluzji – powiedział, zadzierając głowę w poszukiwaniu gwiazd. Niestety na niebie niedostrzegalna była nawet tarcza księżyca. – Ech… Jebać to. Nie wiem nawet, kim tak naprawdę jestem.

Zdobył lekkie wzniesienie i spostrzegł rozstawione wokół fontanny koksowniki; gromadziło się przy nich jakieś sześćdziesiąt osób. Cyprian podejrzewał, że Paula nie byłaby zadowolona, gdyby wiedziała, gdzie go nogi poniosły, lecz nie mógł tak po wrócić do domu. „Czyżbym od początku wiedział, gdzie zmierzam? – pomyślał, omijając stertę porąbanych na kawałki palet. – Ciekawe, z czyjego podwórka zniknęły… Nie wiem dlaczego, ale odnoszę wrażenie, że nie wrócę szybko do domu i nie poprzestanę tylko na czterech piwach”.

Przebył ostatnie metry. Wbił się między ludzi. Tłum wypełniali przede wszystkim starsi mieszkańcy Perun, choć nie brakowało też nastolatków i dwudziestolatków. Koło jednego z koksowników ustawiono nawet kamienną ławkę, którą „bliżej nieznani sprawcy”, jak powiedziałaby pani czytająca z promptera, oderwali od ziemi i przetransportował kilkadziesiąt metrów w głąb parku.

– …eszcze raz – powiedział pijanym głosem jeden łebek do drugiego. Siedzieli na brzegu fontanny z telefonami w dłoniach i szczerzyli pokryte aparatami ortodontycznymi zęby. Mieli na sobie obcisłe spodnie w ciemniejszych tonach i identyczne bluzy koloru limonki.

Cyprian usłyszał tylko końcówkę wypowiedzi, lecz domyślił się, że jeden prosi drugiego, by coś powtórzył. Chłopak po lewej zerka w telefon i łamaną angielszczyzną czyta:

– „Dark humor is like a dead baby, it never gets old”.

Zaczynają się śmiać, po czym wbijają wzrok w Kompasa, jakby sprawdzali, czy zrozumiał. Ich usta wykrzywia uśmieszek pod tytułem: „Nie widziałeś tego, co my. Nie masz o niczym pojęcia”. Nie winił ich za to. Był na tyle młody, że pamiętał swoje nastoletnie czasy – swoje najgorsze czasy. Jeszcze nim połknęły go wody melancholii, stanowił uosobienie głupoty i naiwności. Pakował się w kłopoty, raz nawet powtarzał klasę, tygodnie spędzał na wagarach z winem w dłoni i otaczał się najgorszym sortem ludzi, jaki tylko może mieć nastolatek. Wejście na ścieżkę „rozwydrzonego skurwysyna”, jak nazywał go w tamtym czasie ojciec, nastąpiło ze splotu dwóch wydarzeń. Pierwszym (i zarazem najważniejszym) był wyjazd Irka; najlepszy i jedyny przyjaciel Cypriana przeprowadzał się w Bieszczady. Strach przed samotnością niemal odbierał zmysły Kompasa. Potrzebował lat, by zrozumieć, że młody człowiek musi wylać sporo łez, nim nauczy się łagodzić cierpienie. Drugim wydarzeniem, które zepchnęło go w stronę używek, zaniedbywania szkoły i wandalizmu były kłopoty w domu. Pokrótce: Toksyczna matka dręczyła ojca, a ojciec choleryk wyżywał się na dziecku; wrażliwym, zamkniętym w sobie, dziecku, które przechodziło poważny kryzys z powodu utraty bliskiej osoby. Napięcie wewnętrzne implodowało; doprowadziło do wydarzeń, których Cyprian nigdy nie zapomni. Są one jego brzemieniem; kolejnym punktem bólu.

– Nie dałby rady zliczyć swych upokorzeń.

– Stary, wszystko z dobą okey? – zapytał chłopiec po prawej. Jego uśmiech lekko zbladł, jakby chłopak podejrzewał, że trafili na świra i wolał zachować ostrożność.

– Nah, man. I'm pretty fucking far from OK.

Młodzi spojrzeli po sobie. Wyglądali na totalnie zmieszanych.

– Marsellus Wallace? Pulp Fiction? Jezu, naprawdę nie kojarzycie tego tekstu z filmu Tarantino!?

Pokręcili głowami i zaczęli stukać palcami po ekranach telefonów. „Czyżby wklepywali nazwę filmu, żeby sprawdzić, o co mi chodzi? Może po prostu mają w dupie dziwnego trzydziestolatka? Ja w ich wieku pewnie miałbym…”. Ostatnie zdanie w dziwny sposób poprawiło mu nastrój. Nie czekał, aż chłopaki oderwą wzrok od telefonów – ruszył dalej wąskim tunelem złożonym z ludzkich ciał.


*


– Panie autorze! Przysiądzie się pan do nas?

Słysząc, iż ktoś nazywa go autorem, Cyprian poczuł przebiegający po plecach dreszcz. Jeszcze osiem lat temu, gdy zaczęto drukować pierwsze jego opowiadania, dałby sobie palca uciąć, byle tylko ktoś chciał słuchać o „procesie budowania historii“, czy „spędzonych przed komputerem tysiącach godzin ćwiczeń”. Wtedy nawet nie brał pod uwagę wydania książki, czy zbioru opowiadań. Musiały minąć lata, by zrozumiał, że tak naprawdę nic z tego nie ma znaczenia. Jeżeli potrafisz pisać interesująco; jeżeli dodatkowo zdołasz się z tego utrzymać, popłacz sobie ze szczęścia, a potem wracaj do roboty. Rzesze fanów, czy listy od świrów, które Cyprian – rzadko, bo rzadko, ale jednak – dostawał, nie zmieniają nic; przechwałki, wystąpienia publiczne, czy ględzenie o tym, ile słów dziennie należy pisać i czytać, by osiągnąć równie zaawansowany poziom, co Wielki Pan Autor (czyli ty!), nie mają znaczenia. Kiedyś Kompas, jak przystało na samotnika, łudził się, że poprzez pisanie zjedna sobie ludzi – że pozna podobnych sobie i zbuduje taką relację, jaka łączyła go z Irkiem. Niestety typowo ludzkie szukanie schematów kolejny raz go zawiodło, ponieważ każdy inaczej odbiera twór literacki. Poza tym jego pełni goryczy i smutku bohaterowie ocierający się o Werteryzm przemawiali też do ludzi poważnie zaburzonych; czasem nawet groźnych. Wystarczy podać jeden przykład, gdy facet w średnim wieku, który w ogóle nie radził sobie z życiem, postanowił umrzeć, jak jedna z postaci książki Cypriana. Wlazł więc do wanny i podciął sobie nadgarstki. Znalazła go młodsza siostra. Tragedią rodzina obarczyła oczywiście Kompasa. Nie miał do nich pretensji. W końcu historia pokazuje, jak naturalne jest w chwilach tragicznych zrzucanie winy na kogoś postronnego.

– Przepraszam? – zapytał i spojrzał przez prawe ramie. Zbliżał się do niego wysoki, szczupły facet z dużym nosem i sińcami pod oczami. – Chyba mnie pan z kimś pomylił.

– Pomylić to ja mogę skarpetki z rana, ale nie twarz wybitnego polskiego pisarza!

Czy on, kurwa, powiedział, że jestem wybitnym polskim pisarzem? Wpadałem jak śliwka w gówno!”.

– Mogę się z panem napić, ale pod jednym warunkiem: Żadnych więcej komplementów. Nawet jeżeli pan naprawdę ceni moje książki, dobrze?

Facet przestąpił ostatnie metry i stanął bliżej koksownika. Płomienie pełgały na jego pociągłej twarzy. Nawet w tak kiepskim oświetleniu widać było, jaka jest blada. Szyję nieznajomego znaczyły czerwone wybroczyny wyglądem przypominające naczyniaki.

– Jaki skromny! Nie ma problemu: Nikt nie będzie panu kadził. Poza tym siedzimy tylko we dwóch. Chętnie porozmawiamy z kimś interesującym.

– Nie mogę zagwarantować ciekawej wymiany zdań; jestem raczej nudziarzem. Ale chętnie wypiję z wami kilka piw.

– No! Bardzo ładnie! – Szczupły uśmiechnął się, ukazując złoty ząb i ruszył przez tłum w stronę swego kumpla.


*


– Niech mnie! Miałeś rację: Faktycznie na fontannę przywiało samego Cypriana Kompasa! – Słowa wypowiadał niski, ubrany w poszarpane ciuchy facet. Był około sześćdziesiątki. Na klatkę piersiową opadała mu poprzetykana pasemkami siwizny broda. W kąciku ust żarzył się papieros. – Witam szanownego intelektualistę!

– Dziękuję za miłe słowa, ale…

Nim zdołał dokończyć, wtrącił się facet, z którym rozmawiał wcześniej:

– Uspokój się Przemek. Pan nie lubi pochlebstw. Traktuj go jak każdego innego faceta. – Po tych słowach odwrócił się w stronę Cypriana i wyciągnął dłoń. – Jestem Sylwester Cichowski. A to mój przyjaciel Przemek Motyka.

– Witam. – Podał dłoń obu mężczyznom, po czym usiadł na murku i sięgnął do zrywki po piwo. – Ładne panowie miejsce znaleźli. Niby w tłumie, a jednak trochę na uboczu. Nawet czuć ciepło bijące od koksowników.

– Idealne proporcje, gdyby zaczęła się zadyma – powiedzieli niemal jednocześnie przyjaciele i wyszczerzyli do siebie zęby.

– Miało mnie tu dzisiaj nie być, ale dziewczyna pociesza koleżankę, która boryka się z kłopotami sercowymi… Wyszedłem więc na piwo. Miałoby być jedno; z jednego zrobiły się cztery.

– A noc jeszcze młoda. – Skinął głową niski i szarpnął się za brodę. – Czasem tak jest, że człowiek otwiera na drugi dzień oczy, łeb mu pęka, a rzygi niemal tryskają z ust. Wtedy zadaje sobie pytanie, jak do tego doszło i zarzeka się, że nigdy już nie będzie pił.

– Często pan przychodzi na fontanny?

Cyprian spojrzał w stronę Chudego Sylwestra, jak mimowolnie zaczął nazywać go w myślach, i podjął:

– Przez pierwsze lata po przyjedzie do Perun, przychodziłem tu niemal co weekend. Jednak teraz nie piję już tak dużo. Nie mam do tego zdrowia. Bez alkoholu nocne wycieczki nie są tak interesujące.

– Słowa samego Samotnika z Perun!

– Naprawdę ktoś mnie tak nazywa? Ja pierdolę. Jest gorzej, niż myślałem.

Przemysław Motyka o aparycji krasnoluda z książek Sapkowskiego odchylił głowę i ryknął śmiechem. Cyprian zauważył, że brakuje mu większości zębów.

– Nie wiedziałem, że pisarze mają tak wrażliwe ego. Ponoć artysta musi być kurwą; musi się sprzedawać, by żyć… Nie będziemy ci z Sylwestrem kadzić. W porządku. Ale faktem jest, że piszesz ciekawie i (że tak powiem) nie pierdolisz się w tańcu. Cechuję cię szczerość i spostrzegawczość. Nieważne, że zalatuje pretensjonalnością i bywa poruszana ta sama tematyka, co w tysiącach innych książek. Ważne, że tworzysz to, co lubisz i możesz z tego wyżyć!

– Doceniam szczerość. – Kompas łyknął piwa i przemyślał zasłyszane słowa. – Jedyne, co mogę dodać, to to, że pretensjonalność moich tekstów wynika właśnie z tego, że nie jestem przenikliwy. Męczą mnie sprawy oczywiste i trywialne: ból istnienia, powtarzalność egzystencji i ludzka krwiożerczość. Reszta to tylko zaburzenia emocjonalne ubrane w warsztat pisarski. To cud, że ktoś czyta te wypociny; nawet uważa je za interesujące!

Przyjaciele spojrzeli po sobie. Na ich twarzach zdziwienie mieszało się z rozbawieniem. Niespełna dwa metry dalej stał wózek sklepowy wypełniony książkami. Cyprian wstał i sięgnął po pierwszą lepszą z brzegu. Światło z koksowników przysłoniła akurat grupa ludzi, więc wyciągnął telefon, włączył latarkę i przeczytał:

– „Franz Kafka: Wybór prozy”. Skąd macie te książki?

– Od czasu przejścia na emeryturę, nie mam za wiele do roboty. Musiałem sobie znaleźć zajęcie; inaczej chyba bym ocipiał. Nie rozumiem, jak ludzie mogą całymi dniami przesiadywać w domu – stwierdził Przemek, wypuszczając dym nosem i jednocześnie miażdżąc niedopałek czubkiem buta. – Jednym z zajęć, którym wypełniam nieznośnie wlokącą się – w tym momencie palcami zrobił cudzysłów – „jesień życia”, jest patrolowanie bazarków w poszukiwaniu książek. Nauczyłem się czytać w wieku trzech lat. Ojciec pracował jako tłumacz, dlatego często miałem dostęp do najlepszych zagranicznych tytułów. Miłość do staruszka i literatury to dwie rzeczy, które zostaną ze mną do ostatniego dnia. Tego jest pewny.

– Imponujące. Osobiście mam niewiele książek, ponieważ mieszkam w bloku. Dwa pokoje nie dają dużego pola manewru.

– O ile dobrze rozumiem, pisanie to piekielnie trudna rzecz. Tak przynajmniej mówi Przemek. – Sylwester sięgnął za pazuchę i wyciągnął flaszkę wina. Szybko uporał się z zakrętką i przechylił głowę z butelką przytkniętą do ust. Cyprian zauważył, że grdykę ma równie wielką, co nos.

– Bo tak jest. – Potwierdził Krasnolud, po czym odebrał butelkę od przyjaciela. – Przez lata prowadziłem pamiętnik. Napisałem też kilka opowiadań erotycznych. Dzięki temu zrozumiałem, ile potrzeba pracy, by dokończyć jeden krótki tekst!

– No więc właśnie; skoro pisanie jest tak ciężkie, dlaczego ktoś tak znany, jak Cyprian Kompas, mieszka w dwupokojowym mieszkaniu, a nie willi z basenem?

Przyjaciele wymienili się butelką.

– Pytaj jego, nie mnie.

Cyprian przysłuchiwał się rozmowie, lecz tylko niewielką częścią świadomości; większość jego myśli krążyła teraz wokół Pauli. Rozmowa, którą odbyli wcześniej, a która dotyczyła jej niezadowolenia z awansu, skończyła się całkiem miło. Nie rozwiązali jednak tej sprawy, co odrobinę martwiło Kompasa. Nie zwykł szukać problemów na siłę, ale należał do osób rzetelnych i zamierzał dokończyć rozmowę z ukochaną następnego dnia… O ile zachowa rozwagę i nie wleje do żołądka zbyt dużej ilości alkoholu.

– W tym temacie mieści się również bycie „artystyczną kurwą”. Książki to taki sam biznes jak każdy inny. Wszystko zależy od produktu i od rynku. Napisz książkę dla dzieci: Zarobisz. Napisz coś o seksie dla spragnionych romansu kobiet w średnim wieku: Też zarobisz. Weź się za tworzenie horrorów, czy dramatów ociekających pesymizmem, a wylądujesz na ulicy i zdechniesz z głodu.

– Fiuuuuuuuuu… – Gwizdnął Sylwester. Ku zdziwieniu Cypriana zza pazuchy wyciągnął kolejną flaszkę. – Czyli nie opłaca się pisać?

– Lubisz to albo nie. Możesz produkować płytkie gówno i zarabiać miliony. Zwłaszcza w krajach z większym rynkiem. Nie widzę w tym nic złego. Skoro ludziom się podoba, nie mnie to krytykować. Jednakże, gdybym szukał dziedziny, w której zamierzałbym zbić fortunę, omijałbym pisarstwo szerokim łukiem.

– Szczery do bólu. To się chwali! – stwierdził Przemek i zarechotał. Następnie wyciągnął z kieszeni reklamówkę i wrzucił do niej pustą butelkę po winie. – A propos: Piszesz też poezję? Bo na pewno żadnej książki poetyckiej nie wydałeś. Miałbym ją.

– Wiersze piszę tylko na własny użytek.

– Może winka? – Sylwester wciągnął dłoń z nowo otwartą butelką w stronę Kompasa. – Po siarce lepiej będzie recytować.

– Recytować? – Cyprian bez namysłu chwycił butelkę i zaczął pić. Dopiero przy piątym łyku zrozumiał, co zrobił i czego odczekuje od niego facet ze złotym zębem. – W sensie mam wyrecytować wiersz? Pan raczy żartować?

– Żaden tam pan! Pijemy z jednej centrali, to mówmy sobie po imieniu.

– To jak? Zrobisz nam tę przyjemność? Przedstawisz wiersz własnego autorstwa? – zapytał Przemek. Oczy mu lśniły od alkoholu. Usta miał rozszerzone w ledwo widocznym przez brodę uśmiechu. – Nikomu nie powiemy! Zapamiętać, też go nie zapamiętamy. Niczym nie ryzykujesz!

– Gdybym był dobry w poezji, na pewno bym to zrobił, ale…

– Choć jedną strofę. Byłby to największy zaszczyt, usłyszeć wiersz kogoś, kto z roku na rok buduje sobie miejsce w historii literatury!

Choć każda komórka w ciele Cypriana stawała okoniem, ostatecznie zgodził się przedstawić mężczyznom jeden z wierszy. Miał jednak warunek.

– Skoro muszę zepsuć tę piękną noc swoją pseudopoezją, w zamian chcę usłyszeć traumatyczną historię z przeszłości jednego z was. – Kompas powiódł wzrokiem po mężczyznach. Mieli niewesołe miny. Niczego innego się nie spodziewał. W końcu wziął jeszcze jednego łyka, podał butelkę Przemkowi i wstał. –Nie wierzę, że to robię, ale niech będzie. Raz kozie śmierć!

Dopiero po wyprostowaniu kolan zdał sobie sprawę, jak bardzo alkohol uderzył mu do głowy. Świat spłyciał. Gdy poruszył oczami z lewa na prawo, zauważył, że wszystko się rozmywa. Przeciwlękowe działanie etanolu sprawiło, iż wątpliwości zmalały do rozmiaru ziaren piasku. Cyprian wypiął klatkę piersiową, wciągnął powietrze nosem i pewnym głosem wyrecytował:


Szarość. Skąpane w niej miasto.

Kiedy ostatni raz widzieliśmy

słońce? Kiedy ostatni raz dzień

nie witał i nie żegnał nas deszczem?

Miesiąc małych kropel.

Nazwaliśmy tak listopad.

Później nadeszły dwa i trzy.

Napór wody łamie karki

wdów… Szarość wlewa

się do domów; wpełza

do twych ust, gdy śpisz.


Nie stworzysz. Spod twoich

rąk nie wyjdzie. Nadzieja czuwa.

Tym bardziej to straszne.

Nie stworzysz odbicia swego

wnętrza – namiastki wieczności.

Odurzony monotonią idziesz

na dno. Ołowiane buty

przeciętności. Nijakość

wychylona z powierzchni

lustra podszeptuje, że istniał

ktoś o tym imieniu.


Przemek i Sylwester zaczęli klaskać tak głośno, że zwrócili uwagę reszty zgromadzonych. Ludzie przyglądali się Cyprianowi, który stał w blasku płomieni z rozczochranymi włosami i rozpiętymi połami płaszcza. Z nieba nieśpiesznie płynął śnieg.

– Nie było tak źle. Faktycznie Emily Dickinson to to, kurwa, nie jest, ale ważne, że podejmujesz ryzyko. – Przemek puścił oko do Kompasa, po czym wytrząsnął z paczki papierosa. – Prędzej czy później stworzysz piękną poetykę. Masz do tego niezbędną wrażliwość.

– Dziękuję. Chyba.

Przez następne dwie godziny pili i zdradzali sobie dramatyczne wspomnienia z młodzieńczych lat. Według umowy Cyprian miał tylko słuchać, lecz końcem końców nie wytrzymał i opowiedział nowym znajomym dzień świniobicia. W zamian Przemek Motyka alias Krasnolud streścił nie tyle ciekawą, ile smutną historię ze swojego dzieciństwa.

Dotyczyła ona jego chwiejnie emocjonalnej matki i psa sąsiadów. Dziesięcioletni chłopiec pokochał zwierze, który mieszkający obok wieśniak trzymał na łańcuchu. Dzieciak codziennie zabierał je na spacer, karmił (czasem samemu nie dojadając) i robił zabawki ze starych prześcieradeł, i bębna od piłki. Dawał z siebie wszystko, byle tylko umilić swemu pupilowi żywot i zrekompensować podłe traktowanie sąsiada. Przez dwa lata dobrze się poznali i pokochali. Nawet nienawidzący zwierząt rodzice Przemka dali za wygraną i dokarmiali psiaka resztkami z obiadu.

Niestety nadszedł dzień, gdy pani Motyka dostała kolejnego załamania. W szale wyszperała z głowy wszystkie drobiazgi, jakimi irytował ją sąsiad. Następnie do niego poszła i wyrzuciła z siebie najeżoną przekleństwami wiązankę. Wieśniak zamknął bramę od podwórka, jednak po tygodniu pozwolił chłopcu odwiedzać ukochanego psa. Niestety matka nie zamierzała dopuścić, by jej jedzenie lądowało u kundla „pierdolonego brudasa”; zabroniła więc małemu Motyce się do niego zbliżać. Podobne konflikty zwykle mijają z czasem. Może wystarczyło poczekać dwa tygodnie? Może wystarczyłby miesiąc? Niestety w tym przypadku to nie podziałało… Bowiem wieśniak podszedł do zwierzęcia (wybrał taki moment, by rodzina wraz z Przemkiem była na podwórku i wszystko widziała), szarpnął za obrożę, by odsłonić szyję i poderżnął mu gardło. Cyprian wyobraził sobie tę scenę i wiedział już, o czym napisze następne opowiadanie, lub co (o ile znajdzie się taka możliwość) doda do następnej książki.

Podczas gdy rozmowa mężczyzn (wraz z zapasami alkoholu) dobiegała końca, tłum nie tylko zmalał, ale przemieszał się też wiekowo; teraz przewagę mieli młodsi mieszkańcy Perun. Niektórzy z nich epatowali agresją. Po nerwowym, pełnym tików zachowaniu, nawet porządnie wstawiony Cyprian wiedział, że są pod wpływem alkoholu i stymulantów – legalnych bądź nie. W końcu dopił ostatnie piwo, uderzył się dłońmi po udach i rzekł:

– Dochodzi czwarta. Tyłek przymarzł mi do murka. Na mnie już czas.

– Napisss sieee z tej klasssy inteligentem, to był zaszczyszszsz – wybełkotał Przemek.

– W zupełności, hyk, się zgadzam – dodał Sylwester. Mimo szczupłego ciała najwyraźniej miał głowę do picia, ponieważ, w przeciwieństwie do przyjaciela, nie zdradzał oznak poważnego upojenia alkoholowego. Za to od pół godziny bezskutecznie walczył z czkawką pijacką.

– Również było mi miło. Może któregoś razu zawitam jeszcze na Planty. Niech tylko przejdzie ta przeklęta zima, bo nawet koksowniki nie radzą sobie z mrozem. Bywajcie!

Wyrzuciwszy z siebie ostatnie słowo, ruszył wzdłuż fontanny. Miał zamiar przecisnąć się przez tłum i zniknąć w ciemności. Niestety nie zdążył tego zrobić, ponieważ między imprezowiczami wywiązała się walka. Ktoś wpadł na Cypriana. Kompas stracił równowagę i wyrżnął plecami w murek. Nim zdążył wstać, dostał pięścią w czoło. Pociemniało mu przed oczami. Nerwowy głosik podświadomości podpowiadał, by szybko się stąd wyniósł, ponieważ zostanie stratowany. Tłum falował niczym targane wiatrem źdźbła trawy. Trzask płomieni płynący z koksowników zagłuszyły kobiece wrzaski i trzask szkła. W powietrzu latały butelki, kawałki palet i kamienie. Nie wszyscy walczyli; większość po prostu wpadła w panikę – na oślep parła przed siebie z zapętloną w głowie komendą: „Jak najdalej… Trzeba się wynieść jak najdalej stąd!”. W końcu Cyprian trafił na dobrą duszę, która wywalczyła trochę miejsca i podźwignęła go na nogi. Był nią młody mężczyzna w obcisłej, białej koszulce podkreślającej wielkie jak bochny chleba bicepsy. Nieznajomy wyglądał na wyluzowanego i całkiem trzeźwego. Nie zdradzał też oznak zażywania narkotyków.

– Dzięki!

Kompas krzyczał, ale młody pokręcił głową na znak, że nic nie słyszy, po czym wzniósł dłoń z wyprostowanym kciukiem i począł torować sobie drogę przez rozszalałą ludzką masę. Cyprian doszedł do wniosku, że nie najgorszym pomysłem będzie się go trzymać. „Coś jak brodziec piskliwy w otoczeniu krokodyla, któremu czyści zęby” – pomyślał z rozbawieniem. Sekundę później dostał łokciem pod prawe oko i postanowił trzymać głowę najniżej, jak tylko mógł. Cios najwyraźniej dosięgnął go przypadkiem, ponieważ nikt nie ponowił ataku. Facet o gabarytach trzydrzwiowej szafy w końcu dotarł do linii drzew i zniknął w ciemności. Pewnie nie interesowało go obijanie pijanych gówniarzy. Cyprian podążał kilka metrów za nim. Gdy znalazł się w bezpiecznej ciemności, przyłożył dłonie do ust i krzyknął:

– Dziękuję panu w białej koszulce za uratowanie życia!

Odezwało się kilku ludzi. Większość rzucała obelgi; radziła Kompasowi, żeby „spierdalał na drzewo, bo skończy z butelką w dupie”. Tylko jeden cichszy i spokojniejszy głos odparł: „Nie masz za co dziękować, typie!”, po czym się już nie odezwał. Czy słowa należały do umięśnionego nieznajomego? Nad tym Cyprian będzie dumał do końca życia. Lubił sprawy nierozwiązywalne i sytuacje dynamiczne, dlatego scena w parku skończy w jednym z jego opowiadań. Tak samo, jak rozmowa z Przemkiem i Sylwestrem, a nawet recytowanie wiersza po pijaku.


*


Powrotna droga do domu przebiegła spokojnie. Co prawda nie było już mgły, lecz jej brak rekompensowały opady śniegu, które intensywniały z minuty na minutę. Cyprian stawiał prawą nogę za lewą wpatrzony w zmieszane z błotem lodowe bruzdy. Samochody spały pod świeżym puchem – czekały na poniedziałek, gdy z rana przywitają ich śpieszący do pracy właściciele ze skrobaczkami. O tej porze w większości mieszkań panował mrok, lecz niektóre z okien wciąż rozświetlał blask żarówek. Kompas wyobraził sobie zgromadzonych przy stole, zniszczonych pięcioma gramami zielska, studentów. Przekrwione oczy, powolne ruchy i niemożliwy do powstrzymania głód. Do tego gderający telewizor, w którym skacze popularny streamer i smród wylanej z bonga wody. „Przynajmniej nie będą mieć kaca na drugi dzień – pomyślał, przystając obok znaku Stopu. Dotarł właśnie na szczyt wzniesienia, z którego za dnia bez problemu dostrzegłby północną część miasta i przylegający do niej fragment jeziora Głębii. – Gdybym tylko dał radę wspiąć się na dach i tam przywitać nowy dzień, ale… Nieee; nie wolno się narażać. Obiecałem Perełce! I tak pewnie będzie zła z powodu posiniaczonej gęby… Ale co tam: Warto było! Niech wie, że związała się z prawdziwym mężczyzną!”. Ostatnie zdanie ociekało taką dawką sarkazmu, że nie wytrzymał i popłakał się ze śmiechu. Dopiero nadjeżdżający radiowóz sprawił, iż puścił znak i ruszył w stronę domu.

Nim wszedł do klatki schodowej, stanął obok bloku i oddał mocz. Do tego czasu niebo przybrało jaśniejszy odcień, a ulice zaczął przemierzać gwałtowny wiatr, który niósł ze sobą syrenę pociągu. Cyprian miał nadzieję, że Perełka pomogła Ani dojść do ładu z własnymi emocjami. Oczywiście tak skomplikowane sprawy, jak konflikt między dwojgiem ludzi nie rozwiązują się w jeden dzień, lecz możliwość wylania na zaufaną osobę żalu i wątpliwości na pewno pomaga. Tak przynajmniej sądził Kompas. Nigdy jednak nie poznał zbawiennego działania spowiedzi w praktyce. Było tak dlatego, że stracił Irka, nim dorósł do chęci posiadania dziewczyny, a pierwszą jego miłością (poznaną w wieku dziewiętnastu lat) była Paula. Od tamtej pory tylko jej zdradzał największe swe tajemnice. Resztę zaś, która nie nadawała się do zdradzenia komukolwiek, przelewał na ekran komputera i z pomocą wydawnictwa sprzedawał w formie prozy.

– Kochana Perełka – wyszeptał, zmierzając na drugie piętro. Śnieg oblepił mu podeszwy butów, przez co kilka razy się poślizgnął i o mało nie runął na tyłek. – Jestem chyba bardziej pijany, niż sądziłem.

Jego słowa potwierdził fakt, iż przez minutę nie mógł trafić kluczem do zamka. „Czyli dzisiaj nici z seksu” – pomyślał, wchodząc do mieszkania i zakrył twarz dłonią, by chichotem nie obudzić ukochanej. Następnie wszedł do łazienki, gdzie przebrał się w pidżamę i umył zęby. Idąc w stronę łóżka, miał nadzieję, że Paula śpi, ponieważ nie zamierzał teraz tłumaczyć okoliczności, w jakich oberwał w twarz. Wszystko to mogło poczekać do jutra. Teraz pragnął tylko wsunąć się pod kołdrę, wtulić twarz we włosy Perełki i zapaść w stan miniśmierci na następne siedem godzin.

– Jak dobrze – wyszeptał, gładząc brzuch ukochanej. – Misio… Mój misio.

Wiedział, że jest w domu i wiedział, że jest bezpieczny z kimś, kto bez zastanowienia oddałby za niego życie. Nic innego się nie liczyło. Niech bezsens krwawego świata usiądzie w poczekalni wewnątrz jego głowy; niech uzbroi się w cierpliwość, ponieważ horror, z jakiego składa się egzystencja, jest zbyt frapującym tematem, by porzucić go z powodu chwilowego szczęścia.

Nim Cyprian oddał się w objęcia snu, z pamięci przywołał twarz Irka. Uśmiechnięty rudzielec stał nad rzeką, zaciskając dłonie na wędce. Letnie słońce kreśliło cienie w kształcie liści na jego twarzy, a gdzieś w tle z plecaka wystawał kompot z czereśni babcinej roboty. Dawne czasy… Prostsze czasy… Czy były jednak idealne? Czy słowo idealny w ogóle ma miejsce w świecie, który stanowi jego przeciwieństwo? Nie chciał wiedzieć. Nie chciał odpowiadać już na żadne trywialne pytania. Sen pojawił się w odpowiednim momencie i zabrał Kompasa gdzieś… Gdzieś bardzo, bardzo daleko.


***


Umrzeć


– Kiedy emocję opadną, powstaną kręgi. Wiesz o tym?

Wzruszyłem ramionami.

– Czy powinno mnie to obchodzić?

Kobieta siedząca na moim łóżku rozszerzyła pociągnięte czarną szminką usta. Jej uśmiech był całkiem ładny. Nie dostrzegłem w nim odrobiny szyderstwa.

– Jeden krąg to rodzina. Jak już popłaczą i wystarczającą ilość razy uderzą się w pierś, usiądą przy stole i porozmawiają. Rozłożą problem... Czyli ciebie, na części pierwsze i zdiagnozują według własnego widzimisię.

– Kolejny raz pytam: Czy powinno mnie to obchodzić?

Kobieta przeniosła wzrok trochę wyżej. Zawiesiła go na krajobrazie za oknem. Jednocześnie palcem wskazującym zakryła dołeczek w brodzie.

– Następny krąg to przyjaciele. Choć... Ty nie masz przyjaciół. Więcej kolejnym kręgiem są znajomi. Oni również będą debatować; analizować twój przypadek. Wygłaszać pewności, bawić się w psychologa i twierdzić, że przewidywali taki obrót spraw, bo byłeś nie tylko nierobem, ale też wyraźnie skrzywionym typem.

– Nikt nie potrafi prawić komplementów tak jak ty. Przyszłaś mnie kopnąć kilka razy, nim zarzucę sznur na szyję?

Palec wskazujący uderzył kilka razy w dołeczek. Następnie przejechał na usta. Wygląda naprawdę seksownie; odziana w czerń, mająca najwyżej dwadzieścia pięć lat kobieta.

– Nie jestem od tego, by cię karać, czy osądzać. Nie chciałam, cię zranić. Po prostu lubię analizować. Poza tym... Za kilka minut znikniesz bezpowrotnie. Będziesz wieczny jak kosmiczna próżnia, więc co ci szkodzi trochę pogłówkować ze mną?

Plecami oparty byłem o kaloryfer, do którego wcześniej przywiązałem linę. Wypustki wbijały mi się w plecy, więc zsunąłem się na podłogę i położyłem dłonie na podołku. Następnie podjąłem:

– Mam dwadzieścia osiem lat i postanowiłem umrzeć. Nie dlatego, że zmusiła mnie do tego depresja, czy debilizm; nie robię tego z powodu złamanego serca, czy tragedii w rodzinie... Postanowiłem odejść na własnych warunkach, ponieważ życie nie oferuje nic na tyle wartościowego, by warto było ciągnąć tę farsę. Cierpię na potężne lęki i wahania nastroju. Każdy, nawet najspokojniejszy dzień w pracy, stanowił katorgę. Wycieńczenie psychiczne powodowało, że wracałem i miałem ochotę przespać następny tydzień. Nie potrafię, niczym robot, wykonywać bezsensownych czynności przez osiem do dwunastu godzin dziennie w zamian za jakieś papierki, dzięki którym będę mógł kupić bezsensowne rzeczy materialne. Kapitalizm to najlepszy system, jaki dotąd wymyślił człowiek. Rozumiem. Akceptuję. Nie zmienia to jednak faktu, iż nigdy nie zdołam się w nim odnaleźć. Nie mam parcia na bogactwo, czy sławę. Mam parcie na kobiety, bo tak zaprogramowała mnie natura; jestem tylko pieprzonym, stworzonym do reprodukcji, samcem. Wyżej dupy nie podskoczysz, jak to mówią, więc pożądania nie wyłączysz. No, chyba że użyjesz leków, do których nie mam dostępu.

– Pozwolisz, że zapalę? Będę wtedy bardziej tajemnicza. Prawie jak postać z filmu noir. – Rozłożyła dłoń. Pojawiła się na niej żółta paczka papierosów z napisem Red Apple. – Masz ochotę na dymka? Raczej nie grozi ci już raka płuc, więc…

Puściła do mnie oko i już miała rzucić paczkę, gdy rzekłem:

– Obejdzie się. Nie przepadam za tytoniem.

– Chyba że w blantach, prawda?

Wzruszyłem ramionami.

– Chyba tak.

– Wiesz, że masz przed sobą jeszcze sporo życia? A przynajmniej miałbyś, gdybyś nie postanowił umrzeć... Życie to nie tylko mechaniczna harówka dla systemu i wydawanie pieniędzy. Jest jeszcze miłość, przyjaźń, koncerty, zwiedzanie świata, tworzenie. Przecież kochasz sztukę. Tyle lat poświęciłeś, by opanować grę na gitarze… Dlaczego nie zechcesz, jeszcze trochę poczekać? Pracuj, póki masz siłę i daj sobie jeszcze jedną, dwie, a nawet trzy szanse! Śmierć jest ostateczna, a w życiu jest trochę miejsca na manewry. Lęki można opanować lekami. Idź do tego pieprzonego psychiatry! Może akurat rozwiąże twoje problemy! – Kolejny raz rozszerzyła usta w uśmiechu. Miała bardzo białe zęby. Dym papierosowy przenikały między nimi i wędrował w stronę sufitu. – Żyjesz w całkiem dobrych czasach. Wykorzystaj to. Znajdź sobie kobietę. Pobaw się w miłość przez kilka lat. Świat od razu wyda ci się piękniejszy.

– Nie obwiniam za nic świata ani ludzi. Nie mam do nikogo pretensji. Nie wyzywam Boga, rodziców, czy losu. Po prostu widzę tylko zwierzęta, które są na tyle rozwinięte, by dostrzec swe paskudne położenie, lecz wybierają łatwiejszą drogę poprzez zbydlęcenie. Odwracają uwagę od tego, że są niczym we wszechświecie; rodzą dzieci i skazują je na tę samą mękę, przez którą przechodzili sami. Przymus szkoły, pracy, a później założenia rodziny i śmierć. To nie dla mnie. Nigdy nie potrafiłem się przystosować. Nie potrafię podążać za marchewką na kiju, aż do końca, którym jest trzymetrowy dół i drewniana skrzynia. Wolę zakończyć to tu i teraz.

– Dlaczego nie odpowiedziałeś na moje argumenty? Nie potrafisz słuchać innych! Czyżbyś był narcyzem?

– Jestem wszystkim i jestem niczym. Bez znaczenia są łatki, które próbujesz mi przypiąć. – Wiatr wraz z deszczem uderzył w okno tuż nad moją głową. Piękna, jesienna pogoda, pomyślałem i otworzyłem usta: – Wiem, że istnieje wyjście z problemów. Nie zabijam się dlatego, że go nie widzę. Ono pewnie gdzieś tam jest. Może dałbym radę, je znaleźć. Dwa lata temu brałem leki i jakoś funkcjonowałem, ale przestałem pracować; nie mam pieniędzy na wizytę. Sama myśl o odwiedzeniu lekarza przysparza mnie o zawrót głowy. Nienawidzę łapiduchów. Patrzą na ciebie jak na kupę mięsa z portfelem. Bezduszne, zadufane w sobie skurwysyny. Oczywiście... Nie wszyscy tacy są, ale większość, niestety, odpowiada temu opisowi.

– Czyli twoim głównym problemem jest strach?

– Nie strach a przerażenie. Bezgraniczne, paraliżujące, odbierające chęć życia przerażenie, które czuję u lekarzy i w pracy.

– Bez problemu mógłbyś to...

Podniosłem dłoń i pokręciłem głową.

– Wiem, co chcesz powiedzieć i nie. Nie jest to coś, co potrafię przeskoczyć. Próbowałem nieraz i mam dość. Podjąłem ostateczną decyzję. Kończę ten cyrk. Życie i tak nie ma żadnej wartości; moja śmierć nie zawróci bieg rzek i nie wstrzyma ruchu obiegowego ziemi, więc w czym problem?

– W tym, że spuścisz bombę na rodzinę. Będą obwiniać się itd. To jest najgorsze.

– Gdyby nie to, pewnie dawno bym ze sobą skończył.

Śmierć skinęła głową. Tym razem uśmiech nie rozszerzył jej ust, a twarz pozostała poważna.


***


Lunapark Melancholii


Kolejny deszczowy dzień.

Krople spadały z nieba; przecinały snopy świateł; osiadały na znakach drogowych, fasadach budynków i gałęziach drzew. Mieszkańcy Miasta Mgły wiedzieli, że od zimy nie ma ucieczki. Ściskali w dłoniach parasolki – parli przed siebie, byle tylko dotrzeć do domu i zrzucić z ramion ciężkie od wilgoci nakrycie. Już dwa miesiące wcześniej pogodynka w korporacyjnej masce wrzeszczała o temperaturach sięgających minus dwudziestu stopni i obfitych opadach śniegu. Nic z tego nie okazało się prawdą.

Wciąż tylko wilgoć. Dużo wilgoci.

Trawniki zamieniły się w pułapki błotne. Wystarczył jeden nierozważny krok, by ugrzęznąć w rozmokłej ziemi. Dotykając ścian, miałam wrażenie, że i one ulegają rozmiękczeniu. Może stworzyciel tego świata – czarny obelisk Karola – dodał do kropel tajemniczy składnik? Może po tysiącach lat obserwacji mordu, gwałtu i bólu doszedł do wniosku, że czas pozbawić rzeczywistość kantów? Czas rozmiękczyć stworzenia wraz z rzeczami materialnymi? Czyżby jedyną odpowiedzią na negatywne aspekty ludzkiej natury i istnienia w ogóle była miałkość? Swego rodzaju poprawna politycznie monotonia o jednym odcieniu szarości?

Wszyscy tacy sami. Odmierzona od linijki dzisiejszość możliwa tylko w ludzkim, nastawiony na poszukiwanie schematów, umyśle.

Byłam kolejnym bezwartościowym organizmem przemierzającym ulice Perun. Miałam marzenia, lecz dawno straciłam nadzieję na ich spełnienie. Od czasu do czasu pracowałam za grosze w fabrykach, sklepach spożywczych, czy firmach sprzątających, by opłacić norę, w której zliczałam kolejne uderzenia serca. Miałam przeszłość – wspomnienia podobne do stłuczonego lustra; pełne samotności i ciężkości dni, gdy oddech palił gardło, a łzy szczypały oczy. Nie mam za to przyszłości; wciąż oddycham i mielę ozorem, lecz do długiego życia potrzeba sił, a nigdy nie posiadałam ich zbyt wiele.

Spękana kropla pośród rzeki czasu i ludzi. Zapomniany zlepek komórek.

Przystanęłam. Następnie wypięłam klatkę piersiową, podniosłam głowę i wciągnęłam powietrze. Zimno i smród spalin podrażniły śluzówkę. Odrealnienie odrobinę ustąpiło. Pewniej stawiałam kolejne kroki i bez drżenia spoglądałam mijanym przechodniom w oczy. W tych krótkich odcinkach czasu przypominałam resztę zamieszkujących Polskę dusz. Dzięki umiejętności zakładania maski, sztucznego uśmiechu i kopiowania gestów przeżyłam trzydzieści cztery lata w maglu postmodernistycznego świata. Nie jestem nikomu nic winna. Nie mam rodziny i przyjaciół; są tylko znajomi – statyści. Przychodzimy w te same miejsca, topimy świadomość w alkoholu i ględzimy na różne tematy... W tych krótkich chwilach czuję coś na kształt szczęścia.


*


Siedziałam w ostatniej ławce, zabijając czas rysowaniem, podczas gdy katecheta ględził o aniołkach, niebie i piekle. Nawet jako dziesięciolatka wiedziałam, że to tylko historia mająca na celu zmniejszenie strachu przed śmiercią i bólu po stracie najbliższych. Wystarczyło wyjrzeć przez okno, by zrozumieć, że tego świata nie stworzył nikt miłosierny. Nie jesteśmy tutaj dla zabawy, śmiechu, czy jakiejkolwiek pozytywnej emocji. Zmysł obserwacji, samoświadomość i podejrzliwość zaprowadziły mnie nie tylko na margines ustroju, ale też społeczeństwa i rzeczywistości w ogóle. Jedynym, z czego się cieszę, to to, że nikt nie będzie o mnie pamiętał. Ot kolejny pokryty mchem nagrobek na starym, bieszczadzkim cmentarzu.

Jesteś cieniem, Anita. Chodzisz i kopiesz kamienie, jako wspomnie; jako blaknący pejzaż, czy zżółkła fotografia...

Wciąż jestem, a czuję, jakby mnie nie było. Uczucie to atakuje najbardziej, gdy leżę w pokoju, biorę kolejne oddechy i słucham ruchu ulicznego. Nic tak nie wzmaga derealizacji, jak noce spędzone na rozmyślaniach o bezsensie własnego trwania. Przeżyłam kilka okropnych chwil – zraniłam kilka osób. Byłam na czterech pogrzebach. Pochowałam przyjaciela samobójcę i rodziców. Przyszłam na świat tylko po to, by machać rekami przez osiem godzin dziennie w jakiejś pierdolonej hali, płodzić dzieci i dziękować bogom za kolejny dzień bez nowotworu, czy wypadku. Większości to wystarczy. Kochają swoje dzieci i rodziny; kochają swe kariery i rzeczy materialne. To wypełnia im czas, bo homo sapiens nie wolno się nudzić – wtedy zbyt szybko opadają zasłony, a rzeczywistość ukazuje prawdziwe oblicze. Lepiej trwać w kłamstwie z uśmiechem na ustach, niż taplać się w mieszanie gówna i rozpaczy. Nikogo nie interesują twoje łzy. Nawet tych, którzy przysięgają, że jest inaczej.


*


Czasem mam ochotę rozsadzić ściany mieszkania – rozciąć nadgarstki zbitym szkłem i wyskoczyć przez okno. W takich chwilach jedyny ratunek stanowi wycieczka. Pakowałam chleb, konserwy i butelkę wody do plecaka, po czym ruszałam stopem w głąb dolnego śląska. Latem – chroniona przez ciemność – sypiałam na wiejskich cmentarzach. Dla odwagi kupowałam wcześniej kilka piw i przy blasku świecy odczytywałam tablice nagrobne. Od urodzenia byłam ciekawska. Posiadałam też wybujałą wyobraźnię; wyobrażałam sobie, jak kolejni przychodzą na świat, dorastają, zakochują się, starzeją i w końcu umierają. Istnienie jednostki posiadającej świadomość od dawna uważam za absurdalne.

Wiem, że jestem; wiem, że miliony lepszych i gorszych (w zależności od rodzaju wskaźnika) istniało przede mną i będzie istnieć po mnie. Jaki więc jest sens ciągłej pogoni? "Skoro i tak zmierzasz w stronę przepaści, lepiej przebyć tę drogę w wygodnym fotelu, niż na rozgrzanych węglach!" – powiedziałby ktoś rozsądny. Ja jednak nie jestem rozsądna. Poza tym... mam gromadzić pieniądze tylko dla samego faktu gromadzenia? Mam wspinać się po szczeblach kariery tylko dla samego wspinania się? Dla uwielbienia innych? Nie. Dziękuję. Rozumiem, dlaczego większość to robi, ale na mnie nie liczcie. Wypisuję się z waszego świata... nie bójcie się jednak – nawet nie zauważycie, że kiedykolwiek istniałam.


Obezwładniony przez skrajność

– siedzący na kanapie wrzód

Krwawiący, zwichnięty zlepek Ja


Pustka jego matką

Ojcem melancholia

Psychika w krzywym

zwierciadle odbita

zwisa nad krawędzią

otchłani


Zawiedziona Ja

Upokorzona Ja

Wkurwiona Ja


Nocą... Wieczną wędruję,

a blask drży na elementach

rzeczywistości


*


Nie jestem osobą wykształconą. Niskie IQ i zaburzenia psychiczne mocno kolidowały z możliwością nauki. Nienawidziłam matematyki, fizyki i chemii. Do tej pory śnię czasem o wrednej suce nauczającej przedmiotów ścisłych. Nigdy nie zapomnę dźwięku skrzypiącej o tablicę kredy, wlepionych we mnie przekrwionych oczu i wygiętych w sarkastycznym uśmieszku ust kobiety, którą przezywaliśmy Bombowcem. Nie pytajcie dlaczego. Gdy tak stałam pod tablicą, dłońmi wcierając pot w materiał spodni, zrozumiałam, że facetka czerpie przyjemność z mojej męki. Dorosłej, posiadającej męża i dwójkę dzieci kobiecie, która (teoretycznie) powinna stanowić uosobienie autorytetu, poprawiało humor upokarzanie innych. Wytykała niewiedzę, a gdy to nie wystarczyło – komentowała ubiór, zachowanie, czy skazy cielesne. Nie odszedłeś ot tablicy, póki nie zostałeś porządne zmiażdżony emocjonalnie.

Praca idealna dla toksycznej jednostki uwielbiającej podcinać skrzydła tym, którzy dopiero startują w dorosłe życie. Znałem takich ludzi!

Przeciwwagę dla niechęci wobec przedmiotów ścisłych stanowiła miłość względem języka polskiego, historii i sztuki. To dzięki wychowawczyni, która uczyła również pierwszego z wymienionych wyżej przedmiotów, pokochałam wiersze Tadeusza Micińskiego, Jana Rybowicza, Sylvii Plath, jak również prozę Marka Hłaski, Witkacego, Davida Fostera Wallace'a i Bukowskiego. Odkąd pamiętam, tonęłam w ciężkich wodach melancholii – teraz odnalazłam ląd; małą wysepkę, na której rozpaliłam ognisko. Zaprosiłam do niego wszystkich wspaniałych twórców. Tylko dzięki artystom wciąż żyję, obserwuję i spisuję przesączoną smutkiem rzeczywistość; tylko dzięki nim zrozumiałam, co to pasja i poczułam głód wiedzy. Ukończyłam nawet te cholerne technikum. Dotarłam do matury. Jednakże jej nie zdawałam. Umarłabym z nerwów, gdybym miała odpowiadać przed jakąś komisją nie tylko po polsku, ale też po angielsku. Poza tym znałam kilku studentów. Jednostki te należały do gatunku cechującego się nie tylko ignorancją, ale też cholerną głupotą. Wtedy doszłam do wniosku, iż zamiast szargać nerwy następnymi wymogami systemu – ruszę do pracy, a w wolne chwile poświęcę na samodoskonalenie.

Tak też zrobiłam.


*


Poznałam Karola na koncercie zespołu Hej dziewiętnaście lat temu. Byłam szczupłą, bladą gówniarą ubierającą się, jak córka Marilyn Mansona; od góry do dołu czerń i kolczyki. Do tego mina pod tytułem: "Wyjebane" i aroganckie zachowanie wobec wszystkiego i wszystkich. Wtedy jeszcze łudziłam się, że reszta dziwnie ubranych ludzi, należących do tej samej subkultury, jest równie popieprzona, co ja. Niestety byłam w błędzie. Nawet między tymi zagubionymi dzieciakami, które przedzierały się przez okres pierwszych miłości, eksperymentów z papierosami i alkoholem stanowiłam autsajdera. Z jakiegoś powodu natura odebrała mi zbawcze zaślepienie – postanowiła obnażyć wszelkie prawdy i zepsuć zabawę w życie.

Nasze spotkanie nie przypominało tego z filmów. Nie wpadliśmy na siebie przypadkiem; nie uratował mnie od natarczywego podrywacza, nie oblał piwem i nie zapoznała nas wspólna znajoma. W dniu koncertu włożyłam buty z koturnami; skórzane, sięgające kolan i totalnie niepraktyczne ustrojstwo. Kupiłam je dwa tygodnie wcześniej od kuzynki. Nie miałam czasu przetestować. Dlatego zamiast zejść ze schodów, jak prawdziwa mroczna księżniczka, runęłam w dół niczym worek ziemniaków. Uderzenie o podłogę parteru oddaliło rzeczywistość, a wraz z nią śmiechy zgromadzonych nastolatków. W ustach czułam krew. Głowa pulsowała w kilku miejscach. Później wyrosły mi tam wielgachne guzy. Nikt nie podszedł. Nikt nie pomógł. Znali mnie ze szkoły. Ktoś rzucił wesołym głosem: "Widziałeś to!? Staaary! Kretynka wyjebała się na ryj!". Wiedziałam, że muszę wstać. Jeszcze tu jestem. Jeszcze walczę. Jeszcze nie nadszedł czas ostatniego oddechu Anity Drzewickiej!

"Niczego innego od was nie oczekiwałam" – pomyślałam, czując narastającą satysfakcję. Wrzód wypełniła świeża porcja nienawiści wobec homo sapiens. – "Prawie zapomniałam, z kim tak naprawdę mam do czynienia. Dziękuję za przypomnienie".

Wzięłam głęboki wdech, zebrałam okruchy skupienia i spróbowałam wstać. Droga do pionu trwała wieczność. Była wyboista. Nie wiedziałam, czy zaraz znowu nie zaryję głową w posadzkę, gdy nagle podtrzymały mnie dłonie.

– Wszystko w porządku? Może wezwać karetkę? – zapytał łamiący się głos. Ktoś jest zdenerwowany bądź przechodzi mutację, wpadło mi do głowy.

Zamiast odpowiedzieć – ruszyłam w stronę drzwi. No, przynajmniej spróbowałam to zrobić, ponieważ potężny zawrót głowy sprawił, iż straciłam równowagę. Tym razem chłopak z mutacją nie zdołał mnie utrzymać. Oboje runęliśmy na ziemię. Śmiechy wskoczyły o kilka poziomów i zamieniły się w ryki. Podejrzewałam, że nieznajomy speszy się i czmychnie gdzieś daleko. Nic podobnego nie miało miejsca. Chudy, pryszczaty nastolatek bez słowa wstał, wziął mnie na ręce i ruszył w stronę drzwi wejściowych.

– Kretyni – zdążył powiedzieć, nim owiało nas lodowate powietrze zimy dwa tysiące pierwszego roku.


*


Siedzieliśmy w parku, na którego miejscu obecnie stoi kolejne pierdolone centrum handlowe. Znajdowało się w nim miejsce przez nastolatków nazywane "starą fontanną", choć w ogóle takowej nie przypominało. Labirynt złożony z kamiennych bloków o różnej wielkości i kształcie w swym środku zawierał lej o trzech metrach głębokości i pięciu szerokości. Jeszcze przed wojną coś zapewne znajdowało w jego rdzeniu, lecz teraz leżało tam tylko kilka nadpalonych gałęzi. Karol posadził mnie na zbitej z palety ławce, po czym wszedł w krzaki. Obserwowałam go z zaciekawieniem. Nie wiedziałam, z kim tak naprawdę mam do czynienia, ponieważ do tej pory wyrzucał z siebie przeważnie pojedyncze słowa. Dopiero później – gdy poznałam jego matkę – dowiedziałam się, że od dwunastego roku życia choruje na depresję lękową.

Ile, w takim razie, kosztowało go, by wejść do budynku i uratować cię przed bandą śmiejących się kretynów? Jak docenić czyn heroiczny, skoro dla ludzi "zdrowych" nie jest on niczym szczególnym?

Pamiętam, że nie było go dobre dziesięć minut. Powoli zaczynałam trząść się z zimna, gdy w końcu wyszedł z krzaków. W dłoni ściskał worek. Nic nie mogłam wyczytać z jego miny. W końcu, zmęczona ciszą, otworzyłam usta, by coś powiedzieć. Słowa zagłuszył stukot uderzającego o beton drewna. Nie cienkich, spróchniałych gałęzi, których w parku było od groma, lecz grubych, równo pociętych kawałków dębu.

– Skąd wytrzasnąłeś takie ładne drzewo?

Zerknął na mnie przelotnie, po czym przykucnął i zaczął grzebać w kieszeniach. Od razu wiedziałam, czego szuka. Miałam ze sobą torebkę; wiecie – takie czarne, najeżone ćwiekami coś. Wyciągnęłam z niej paczkę chusteczek i rzuciłam mu pod nogi. Nie chciał gadać, ale z pomocy skorzystał i kilka minut później w niebo wystrzeliły płomienie. Z początku zachowywały się tak samo, jak człowiek, który je rozniecił; były ciche i delikatne. Potrzebowały czasu, by nabrać pewności siebie i ukazać prawdziwe możliwości. Ktoś dał im szansę, której pozbawionych jest wielu ludzi. Toksyczna rodzina wieszcząca, że nie ma sensu walczyć, ponieważ i tak nic ci nie wyjdzie; znajomi wytykający potknięcia, lecz szerokim łukiem omijający każdy z twych sukcesów. Wszyscy znaliśmy/znamy takie jednostki, a czasem nawet nimi jesteśmy, ponieważ człowiek to wyjątkowo arogancka i krótkowzroczna istota.


*


Zmierzch zapadał szybko. Cienie nabrzmiały – wyciągnęły po nas szponiaste dłonie. Słońce wystrzeliło w niebo zabarwiony krwią promień, po czym zniknęło za horyzontem. Między czasie Karol, którego w myślach zaczęłam nazywać Ogniomistrzem, rozbujał ognisko to takich rozmiarów, iż musieliśmy odsunąć ławkę z palet, by nie stanęła w płomieniach. Wraz z ciemnością nadszedł również drastyczny spadek temperatury i mgła. Wypływające z niej bezlistne gałęzie drzew i migotliwe światła wiekowych lamp wpędzały w odrealnienie. Ono z kolei stanowiło paliwo dla pytań, które często obracałam w głowie niczym kostkę Rubika.

– Myślisz, że to wszystko jest prawdzie?

Do tej pory przeważała cisza przerywana jedynie zdawkowymi pytaniami i odpowiedziami. Karol siedział po prawej stronie na kawałku drewna. Między nogami trzymał plecak. Stała w nim butelka. Pociągał z niej od czasu do czasu.

– Są tygodnie, kiedy wszystko jest zwyczajne – odparł, wlepiając wzrok w palenisko. – Wtedy nie przeszkadza mi powtarzalność dni i pór roku. Z chęcią oglądam stare filmy i czytam książki. Korzystam ze skupienia, jakbym spodziewał się, że tuż za zakrętem czeka kolejna ściana czerni.

– Pierwszy raz słyszę, żeby ktoś derealizację, czy depresję porównał do ściany czerni.

Twarz Karola pozostała bez wyrazu. Jedynie jego oczy lekko się zwęziły. Igrały w nich płomienie, jakby nastolatek posiadał wewnętrzne źródło zasilania.

– Śni mi się często stojący na wzgórzu, spływający wodą obelisk. Konstrukcja z czarnego kamienia. Prawie jak z filmu, który kiedyś oglądałem z ojcem. Jak on się nazywał... Odyseja Kosmiczna?

– Mhm. – Skinęłam głową. – Nie oglądałam go, ale kojarzę tytuł.

– W snach, a czasem też w snach na jawie widzę podobny czarny kamień, który stanowi rdzeń wszystkiego. Niewzruszony początek i koniec. Bóg bez twarzy i bez imienia. Coś niemożliwe do oceny pod kątem moralnym.

– Jasna cholera, nie wiedziałam, że mój wybawiciel jest tak inteligentny.

Ze zgrozą obserwowałam, jak twarz Karola zamyka się, a wewnętrzny blask gaśnie. Nie wiedziałam, co robić. Byłam pewna, że przeprosiny nic nie wskórają. W końcu wstałam, podeszłam do niego i sięgnęłam po flaszkę. Gdy zbliżyłam ją do twarzy, poczułam zapach wiśni i etanolu. Do tamtej chwili nigdy wcześniej nie piłam alkoholu. Nie licząc oczywiście imprez rodzinnych, na których podchmielona rodzina nalewa łebkowi pół kieliszka wódki, by pośmiać się z jego wykrzywionej miny.

– Uuuf. – Trunek najpierw spalił gardło, a następnie wpadł do żołądka. – Myślałam, że będzie gorzej. Smaczne!

– I mocne. Uważaj, żebyś się nie upiła, bo będziesz mieć kłopoty w domu.

– Jeżeli to, co powiedziałam wcześniej, cię w jakiś sposób uraziło, to przepraszam. Uratowałeś mnie przed bandą kretynów i rozpaliłeś ognisko, a ja odwdzięczam się głupim komentarzem.

– To nic. Po prostu wydałaś mi się... inna. Kiedy zobaczyłem cię pierwszy raz, od razu zrozumiałem, że idziesz blisko krawędzi. Tak, jak ja.

Podsunęłam butem kawałek drewna. Następnie usiadłam blisko Karola, by móc swobodne pociągać z butelki. Alkohol rozgrzewał. Wtedy jeszcze nie miałam z nim wiele doświadczenia – nie spodziewałam się, jak szybko uderzy mi do głowy.

– Ty masz czarny kamień, a ja świat-makietę. Patrzę na ludzi i nie mogę wymieść z głowy pewności, że to tylko statyści. Przypadkiem wepchnięte w ten niestały monotonny świat organizmy. Prowadzący z góry przegraną walkę obywatele rzeczywistości. Pionki na boskiej szachownicy. Głupiutkie zwierzaczki z wielkimi ambicjami i głową pełną marzeń.

– Teraz ty udajesz inteligentną?

Spojrzałam mu w oczy. Następnie przesunąłem wzrok na usta. Do tej pory, nawet cztery lata po samobójstwie Karola Jaronia, nie jestem pewna, czy widziałam uśmiech; lekką, niemal przezroczystą jego, odmianę. Bardzo chcę wierzyć, że faktycznie tam był, choć należę do osób, w których nie ostało się za wiele wiary.


*


Niesprawiedliwe

Przemijanie i zmiany

Zmiany i przemijanie

Schnące płyny ustrojowe

Obiecaj, proszę, że nikt

już nie umrze; nikogo

w otchłań nie wepchnie

rozpacz


Jego myśli, słowa

i marzenia wyryte

na dysku wieczności


Kruszę zęby – wyłamuję

z tęsknoty paznokcie

Jedyny płomień

zabarwiony zrozumieniem...


Odszedł


Wspomnienia pełgają

nawet między liśćmi

Kocimi oczami – pionowymi

źrenicami obserwują

kolejny rok w Lunaparku

Melancholii

Na swym grzbiecie,

zdumiona, dźwigam zimę


Wciąż trwam

W drżeniu


Niesiony ciężką wodą;

w pełni świadomy, że nic

nie może i nic nie przetrwa

Osedax


Setki przeplatających

się w mroku opinii

Światopoglądy

jednostek – żarówek;

przepalonych magnatów

wczorajszego oddechu


Porzucone kolorowanki

stukają o chodnik obcasami

Obserwuje ich mgnienie


Nawet po osiągnięciu dorosłości i porzuceniu wszelkich subkultur, nie przestałam chodzić w czerni. Byłam żałobnikiem wszechświata. Opłakiwałam gasnące gwiazdy i wciągane do czarnych dziur planety. Lamentowałam nad losem roślin i wszystkich istot żyjących. Zbyt świadoma – zbyt otwarta emocjonalnie pobłądziłam, aż dotarłam na kraniec rzeczywistości; gdzie szaleńcy, samotnicy i samobójcy dożywali ostatnich dni. Mam trzydzieści cztery lata. Od ponad dwudziestu niemal każdego dnia myślę o nieistotności i absurdzie brania kolejnych oddechów. Przechodziłam terapie, brałam leki, a przez krótki czas eksperymentowałam z narkotykami. Próba zebrania do kupy swej psychiki; próba znalezienia jednego stałego punktu pośród rozszalałego morza rzeczywistości przypomina chwile dzieciństwa, gdy stawałam na placach, by opuszkami sięgnąć tarczy księżyca.

Wiesz, że po skończonej autopsji mózg denata zaszywają w klatce piersiowej, a czaszkę wypełniają brązowym papierem?

Głos Karola pojawił się zaraz po pogrzebie. Obudziłam się pewnej nocy i spostrzegłam, że ktoś stoi w nogach łóżka. Pomyślałam, że to włamywacz i zaraz zostanę zamordowana, gdy wewnątrz czaszki usłyszałam szept. Najpierw delikatnością przypominał skrzydło ptaka, lecz z kolejnymi tygodniami nabrał intensywności...

Tak oto dowiedziałam się, że już nigdy nie będę sama.


***


Senny Cmentarz


– Opłacało się stać na straży oddechu nawet wtedy, gdy świat trawiły płomienie?

Deszcz spływał po jej włosach i kościach policzkowych; mieszał się ze łzami. Para wypływająca z ust. Serca blisko siebie. Wyładowane elektrostatyczne przeskakujące między ciałami.

– Warto było. Ale tylko dlatego, że w końcu poznałem ciebie.

– Tylko dlatego?

– Aż dlatego.

Trwali gdzieś obok czasu, jakby nie miała znaczenia pozbawiona konturów, ociekająca mgłą, rzeczywistość. W ruch wprawiły ich dopiero obcasy mroku miażdżące ostatnie promienie słońca.


*


Wędrowali ścieżką zamieniającą się w błotną zjeżdżalnię. Z lewej mieli obrośniętą mchem ścianę skalną, a z prawej niezliczoną ilość świerków. Sześć godzin wcześniej zostawili auto na płatnym parkingu i ruszyli w stronę chatki należącej do rodziców Kacpra. Przez całą drogę mieli ubaw, ponieważ – przynajmniej początek wycieczki – przypominał komedię romantyczną wprost z Hollywood; brakowało tylko poprawnie politycznej nijakości i brutalnej indoktrynacji progresywną polityką. Również główny cel odosobnienia młodej pary zdawał się w ogóle nie nadawać na produkcję, która miałaby przyciągnąć do kina postmodernistycznych, rozedrganych niczym powietrze w gorący dzień, obywateli świata.

– Myślisz, że znajdziemy spokój? – zapytała Łucja Orzepowska, zakładając za ucho strąk mokrych włosów, który nie wiadomo kiedy wyrwał się na wolność.

– Zależy jakiego rodzaju spokój masz na myśli, kiełbasko.

Spojrzała na niego i zmarszczyła brwi.

– Czy ty… nazwałeś mnie kiełbaską?

– Baleroniku?

Przez kilka sekund mierzyli się wzrokiem, po czym ryknęli śmiechem.

– Chyba nie powinienem się tak do ciebie odzywać, bo jeszcze przyjadą Osy i zgarną mnie do więzienia.

– Nie pozwoliłabym zabrać cię tym smutnym kretynkom.

– Powiedziałabyś to głośno w miejscu pracy albo na ulicy?

– Pytasz, czy zwerbalizowałabym postępowanie skrajności ideologicznej osądzającej jednostki, bazując na ich płci podczas pobytu w biurze, czy idąc chodnikiem? Oczywiście, choć w tych chorych czasach pewnie skończyłabym na bezrobociu.

– Ja skończyłbym przed sądem za głoszenie herezji.

– Niesamowita potrzeba ludzi do posiadania fałszywych bożków i reguł oddzielających wiernych od niewiernych. Uwielbiamy formować stada i walczyć między sobą.

– Taka natura drapieżnika owładniętego przez fantomy. Mamy szczęście, że dorastaliśmy w mniej popieprzonych czasach. Pomyśl, co Osy wlewają do dziecięcych umysłów poprzez bajki, gry i komiksy! Przyszłość nie rysuję się zachęcająco.

Kacper przystanął, wyciągnął z kieszeni butelkę, po czym zaproponował ją partnerce. Gdy ta odmówiła, przechylił głowę i wziął kilka łyków.

– W dzieciństwie zmuszany byłem do chodzenia do kościoła i wszelkich związanych z wiarą obrządków. Indoktrynacja zadziałała odwrotnie; wypłukała mnie ze wszelkich mrzonek o niewidzialnym, wiecznym dziadku siedzącym na chmurze i jego synu, który umarł (czy raczej został zabity) za nasze grzechy.

– Myślisz, że tak się stanie z Osami? Kultyści wypalą swe szaleństwo i znikną w pomrokach dziejów?

Wzruszył ramionami i zszedł ze ścieżki, której błoto najprawdopodobniej połknęłoby stopę wraz z butem. Szedł teraz między świerkami, od czasu do czasu, obrzucany krwawymi promieniami zachodzącego słońca.

– Nie wiem, kiedy znikną kultyści Os. Nawet jeżeli, jakimś cudem, stanie się to za naszego życia, na ich miejsce wskoczy kolejna ideologia. Homo sapiens zrobią wszystko, by narzucić innym, jak mają żyć. Nie wiemy też, czego można spodziewać się po nadchodzących pokoleniach. Moim zdaniem ludobójstwo i wojna majaczą gdzieś na horyzoncie i prędzej czy później znowu zawitają w krajach pierwszego świata.

– Kim my w ogóle jesteśmy?

– My – zaczął Kacper, ściskając dłoń ukochanej – możemy poszczycić się tym, że zachowujemy neutralność wobec wszystkiego. Nie mieszamy się w żaden konflikt i nie mówimy innym, jak mają żyć.

– Byłam pewna, że nigdy nie spotkam kogoś, z kim będę rozumiała się tak dobrze, jak z tobą.

– Czasem budzę się w środku nocy i szukam twojej twarzy. Tak bardzo boję się, że to sen; że znowu zdycham z samotności…

– Dziesięć lat razem, a my wciąż wygadujemy bzdury rodem z tanich romansideł. Możliwe, by taka miłość w ogóle istniała?

– Kocham cię, kiełbasko.

– A ja ciebie baleroniku.


*


Ostatnia prosta do chatki. Teren łagodniał. Mgła zgęstniała. Sosny wydmowe przypominały wypełnione dymem kształty ze szkła. Pokrywa chmur tłumiła słońce do tego stopnia, iż Łucja i Kacper spoglądała na nie bez mrużenia oczu. Nagle spomiędzy krzewów wyskoczył jeleń; z pyska buchała mu para, a podczas ruchu poroże tworzyło efekt rozmycia. Zwierze obróciło łeb w stronę pary i zastrzygło uszami. Odbity na powierzchni jego oczu świat przypominał melancholijny sen. „Szarość przetykaną monotonią – pomyślał Kacper Bittman, podnosząc plecak za szelki, by odciążyć obolałe ramiona. – Co my tu w ogóle robimy? Czy nie nakręcamy się wzajemnie? Może uciekliśmy nie tylko od społeczeństwa i czasu, ale też samej rzeczywistości? Ile obrotów wytrzymają kołowroty umysłu bez paliwa iluzji? Poza tym… Skoro jedna wiara zawsze zastąpi drugą, a nowa ideologia zawsze wyprze starą, to czy na miejsce Sensu, który przepędziłem, nie wskoczy kolejną skrajność? Pytanie: Będzie ona równie toksyczna, co poprzednia, czy może skondensuje w sobie jeszcze więcej trucizny autodestrukcji?”.

– Przepięknie zwierze.

Gdy jeleń usłyszał Łucję, kolejny raz zastrzygł uszami, po czym jednym susem wskoczył między świerki.

– I zwinne.

– Myślisz, że daleko jeszcze do chatki?

– Dawno mnie tu nie było. Sądzę jednak, że niedługo dotrzemy na miejsce.

– Niedługo to dla ciebie, mniej więcej, ile?

Kacper spojrzał w stronę ukochanej i (szczerząc zęby) powiedział:

– Czyżbyś miała zamiar być równie upierdliwa, co Osioł, gdy podróżowali ze Shrekiem do Zasiedmiogórogrodu?

– Chyba za dużo czasu spędzasz z Fabianem.

– Twój brat to świetny dzieciak. Wyszarpuje ze mnie resztki chęci do życia fakt, iż wypadek, czy wada genetyczna może skazać dziecko na takie przejścia – stwierdził, nim zdążył ugryźć się w język.

Przystanął, ściągnął kaptur i spojrzał w stronę ukochanej. Łucja miała łzy w oczach. Najwyraźniej wspomnienie choroby brata i efektu powikłań, którym był permanentny paraliż dolnych partii ciała, nadal krwawiły z mentalnych ran dziewczyny.

– Przepraszam. Mam za długi jęzor.

– Sporo przeszedł ten dzieciak, prawda?

Położył dłoń na jej ramieniu. Nie wiedział, czy powinien zrobić coś jeszcze.

– Sporo przeszliście jako rodzina. Jesteś bardzo dzielna.

– Ale masz rację – stwierdziła Łucja, wzdychając. Następnie zdjęła dłoń ukochanego z ramienia, splotła z nią swe palce i pociągnęła go za sobą. – Nie zasłużył na cierpienie. Nie na tak kurewskie cierpienie i tak dotkliwą stratę. Ma jednak świetną mamę i już nieco mniej świetną siostrę, która skoczyłaby za nim w ogień. Zawsze to jakaś pociecha.

– To bardzo, bardzo dużo. Czasem więcej nie trzeba, by walczyć i cieszyć się życiem.

– Nigdy wcześniej nie słyszałam, by z twoich ust padła równie pozytywna fraza.

– Można stracić złudzenia, ale wrażliwość zamontowana jest na stałe. Nic na to nie poradzę.

– Nie byłbyś sobą, gdybyś nie cierpiał z powodu niedoskonałego świata. Kocham cię za to, że współczujesz wszystkiemu, co żyje.

Między drobinkami mgły z wolna rysował się kształt; przewrócony prostokąt z kominem, którego para jeszcze nie zauważała.

– Jak to jest widzieć rzeczywistość i każdego dnia krwawić nie uroniwszy nawet kropli?

– Samemu widziałem tylko jedno wyjście; medytować i trwać, aż znudzi mnie ta gra i strzelę sobie w łeb. Miałem też, wbrew rozsądkowi, nadzieję poznać kogoś o takim samym wejrzeniu w rzeczywistość i razem stawić czoła napierającej fali beznadziei.

– Poetycki z ciebie baleronik – rzekła Łucja i się roześmiała. Kacper nie zamierzał pozwolić na taką zniewagę; już miał zaatakować dziewczynę przy pomocy łaskotek, gdy spostrzegł domek rodziców.

– Jesteśmy.

– W końcu!

Mimo zmęczenia Orzepowska wyskoczyła do przodu. Błoto z podeszew osiadało na tyle kurtki dziewczyny. Nie zauważyła nawet gdy kaptur zsunął jej się z głowy, włosy wyrwały na wolność i zaczęły podskakiwać w rytm kroków.

A więc to już – pomyślał Kacper, spoglądając w przepełnione mrokiem okna chaty. – Niech i tak będzie”.


*


Korytarz skręcał się i wydłużał. Ściany pozbawione były okien i drzwi. Źródło światła stanowiły jedynie rozmieszczone, co dziesięć metrów żarówki; wisiały one na kablu i kiwały się z lewa na prawo niczym szklane wahadła. Rzucały przy tym blask koloru krwi. Dotarłszy do rozwidlenia, Kacper powiódł wzrokiem dookoła. Nie widział nic, prócz ciemności i wirujących w niej świetlistych punktów. Ściany pokrywały rysunki i napisy, które pamiętał z czasów dzieciństwa; gdy szlajał się z kumplami po najstarszych zakątkach Perun, by podglądać pijących kompot z maku dorosłych. Od swastyk, odwróconych krzyży i „A” w kółku poczynając, a na wyznaniach miłości i datach, zawierających również imię i nazwisko, kończąc. Wszystko zatopione w dźwięku o niskim rejestrze przypominającym Bittmanowi pracujący transformator.

Nadchodzę.

Głos dobiegł zza którejś ściany. Dokładne zlokalizowanie źródła dźwięku uniemożliwiło echo. „Czyżbym był w jaskini wyglądającej jak pomieszanie korytarza z ulicą? Dlaczego jest tu tak duszno? Nie mogę oddychać! – wrzasnął mentalnie. Pot spływał mu za koszulę; krople wypadały spod włosów, uderzały o brwi i atakowały oczy. – Muszę ruszyć w dalszą drogę, bo będzie po zawodach! Najpierw skupienie na prawej, a potem lewej nodze; zginamy kolana, oddychamy głęboko i wyszarpujemy kolejny metr – jeszcze jeden pieprzony metr!”. Konsekwentna walka z własnymi słabościami dała efekty; Bittman zrzucił okowy i pędził korytarzem z taką szybkością, aż napisy po prawej i lewej przemieniły się w jednolitą, kolorową mozaikę.

Zdrajca!

To jedno słowo uderzyło go najpierw w brzuch, a potem w nos. Trysnęła z niego krew. Osiadła na włosach klatki piersiowej. Jedna z żarówek wystrzeliła, pozostawiając część chodnika na pastwę mroku. Transformatorowe buczenie narastało. Przetykały je kroki. Ktoś…

– S… słyszę go!

Złamana relacja. Prowadząca do rozchwiania ścieżka usłana szkłem!

– Nic nie zrobiłem!

Właśnie!

Ściana wybuchła. Pył wraz z fragmentami cegieł rozpierzchł się po okolicy. Przez otwór wszedł wychudzony mężczyzna; jądra i fiuta wymazane miał krwią. Posoka spływała również po jego udach, kolanach i łydkach. Krzywe nogi drżały, przy każdym kroku, jakby ich właściciel nie jadł od wielu dni i nie miał siły, utrzymać wagi własnego ciała. Gdy Kacper spojrzał na twarz przybysza z przeszłości, spostrzegł zdobiący jego czoło guz wielkości piłki tenisowej, odgryziony kawałek górnej wargi i spuchnięte oko. Wspomnienia wracały. Nie chciał tego. Nie potrzebował, otwierać kufra wypełnionego poczuciem winy wynikającym ze strachu i naiwności. „Młodość rządzi się swoimi prawami! – pomyślał, opierając plecy o ścianę. – Nigdy nie podjąłbym tych samych decyzji, gdybym dawniej był tym człowiekiem, który jestem teraz! Niestety wyrzucanie banałów nie cofnie czasu. Skrzywdziłem cię i zawiodłem, Romku. Chciałbym powiedzieć, że odpokutowałem za swoje winy; wycierpiałem tyle, iż mało nie postradałem zmysłów. Nie umniejsza to w żaden sposób twojego cierpienia; nie wpływa bezpośrednio na tamten dzień…”. Zsunął się na podłogę i zapłakał. Nie zamierzał uciekać. Wspomnienia rwały go niczym zgniły ząb; wraz ze sobą niosły poczucie winy o intensywności, która większość ludzi zaprowadziłaby do pokoju bez klamek.


*


Nim dotarli na werandę, oboje zdążyli dwa razy zanurkować tyłkiem w błocie. Powodem był deszcz, który spływał ze skalnych półek, po czym wędrował wzdłuż ścian chaty i zatrzymywał się tuż przed nią, tworząc – jak nazwała je Łucja – Kakaowe jezioro. Nawet znacznie silniejsze od człowieka konie miałyby problem, by się w nim swobodnie poruszać. Para próbowała przejść na około; atakowała najpierw z lewej, a później z prawej. Zyskali tym tylko tyle, iż musieli się wzajemnie wyciągać, ponieważ rozmokła przez tygodnie deszczy gleba połykała nogi do kolan.

– Przynajmniej wiemy, że nikt nie będzie zawracał nam głowy.

Łucja spojrzała na Kacpra. Na twarzy i włosach zaschnięte miała błotniste łzy.

– Spodziewałam się utrudnień na szlaku, ale żeby taki burdel pod samym nosem? Absurd!

– Mhm, dobrze, że zabrałem klucze od kotłowni. Inaczej musielibyśmy chyba przepłynąć przez to błoto.

– Oby przestało padać. Dość mam ciapy i rozmokłej ziemi.

– Gdybym wiedział, że będzie tak źle, kupiłbym dwa kilo ziół na rozwolnienie. Może to utwardziłoby Kakaowe jezioro!

Łucja zamierzała zachować powagę – stłumić śmiech, ale nie dała rady. Położyła się na deskach werandy i rechotała niczym żaba słuchająca stand-upu Georga Carlin'a. Tymczasem wiatr wpadał między drzewa, tańcząc z ich gałęziami i świszczał w szczelinach skalnych, przypominając, iż pod powierzchnią radości i stabilizacji, bulgocze morze bólu i rozchwiania; otchłań – rdzeń – wszelkiej pustki.


*


Po sparingu z zamkiem Kacper otworzył drzwi od frontu i przestąpił próg. Przywitał go krótki korytarz, w którym znajdowała się tylko szafka na buty. Dalej, za koralikami z drewna zawieszonymi jeszcze przez matkę Bittmana, leżał salon i jadalnia w jednym.

– Idę do kotłowni. Sprawdzę, ile mamy opału.

– Twój tato mówił, że uzupełnił zapasy.

Kacper skinął głową. Jednocześnie wciąż rozglądał się dookoła, jakby przestąpienie progu tchnęło życie w dawno wyblakłe wspomnienia.

– Ojciec lubi dużo mówić i jeszcze więcej obiecywać. Poza tym ma swoje lata i dawno go tu nie było, wolę się więc upewnić.

Międzyczasie Łucja ściągnęła spodnie i kurtkę. Następnie otworzyła plecak i wyciągnęła świeżą parę ubrań.

– W takim razie ja zajrzę do kuchni i nastawię wodę na herbatę – stwierdziła, wciągając na tyłek dżinsy.

– Jakbyś znalazła kawę…

– Jak nie będzie opakowania w szafce, wygrzebie je z torby i przyrządzę najlepszą kawę, jaką piłeś. A teraz zmykaj do tego pieca, bo mi tyłek zamarza.

Tak też zrobił. Dawno nie rozpalał w centralnym, ale tego się nie zapomina. Odkręcił główny zawór, napuścił wody do kaloryferów, odpowietrzył je i zabrał się za piec. Ojciec nie należał do porządnickich – zostawił za sobą kilka wiader popiołu, które Bittman wysypał wprost do Kakaowego jeziora. Następnie podarł gazetę na mniejsze kawałki, wrzucił na nią rozpałkę do grilla i wszystko przykrył warstwą trzasek.

– Łucja!? Masz pod rękę zapalniczkę?

– Zaraz przyjdę!

Niedługo później dziewczyna pojawiła się z zapalniczką w dłoni i wręczyła swemu mężczyźnie pół litrowy kubek rozsiewający zapach świeżo mielonej kawy.

– Jezu, jakie to dobre.

– Nie pij tak szybko, bo poparzysz sobie gardło. Nie wiedziałam, że macie tu też kominek. Może rozpalę w nim, żeby zrobić nastrój jak w filmie?

– Drzewo i pojemnik są zaraz za tamtą przegrodą. – Bittman wskazał palcem przeciwległy kąt pomieszczenia. – Jak chwilę poczekasz, pomogę ci z rozpaleniem.

– Spokojnie sobie działaj. Poradzę sobie sama.

– Uratowałaś mnie tą kawą. Dziękuję. Dopiero gdy siadłem, zdałem sobie sprawę, jak bardzo dała mi w kość wędrówka.

– Różnica wysokości – stwierdziła Łucja, wrzucając drzewo do pojemnika – paskudna pogoda i górzysty teren dla niedoświadczonej osoby stanowią nie lada wyzwanie. Z czasem się przyzwyczaisz; o ile częściej będziemy jeździć w góry.

– Nieraz proponowałem ojcu, iż odkupię od niego domek. Staruszek zawsze odmawiał, twierdząc, że i tak go odziedziczę, gdy umrze.

– Ze starą datą nie wygrasz, kochany.

Orzepowska chwyciła rączkę i – na szeroko rozstawionych nogach – poniosła pojemnik do pokoju. Kacper przyglądał się jej zmaganiom. Z chęcią pomagał ukochanym osobą i zrobiłby to też teraz. Znał jednak Łucję na tyle, by wiedzieć, kiedy należy odpuścić zgrywanie rycerza w lśniącej zbroi i ograniczyć się do roli widza.


*


Nim kaloryfery zaczęły rozsiewać ciepło po wszystkich pomieszczeniach domu, na zewnątrz zapadł zmrok. Deszcz tylko czekał na tę okazję – zdwoił starania, by zamienić rzeczywistość w przesiąkniętą wilgocią gąbkę. Gnane wiatrem krople uderzały w okno, wypełniając pokój stukotem, który od czasu do czasu zagłuszał trzask polan w kominku. Łucja przez ponad dwadzieścia minut walczyła, by w nim rozpalić i w końcu się jej udało. Podczas gdy Kacper brał prysznic, Orzepowska wyciągnęła z szafy puchaty koc i zrzuciła poduszki z kanapy. Następnie postawiła na stole butelkę Graham's Six Grapes i zgasiła światło. Przez chwilę rozważała, czyby nie włączyć telewizora, lecz ostatecznie zrezygnowała z tego pomysłu.

Szczęśliwi mówią, że sztuczka polega na tym, by osadzić się w teraźniejszości. Nie grzeb więcej w przeszłości – nie wkładaj palucha do krwawiącej rany. Nie planuj też przyszłości; korzystaj, z każdego dnia tak, jak byłby to twój ostatni. Piękna koncepcja, prawda?

– Złote rady umysłu, któż ich nie kocha – powiedziała, uśmiechając się sama do siebie.

Trzasnęły drzwi łazienki. Do pomieszczenia wszedł Kacper. Był bosy. Miał na sobie dżinsy i rozpiętą koszulę koloru kanarkowego.

– Znowu mówisz do siebie?

– Lubię ze sobą rozmawiać.

– Ludzie są kiepscy w słuchaniu, więc to przydatna umiejętność – rzekł Bittman i podszedł do stołu. – Widzę, że przygotowałaś wszystko na wieczór.

– Od rana byliśmy w drodze. Pogoda za oknem przypomina psie gówno, do tego mało nie utonęliśmy w sadzawce z błota, więc zasługujemy na spokojny wieczór.

– Kocham cię – stwierdził i przyciągnął do siebie ukochaną. Przejechał opuszkami po jej twarzy, jakby chciał upewnić się, że to nie sen. – Dziękuję, że jesteś.

Zamiast odpowiedzieć, Łucja pocałowała Kacpra. Złapała w zęby jego dolną wargę, ponieważ wiedziała, że to lubi. Trwali tak kilka minut niczym posąg z prywatnej kolekcji kupidyna.

– Napijmy się wina, za nim stracimy kontrolę nad biegiem wydarzeń, co ty na to?

Przez chwilę przyglądała się Bittmanowi szklącymi oczyma. Miała zarumienione policzki.

– Niechętnie… – wyszeptała – ale niech będzie.


*


Następne godziny spędzili pod kocem, osuszając najpierw jedną, a później drugą butelkę czerwonego wina. Świat spłyciał. Ból został wygnany za niewidzialną barierę, by wrócić nazajutrz wraz z kacem. Kochankowie znali swe ciała – wiedzieli, co sprawi drugiemu największą rozkosz. Obsypywali się pocałunkami i komentowali ostatnie wydarzenia ze świata.

– Myślisz, że cenzura się zaostrzy?

Kacper czknął i oparł głowę na ramieniu Łucji. Następnie odpowiedział:

– Na pewno. Są na dobrej drodze do kontroli absolutnej. Miasta płoną.

– Wygląda to niczym z góry zaplanowane działanie.

– Prawda? Szkoda tylko, że znowu cierpią bezbronni.

– Setki… Może nawet tysiące razy powtarzałam sobie, że homo sapiens to banda krwiożerczych kretynów, którzy zrobią wszystko, by wywołać zwadę i skrzywdzić. Niestety, naiwność sprawia, że czasem o tym zapominam.

– Dobrze cię rozumiem. Niestety jedyne, co możemy zrobić, to trzymać się jak najdalej od tłumów i wszelkiej aglomeracji. Odejść tak, by nikt o nas nie wiedział i nikt nas nie wspominał.

– „Niebyt w nieistnieniu: jedyne niebo, na jakie zasługuje (i jakie jest w zasięgu) jednostki ludzkiej” – wyrecytowała Łucja, imitując z głupawym uśmiechem głos Kacpra.

– Wredny z ciebie baleron, moja droga.

– Już nie baleronik, a baleron!? Oż ty!

Zaatakowała boki Bittmana przy pomocy palców wskazujących. Śmiała się przy tym niczym nastolatka na pierwszej dyskotece.

– Przestań, proszę!

– Najpierw przeproś!

– P… Przepraszam… Słoninko!

Teraz oboje się śmiali. Z łaskotek przeszli do przytulania, a z przytulania przeskoczyli na mizianie. Namiętność nabierała intensywności – głębi. Kobieta i mężczyzna tonęli w sobie. Uciekali ku jedynej aktywności, która (choć na chwilę) odsuwa śmierć. Rozkosz podpalała zakończenia nerwów. Mieszanina alkoholu i pożądania przetaczała się przez ich umysły. Dwa ciała zatopione w otchłani błogości. Nienaruszalna, pierwotna zwierzęcość i wypełniony koktajlem hormonów umysł. Nic nie sprawiało im większej przyjemności niż chwile całkowitej kapitulacji; bezgraniczne oddanie drugiemu człowiekowi. Magiel płynów ustrojowych okraszony iluzją miłości rodem z Disneyowskiej bajki.


*


– Czy możliwa jest szczera relacja między dwojgiem ludzi?

Kacper wzruszył ramionami. Leżał wtulony w Łucję. Dłonią bezwiednie gładził pierś dziewczyny; jednocześnie wpatrywał się w roztańczone płomienie kominka.

– Nie sądzę, by istniał choć jeden solidny fundament. Wszystko odbieramy i przetwarzamy przy pomocy kilku zmysłów. Jesteśmy cholernie prymitywni. Nie potrafimy być w pełni szczerzy wobec samych siebie, więc nie widzę możliwości, by dwoje ludzi (nawet najcudowniejszych na świecie) potrafiło żyć w całkowitej szczerości.

– Czym w ogóle miałaby być ta „całkowita szczerość?”.

– Dobre pytanie. Nie zmienia to jednak faktu, że i tak cię kocham.

– Trwam tylko dlatego, że cię poznałam. Bo tak zupełnie szczerze, to nie chcę mi się żyć. Męczarnia dla samej męczarni… Pieprzona bzdura.

– Czasem zapominam, ile w życiu przeszłaś.

Łucja pocałowała ukochanego w czoło i przeczesała palcami jego włosy.

– Szpitale psychiatryczne, ucieczki z domu, podczas których błąkałam się nocą po lasach… Jestem totalnym wykolejeńcem. A wszystko to… No, prawie wszystko przez śmierć w rodzinie. Niesamowite jak ułomna jest natura, skoro dopuszcza istnienie takich człowieków, jak ja.

Kacper obrócił głowę, by kątem oka zerknąć na Orzepowską. Wyczuł w jej głosie oddalenie, jakby dziewczyna błądziła myślami gdzieś daleko. I nie pomylił się. Wrócił więc do wcześniejszej pozycji, odnalazł jej dłoń, zacisnął na niej palce i skupił uwagę na słowach ukochanej.


*


Pierwszy raz trafiłam na oddział dziecięcy szpitala psychiatrycznego, gdy miałam dwanaście lat. Rok wcześniej zmarł mój ojciec; podczas długiej, wyniszczającej choroby leżał w domu i z miesiąca na miesiąc zamieniał się w obleczony skórą szkielet. W ostatnich tygodniach życia przypominał więźnia obozu zagłady. Nigdy nie zapomnę smrodu, jaki panował w pokoju, w którym spędzał całe dnie. Wlepiał przekrwione oczy w telewizor, podczas gdy ślina ściekała mu na brodę i plamiła koszulę. Mama robiła, co mogła, by ograniczyć nasze kontakty. Przysłała nawet babcię, by zabrała wnuczkę do siebie. Problem polegał na tym, że kochałam tatusia nad życie, a tatuś kochał mnie. Spędzaliśmy ze sobą całe dnie i próbowaliśmy to robić mimo choroby.

Fascynujące, jak mózg bezobjawowo absorbuje pewne rzeczy. Obcowałam z jednostką napiętnowaną agonią, lecz (pozornie) młody wiek uodparniał mnie na negatywne tego skutki. Ocierałam zwilżoną szmatką pot z czoła chorego, on zaś próbował wznieść kąciki ust – mimo ognia wypełniającego klatkę piersiową i ciała pożeranego żywcem przez kolejny cudowny aspekt egzystencji tatuś robił wszystko to, do czego stworzyła go natura; robił dobrą minę do złej gry, by zbyt wcześnie nie odsłonić przed nastoletnią pociechą najpaskudniejszych elementów istnienia. Między innymi dlatego nienawidzę współczesnego feminizmu i jego nawoływania do „równości”, w której obecnie chodzi tylko o dominację płci żeńskiej nad męską. Zawsze, gdy widzę, jak oczerniają chłopców i mężczyzn, którzy przecież nic nie zrobili, bo wina kolektywna (coś jak grzech pierworodny?) to większa bzdura od teorii płaskiej ziemi, mam ochotę wyrywać włosy i rozkrwawiać twarze paznokciami.

Mój kochany ojciec zmarł w środku letniego dnia. Przez otwarte okno wpadało ciężkie od zapachu kwiatów powietrze i terkotanie kosiarek (nie znoszę tych pierdzących od rana do wieczora mechanizmów dla kretynów, którzy nie potrafią docenić piękna natury, ponieważ – pchani klątwą bycia człowiekiem – non stop coś, kurwa, przycinają, docinają i odcinają!); scenerię wprost z komedii romantycznej zakłócał pokryty potem manekin; najważniejszy mężczyzna życiu pewnej małej dziewczynki. Ktoś, kto nosił mnie na barana, uczył pływać i jeździć na rowerze – dostał drgawek. Mama natychmiast zadzwoniła po pogotowie i wypchnęła mnie za drzwi. Stałam tam dopóty, dopóki do mieszkania nie wpadli sanitariusze. Wtedy pierwszy raz poczułam, że coś z tym światem jest nie tak. Bezwiednie wyhodowałam nowotwór duszy, który dawał o sobie znać niemal każdej nocy przez następne osiem lat. Nie pomogą leki, terapie, hospitalizacje, czy nawet przeprowadzka do innego miasta. Wcześniej spójny obraz pękł – przez szczelinę wyciekła trucizna, która już zawsze będzie krążyła mi w żyłach.


*


We śnie szłam w środku nocy przez cmentarz. Miałam na sobie koszulę nocną, wiatr rozwiewał mi włosy, a kamienie wgryzały się w podeszwy stóp. Połowę nieba zasłaniał księżyc w pełni, który oświetlał nagrobki spaczonym światłem. Jego powierzchnię pokrywały rozgałęzienia koloru sadzy angielskiej przypominające żyły. Drzewa i otaczający ścieżkę żywopłot szeleściły liśćmi. Gdzieś zawył pies, gdzieś krzyknął mężczyzna; po latach doszłam do wniosku, że to najprawdopodobniej głos mojego ojca. Dziecięcy umysł absorbuje wszystko i najwyraźniej gdzieś głęboko przechował dźwięki dobiegające zza drzwi sypialni.

Najdziwniejsze jest to, że w rzeczywistości nigdy nie byłam na tym cmentarzu. Nie wyglądał on na nekropolię wielkiego miasta, a raczej miejsce, gdzie spoczywają mieszkańcy małej wsi. Z lewej, niczym wycięta z papieru, majaczyła wieża kościoła, a z prawej, za drewnianym płotem, z którego farba odpadała płatami, po horyzont ciągnęła się łąka. Podczas pierwszych wycieczek do tego miejsca nie czułam strachu. Nie wiedziałam, co mnie czeka. Poza tym tatuś powtarzał, że nawet gdy odejdzie, zawsze będzie mnie strzegł przed niebezpieczeństwami – za dziecka poważnie traktowałam słowa dorosłych; wierzyłam, że ojciec mówi prawdę. Bo i po co miałby kłamać?

Z biegiem lat Senny Cmentarz (jak nazwała go matka) pojawiał się coraz częściej, potęgując derealizację – wywołując przerażenie spychające mnie na manowce poznania i konsekwentnie wpędzając w obłęd. Powodem był grób, na który trafiałam. Znajdował się on zawsze w innej lokalizacji. Dziura w ziemi w kształcie prostokąta; widzieliśmy ją wiele razy podczas pogrzebów i prędzej czy później sami w niej wylądujemy. Nic nowego. Nic, czym należałoby zaprzątać sobie głowę… Niestety ciekawość nawet we śnie stanowi pierwszy stopień do piekła. Nie pamiętam, ile miałam lat, gdy pierwszy raz nachyliłam się nad wykopem. Jednakże obraz, jaki zobaczyłam, na zawsze zostanie w mej pamięci. Przeciętny zjadacz chleba rzadko myśli o własnej śmierci. Interesują go rzeczy materialne, relacje międzyludzkie, pieniądze i reprodukcja. Fabrycznie wmontowane blokady nie dopuszczają do głosu pytań, na których podstawie mogłyby wyrosnąć wątpliwości. Niestety (a może stety?) istnieją również mieszkańcy świata chorzy na analizę; jednostki z workami pod oczami i wzrokiem wbitym w chodnik; szukający sensu i ładu w spapranym z gruntu świecie antybohaterowie. Przypuszczam, że jedni rodzą się, niczym jeleń z Ostatniego Mesjasza Zapffego – zbyt świadomi i zbyt dociekliwi, by zaakceptować bezwartościowe wypełnianie dni obowiązkami; zrozpaczeni faktem trwania pozbawionego treści potrafią zakończyć własne życie, czy wylądować w zakładzie dla nerwowo chorych. Są też ludzie wpadający w poznanie pod wpływem długotrwałego cierpienia. Cierpienia pochodzącego z wewnątrz. Uważam się za jednego z nich. Agonia ojca i podziwianie, co noc, własnego truchła leżącego w cmentarnej ziemi uformowało ze mnie kogoś, kto nigdy nie powinien był istnieć.

Miałam mniej niż dziesięć lat, gdy nachyliłam się nad wykopem i dostrzegłam ciało. Swoje ciało. Leżałam na dnie, a światło księżyca lśniło na wystających przez gnijące mięso fragmentach kości. Martwa płakałam nad własnym losem – wzywałam ojca; błagałam, by przyszedł i wybawił mnie od szponów śmierci. Łzy mieszały się z trupim jadem, wpadały na brnące po moich skroniach nekrofagi. Otwierałam i zamykałam usta. Wyciągałam czarny, pożerany przez larwy, język w stronę tarczy księżyca, jakby jego zielonkawa poświata mogła w jakiś sposób odwlec to, co przecież czeka każdą żywą istotę. Po przebudzeniu leżałam do wschodu słońca wpatrzona w stojący na parapecie Sukulent. Drżałam z nienawiści. Nienawidziłam każdej rośliny za to, że trwa w spokoju; że nie zdaje sobie sprawy z nieuniknionej śmierci i – przede wszystkim – nie kończy w roli kawała mięsa pożeranego przez larwy!


*


Tak oto przez następne lata niosłam piętno, które wpływało na każdą sytuację. Koleżanki eksperymentowały – poznawały uciechy cielesne poprzez kolejne związki, chodziły na zakupy, ciężko pracowały nad pasjami, by osiągnąć zadowalający poziom warsztatu. Tymczasem ja patrzyłam zza przepaści i widziałam jedynie trupy; morze trupów; ocean pierdolonych zwłok, które umrą tak samo, jak żyły – niepełne i niegodnie. Spoglądałam w oczy nauczycielkom; widziałam zmęczone egzystencją, rozdrażnione latami szarpaniny z nastolatkami, jednostki; problemy ze zdrowiem, kłopoty rodzinne i niespełnione marzenia. Wszystko to i wiele więcej składało się na odbicie wnętrza ukryte za wyuczonym uśmiechem. Podobne mimiki plastikowej lalki dostrzegam u swych współpracowników i naszych znajomych, i mam ochotę wrzeszczeć. Gdzie znaleźć choć jeden argument na obronę życia!? Za jakie przewinienie strącono mnie do magla mordu, powtarzalności, niespełnienia i nieuniknionego gnicia? Kto za to wszystko odpowiada!?


*


– Człowiek wierzący naprawdę wybiera łatwiejszą drogę. Nie dość, że ma odpowiedź na (dosłownie!) wszystkie pytania, dodatkowo (w razie, gdyby, któraś z religii nie była zaledwie bełkotem) otrzyma wieczność w pozbawionej wszelkich negatywów rzeczywistości… Gdzie zwariuje z nudów.

– Moja mama wierzy. Wciąż się za nas modli. Używa do tego książeczki, którą ojciec dostał podczas komunii – powiedziała Łucja, ocierając łzę, na której pełgały zniekształcone płomienie.

– Modlitwa potrafi uratować. W młodości kpiłem z ludzi religijnych. Teraz rozumiem, skąd bierze się ich potrzeba posiadania czegoś wiecznego i niezmiennego w świecie, który ulega ciągłym przeobrażeniom i dekompozycji.

– Coś jak skała opierająca się szalejącemu morzu.

– Jaskinia dla rozbitka, który podświadomie widzi, jak bardzo samotny jest nie tylko w sobie, ale też we wszechświecie.

– Osobiście preferuję bardziej przyziemne metody. Jak choćby zwierzęce przyciąganie i wierność kochanej osobie.

Kacper kolejny raz przesunął głowę. Tym razem napotkał wzrok Łucji. Oczy lśniące od łez niemal przebijały mężczyznę na wylot.

– Jesteś moim światełkiem; zapałką o jakże silnym płomieniu. Pokładam nadzieje w czymś tak kruchym… Co ze mną będzie?

– Cieszmy się każdą chwilą. Wykorzystajmy łut szczęścia, dzięki któremu w ogóle wpadliśmy na siebie. Jesteśmy to winni wszystkim umarłym z samotności; wszystkim ignorowanym, odtrąconym i okpionym.

Przytulili się. Mocno. Łucja drżała pod wpływem emocji. Kacper czuł jej łzy na swojej twarzy; zimne krople spływały na brodę mężczyzny, po czym wsiąkały w koc. Woda bulgotała w kaloryferach, wiatr huczał w kominie, z kuchni dobiegało tykanie zegara, a stary dom jęczał okładany kolejnymi pięściami wiatru, wspomaganym przez miliardy żołnierzy w kształcie kropel deszczu. Tatry tonęły w mroku i melancholijnej pogodzie. Korzystały z danego im mgnienia, jakby wiedziały, że są zaledwie szkicem w atlasie wszechrzeczy o nieskończonej liczbie stron.


*


Znowu rozpamiętywał ten sen; tonący w czerwonym świetle, przypominający wilgotną alejkę, korytarz i zakrwawiony Romek. Przyjaciel z dzieciństwa w wcielił się w rolę łowcy; szczerzył zęby i rozchlapywał wypływającą z odbytu krew – wrzeszczał bez otwierania ust, by Kacper zaczekał.

W końcu nie zrobiłeś nic złego! Nie ma się czego bać! Chcę tylko porozmawiać! Pragnę odcisnąć na twym czole krwawy odcisk kciuka, byś nigdy nie zapomniał tamtego letniego dnia!

Problem polegał na tym, że Kacper dobrze pamiętał dzień, gdy wybrał się z przyjacielem do lasu. Był środek lata i nie mieli wiele do roboty. W końcu ileż można łapać pszczoły do słoika, czy polować na królową mrówek, by założyć formikarium? Chłopcy mieli dość monotonii; co nie znaczy, że zamierzali, wrócić do domu i pomagać rodzinie przy pracy w polu. Wybrali więc wycieczkę do lasu poprzetykanego okopami. Według plotek kiedyś walczyli w nich żołnierze drugiej wojny światowej. Teraz zaś rosły tu dęby, świerki i brzozy. Rozpościerające się nad głowami dzieciaków gałęzie zapewniały cień i kojący chłód. Gdy podchodzili do krzaków, od czasu do czasu słychać było trzask gałęzi i ruch spłoszonych zwierząt. Poza tym otaczała ich cisza, jakiej nigdzie indziej nie słyszeli. Żadnych samochodów, ciągników, krzyków dorosłych, czy pracy silnika przelatującego samochodu. Wzniesiona z flory kopuła nie przepuszczała żadnego dźwięku… Poza okazjonalnym wrzaskiem syreny pociągu, który intensywnością przypominał szept umierającego człowieka.

– Trzeba kiedyś zebrać chłopaków i pokazać im to miejsce.

– Mhm, może kiedyś zrobimy tu domek na drzewie?

Zamiast odpowiedzieć, Romek wskoczył do okopu, znalazł kawałek gałęzi, chwycił go niczym broń i zaczął ostrzeliwać otoczenie. Wydawał przy tym onomatopeje, które wylatywały z jego ust wraz z porcją śliny.

– Kacper! Chowaj się! Atakują nas!

Dziecięca wyobraźnia Bittmana nie potrzebowała więcej, by przed oczami chłopaka wyświetlić nadjeżdżające czołgi, pikujące samoloty i nadbiegających żołnierzy w czarnych mundurach z czerwonymi opaskami na ramionach, jakie widział w filmach oglądanych przez ojca na wideo. Zabawa w mordujących się wzajemnie dorosłych zajęła przyjaciołom całe popołudnie. Do rzeczywistości ściągnęły ich dopiero burczące żołądki.

– Jak wrócę do domu, rodzice już mnie nie puszczą – stwierdził Romek, źgając patykiem kopiec mrówek. Siedzieli pod dębem, na którego powierzchni chwilę wcześniej wyryli swoje imiona.

– Mnie też…

Sposępnieli, ponieważ wiedzieli, że najprawdopodobniej zabawa dobiegła końca. Wtedy w głowie Kacpra pojawiła się myśl, która miała zaważyć na całym ich życiu.

– Jak bardzo nie chcesz iść do domu?

– Bardzo, bardzo. A co?

– Idziemy na szaber do starej Małyskiej. Nażremy się papierówek, czereśni i truskawek. Później wrócimy i dalej będziemy się bawić!

Z radości Romek odrzucił patyk, podciągnął odziedziczone po starszym bracie spodnie i wyprostował rękę z wyciągniętym ku górze kciukiem w stronę Kacpra.


*


Mali żołnierze skorzystali ze skrótu przez las. Zwykle wracali do drogi asfaltowej i nią, na około, docierali do wcześniej wyznaczonego celu. Tym razem jednak głód w połączeniu z niecierpliwością dotyczącą przyszłej zabawy sprawił, iż podjęli ryzyko. Przez pierwsze dwadzieścia minut trzymali równe tempo i bez problemu omijali skupiska krzaków róży, których kolce poharatałyby ich skórę oraz wiatrołomy będące najprawdopodobniej wynikiem ostatniej burzy. Zdołali nawet dotrzeć do małej polany i zaobserwować pasące się w słońcu stado saren. Wszystkie te chwile – krok po kroku i sekunda po sekundzie Kacper przeanalizuje; napędzana poczuciem winy pamięć zrobi wszystko, byle tylko znaleźć choć jeden szczegół, który pozwoliłby rozgrzeszyć Bittmana w swych własnych oczach. Lata później, gdy usiądzie na torach i rozważy ostateczne wyjście z życia, dojdzie do wniosku, że w takim sam sposób pewnie zachowują się kierowcy, którzy śmiertelnie potrącili człowieka.

Świadomość zrobi wszystko, by podtrzymać przy życiu umysł, który zamieszkuje. Posunie się nawet do kłamstwa, zrzucania winy na postronnych, czy przekłamywania przeszłości. Wszystko, byle tylko nie spojrzeć prawdzie prosto w ryj; by nie załamać się pod wpływem poczucia winy!

Przeskoczyli rów, otoczyli martwy wiąz, którego gałęzie przypominały wyschnięte kości, po czym ujrzeli budynek. Nic wielkiego – ot wzniesioną z pustaków komórkę, której odpowiedniki mieli na własnych podwórkach. Przeżarte rdzą drzwi były na wpółotwarte. Nie wypadało z nich nic, prócz mroku.

– Idziemy? – zapytał Kacper, jednocześnie wbijając łokieć w bok przyjaciela.

Romek skinął głową. Musiał go źle zrozumieć, ponieważ, zamiast ruszyć w stronę sadu Małyskiej, dzieciak podszedł na palcach do budynku i zajrzał do środka.

– Ja cię kręcę!

– Co znalazłeś?

– Sam zobacz!

Mimo podenerwowania, które wynikało z faktu, iż Bittman wraz z ojcem często oglądał horrory i wyobraźnia podpowiadała mu, że wewnątrz komórki czai się jakiś potwór, chłopiec nie zamierzał wyjść na tchórza. Poza tym zżerała go również zwykła, ludzka, ciekawość.

– Skąd to się tu wzięło? – zapytał, spoglądając na bagażnik roweru i przymocowaną do niego skrzynkę oranżady. Brakowało w niej zaledwie trzech flaszek. Poza tym każdą z komór wypełniała przezroczysta butelka wypełniona płynem czerwonego koloru. – Chyba śnię!

Romek, jakby chcąc rozwiać wszelkie wątpliwości, rozejrzał się dookoła, po czym wszedł do komórki. Chwycił pordzewiałą śrubę, która leżała na klepisku i otworzył butelkę. Następnie, nie zwracając uwagi na protesty kolegi, przytknął ją do ust i zaczął pić.

– Dasz mi trochę?

– Nie bądź cykor! – stwierdził, gdy osuszył flaszkę do połowy i otarł usta. – Przecież nikogo tu nie ma! Napijemy się trochę i idziemy na szaber!

Nim zanurkował w śmierdzącej smarem ciemności, Kacper również rozejrzał się dookoła. Już wtedy, nawet jako dziecko, miał przeczucie, że coś jest nie tak. Zignorował jednak podszepty intuicji i sięgnął po oranżadę. Apetyt przyjaciół rósł w miarę… Cóż, w miarę picia, ponieważ wypili po dwie butelki na głowę i kolejne dwie upchali po kieszeniach. Właśnie zamierzali wychodzić, gdy ktoś stanął w drzwiach.

– Dzień dobry, skowronki – rzekł mężczyzna w ogrodniczkach i berecie. Był szczupły i wysoki. Nawet głowę miał podłużną, pokrytą zmarszczkami i wgniecione czoło. Jego oczy nie współgrały z resztą aparycji; dwa wielkie, białe kręgi naznaczone tęczówkami koloru letniego nieba. – Widzę, że poczęstowaliście się moim napitkiem. Nie ładnie.

– Przepraszamy – powiedział szybko Kacper, po czym próbował odłożyć butelki z powrotem do skrzynki. Niestety dłonie drżały chłopakowi ze zdenerwowania i jedną upuścił. Szkło trafiło na kamień. Trzask w ciasnym pomieszczeniu brzmiał niczym krzyk.

– Teraz to się w ogóle, kurwa, popisałeś.

Nieznajomy wyciągnął nóż z tylnej kieszeni; krótkie ostrze własnej roboty, które mogło służyć do obierania jabłek.

– Proszę pana, odkupimy panu oranżadę! Oddamy panu wszystkie pieniądze, tylko proszę nam nic nie robić!

Podczas gdy Romek próbował załagodzić sytuację, nad Kacprem stery przejęło przerażenie; chłopak wystrzelił do przodu. W głowie nie miał jednej konstruktywnej myśli, a tylko zapętlającą się komendę: „Uciekaj!”, „Uciekaj!”, „Uciekaj!” – błyskał napędzany energią atomową reflektor. Facet najwyraźniej nie wziął pod uwagę, że łebek może mieć tyle czelności, by dać nogę. Między innymi dlatego zbyt późno zamachnął się nożem i tylko pozostawił dzieciakowi bliznę na lewym ramieniu, którą nosi do dzisiaj.

– Stój albo koleżka zdechnie!

Krzyk usłyszał, gdy był kilka kroków od wiązu. Wbrew każdej komórce ciała przystanął – spojrzał za siebie. Widok, jaki zobaczył, sprawił, iż popuścił w spodnie. Nieznajomy lewą ręką trzymał Romka za krocze, a prawą przyciskał nóż do gardła chłopaka. Z rany ciekła krew. Ciemne krople wpadały za koszulę; plamiły materiał do samego pępka.

– P… Proszę go zostawić!

Mężczyzna rozszerzył usta. Uśmiech drapieżnika – pomyśli po latach Kacper.

– Zostawię go. Oczywiście, że go, kurwa, zostawię. Ale tylko wtedy, gdy zrobisz to, co każę.

– Dobrze, proszę pana.

Wiatr szarpnął szczyty drzew. Ptaki zerwały się do lotu. Tarczę słońca przysłoniła chmura; cienie nabrały głębi. Czas płynął, a wraz z nim łzy z oczu obu chłopców.

– Wejdź do środka i zamknij za sobą drzwi.

Bittman miał to zrobić. Przestąpił nawet krok do przodu, lecz właśnie wtedy dostrzegł, że dłoń nieznajomego nie zaciska się już na spodniach Romka, lecz tkwi w jego majtkach. Dzieciak wyobraził sobie, jak brudne palce pieszczą jądra przyjaciela i przeszedł go taki dreszcz, iż o mało nie stracił przytomności. Wtedy też pierwszy raz sprzeciwił się dorosłemu.

– Nie.

Mężczyzna splunął. Brwi zjechały mu na oczy.

– Coś powiedział?

– Puścić go albo pobiegnę po tatę. On tu niedaleko zbiera żywicę.

Grymas. W sumie błysk grymasu. Czy było to strach? Kolejne z pytań, na które Kacper nigdy nie znalazł odpowiedzi.

– Gdyby twój stary tu był, dawno darłbyś się na całe gardło. Nie igraj ze mną, szczeniaku, bo potnę twojego kumpla!

– Nie k… Kłamię! – Włożył w słowa całą siłę, jaką posiadał. Niestety nie zabrzmiał przekonująco i uśmiech wrócił na twarz nieznajomego.

– Zamykam drzwi, widzisz? – Dłoń zboczeńca faktycznie wyjechała z majtek Romka i zacisnęła się na klamce. – Masz tu czekać, aż skończę… Bawić się z twoim przyjacielem. Chyba że przestaniesz zgrywać tchórzliwą cnotkę i wjedziesz zaraz do środka.

Bittman beczał teraz na całego. Ostatni raz płakał równie dotkliwie, gdy w wieku trzech lat został ugryziony przez szerszenia.

– Romek uciekaj! Proszę! Nie mogę… Nie wejdę tam!

Rozległ się trzask. Drzwi zostały zamknięte, a z wewnątrz komórki dobiegł krzyk. Kacper nigdy wcześniej i nigdy później nie słyszał takiej ilości bólu w czyimś zawodzeniu. To właśnie on poderwał go do biegu. Nie zatrzymał się dopóty, dopóki nie wbiegł na własne podwórko. Rzeczywistość spłyciała. Czas nie był już integralną częścią bytu, lecz czymś osobnym. Jeszcze tej samej nocy Bittman dostał wysokiej gorączki, która trwała przez dziesięć dni. Mało nie przepłacił tego życiem. Nie jadł, a w majakach wołał Romka. Błagał przyjaciela, by uciekał, ponieważ go dopadnie… Kto i co? Tego dorośli mieli się nigdy nie dowiedzieć. Przyjaźni chłopców przestała istnieć. Nigdy więcej nie zamienili słowa. Czasem tylko spoglądali na siebie z przeciwległego kąta szkolnego korytarza.


*


Ciemność i deszcz. W kominku wygasło. Łucja gładziła Kacpra po włosach – powtarzała, że zaledwie sen; że są razem, a przeszłość to kolejna krwawiąca rana. Orzepowska dobrze znała koszmary ukochanego; wiedziała, co znaczy nocny terror przeprowadzany przez własną głowę. I choć nie potrafiła znaleźć lekarstwa, Bittmanowi wystarczyło, że po prostu była. Wiedziała, jak być. Rozumiała, że czasem obecność i współprzeżywanie jest o wiele ważniejsze, niż kłapanie dziobem – niż rzucanie rad, z którymi człowiek nie wie, co zrobić. Nie można nauczyć pływać kogoś, kto leży na dnie jeziora przerażony najmniejszą wizją działania.

– Zabiłem go, rozumiesz? Zostawiłem go na pastwę pierdolonego pedofila! Próbowałem przepraszać; dzwoniłem, wysyłałem listy… Błagałem, by mi wybaczył. Zamiast tego dostałem wiadomość od rodziców. Romek poszedł do lasu i się powiesił. Nie zostawił listu pożegnalnego. Nikt nie wiedział, dlaczego z normalnego dziecka popadał w coraz większą alienację – tylko ja. Ale nie pisnąłem słówka. Urodziłem się i zdechnę jako tchórz. Mam na rękach nie tylko krew niewinnego dziecka, ale też złamane życie osoby dorosłej. Nigdy. Nie. Zaznam. Spokoju. Zasłużyłem na ból, który rozrywa mi czaszkę…

– Jestem tutaj. Razem podźwigniemy twoje cierpienie. W końcu nic innego nie ma w tym życiu: tylko pierdolone cierpienie.


***


Moai


Mieszkam na wzgórzu, z którego widzę całą wieś. Oblane blaskiem superksiężyca domy przypominają zdekapitowane głowy; gnijące facjaty z szeroko otwartymi ustami drzwi i pustymi oczodołami okien. Firanki wypływały z ich wnętrz – tańczące z wiatrem źrenice, każdym ruchem potęgowały uczucie pustki. Było czterdzieści cztery minuty po północy, gdy przyłożyłam płomień zapalniczki do tkwiącego pod stertą drzewa papieru. Ogień buchnął w stronę gwiazd, rzucając na front domu jedynego kompana: własny cień. Nie mogłam długo na niego patrzeć, ponieważ emocje brnęły ku górze przy pomocy haków, a nie jestem pewna, czy wytrzymam kolejne krwawienia. Dlatego usiadłam na kanapie, którą wcześniej wyciągnęłam ze stodoły, chwyciłam szklankę i zaczęłam przygotowywać drinka.

– Do tej pory byłam sama w sensie wewnętrznym. Teraz stan ten osiągnęło również otoczenie. – Uśmiechnęłam się na dźwięk własnych słów. Mimika twarzy dawno przestała odzwierciedlać to, co dzieje się wewnątrz, więc pewnie nieźle poradziłabym sobie w dzisiejszym, chorym na eufemizmy, świecie. – Jestem chyba jedną jednostką osadzoną poza historią. Gdybym nie przyszła na świat, nic by to nie zmieniło!

Mniej więcej pół roku wcześniej z Wietrznego Wzgórza wyjechała ostatnia rodzina. Elektrownia przestała dostarczać prąd, śmieciarze opróżniać kontenery, a rolnicy uprawiać ziemię. Od dawna podejrzewałam, że zostanę zjawą tego miejsca; błąkającym się polami cieniem, o którym najstarsi mieszkańcy będą opowiadać wnukom podczas zimowych nocy, gdy ciemność wraz z płatkami śniegu napiera na okno, a człowiek podświadomie oczekuje jakiegoś nieszczęścia. Nie wiedziałam jednak, że zostanę nim jeszcze za życia. Nawet matka na łożu śmierci powiedziała, iż gdyby wiedziała, ile wycierpię, abortowałaby mnie. Szkoda, że do tego nie doszło, ponieważ należę do rodzaju ludzi bezużytecznych. Od dziecka jedynie wadziłam zapracowanym mróweczkom w osiągnięciu celu. Na lekcjach wuefu nikt nie chciał mnie w drużynie, bo i po co komuś chudziutka łamaga na krzywych nogach? Stojąc pod tablicą, nawet wtedy, gdy znałam odpowiedź, nie mogłam jej wyartykułować z powodu stresu… Choć dokładniejszym słowem byłoby: „Przerażenia”. Nie zliczę, ile razy przyniosłam hańbę rodzinie, ponieważ zrezygnowałam z wypełnienia obowiązku (kamienia milowego!), który rówieśnicy przeskoczyli z gracją pikującego zimorodka.

Mój ojciec, Pan Jarosz, odszedł do nicości (lub wieczności – jeżeli klękasz przed Panem Niewidzialnym) osiem lat wcześniej. Miałam wtedy dwadzieścia lat. Zamiast wyjechać i zdobyć wykształcenie, zostałam w rodzinnym domu. Nie poszłam do pracy i nie zakochałam się. Spędzałam całe dnie w pokoju… Wgapiona w sufit wędrowałam coraz głębiej i głębiej wewnętrznymi korytarzami. Nie wiem, czego szukałam. Myślę, że nie chodziło o spokój ducha, ponieważ od dawna rozumiałam, iż gatunek świadomy stworzony jest do niepewności rozchwiania. Może zależało mi na dotarciu do źródeł życia? Czy możliwe jest, by dotrzeć do prawdy?

Patrząc pod kątem kapitalistycznym, nie mam żadnej wartości. Patrząc pod kątem gatunku – również; nie urodziłam i nigdy nie urodzę dzieci. Chyba że na swej drodze spotkam gwałciciela. Wtedy jednak usunęłabym ciążę. Zrobiłabym to, co powinna lata wcześniej moja mama. W słowniku obok słowa nierób powinno widnieć moje zdjęcie; dorośli powinni mówić dzieciom, by się uczuły, bo skończą jak Tamara Kasprzak – na wpół szalony, na wpół załamany samotnością, rozedrgany kamerton; wykolejeniec istnienia.

– Dlaczego nigdy nie pociągały mnie rzeczy materialne? Dlaczego nie chcę piąć się po szczeblach kariery? Dlaczego drogie ciuchy i moda w ogóle sprawiają wrażenie czegoś absurdalnego? Zwierze przepacające piękne tkaniny; bestia z przytemperowanymi kłami, czy może… Owinięte sreberkiem gówno? – wyrzuciłam w mrok i splunęłam do ogniska. Między czasie rozrobiłam wódkę z sokiem pomarańczowym i wzięłam łyka. – Mhm, przez następne godziny martwota w etanolu. Później będziemy się martwić resztą.

W życiu pragnęłam jednej rzeczy. W wieku nastoletnim zrozumiałam jednak, że nigdy jej nie znajdę, ponieważ ona nie istnieje, zwiesiłam więc ręce i zrejterowałam w najciemniejszy kąt bytu. Podejrzewam, że to podczas czytania książek, zatrułam się idealistyczną wizją głębokiej relacji między dwojgiem ludzi. Tylko podczas lektury spotykałam empatyczne, posiadające moralny kompas, jednostki. Podejrzewam, że odebrałam to jako światełko w tunelu; w podświadomości ukryłam coś najgorszego pod słońcem – nadzieję. To ona pozwoliła znosić lata upokorzeń i beznadziei. Dzięki metaforycznemu światełku wylewałam kolejne łzy i raniłam żyletkami przedramiona, lecz nie odebrałam sobie życia. Teraz wiem, że powinnam zdechnąć dziesięć lat wcześniej. Nie dlatego, że choruję na depresję, czy – według religii pozytywnego myślenia – „muszę wyjść ze strefy komfortu”, lecz z powodu braku chęci.

– Zrozumcie, nie interesuje mnie wasz świat… Spieprzyliście go dokumentnie. Jedno krótkie istnienie wypełniliście pogonią za fantomami. Zbudowaliście piekiełko i teraz nie wiecie, jak z niego uciec. Poza tym, cóż tak na dobrą sprawę miałaby oznaczać ucieczka? Skoro świadomość i niewygodne pytania skutecznie tamują leki od psychiatry, po co cokolwiek zmieniać, prawda? Wiem, wiem. Jestem tylko kolejnym nierobem, który ocenia, zamiast płodzić i budować – stwierdziłam, spoglądając na płaczącą wierzbę rosnącą po przeciwległej stronie podwórka. Nagle do głowy przyszła mi myśl: „Wyobrażasz sobie, jak samotne będzie to drzewo, gdy odejdziesz?”. Rozpacz wyciągnęła łapska; ścisnęła gardło i wypełniła oczy łzami. Nie chciałam, się rozczulać. Dzisiaj jest czas pożegnania. W drodze będę rozpaczać. – Wybaczcie słowa sądu z ust cienia. Niestety ja też grzeszę: szafuję wyrokami i żongluję dobrymi radami… Najwyraźniej taka natura homo sapiens.


*


Nieboskłon wypełniały gwiazdy – ciemność poprzetykana martwym światłem, które wystartowało w stronę ziemi długo przed tym, nim przyszłam na świat. Ba! Nim w ogóle powstała niebieska kulka i skaczącej po niej małpiatki. Jakie odurzenia stosuje mózg, byśmy sądzili, że jesteśmy ważni? Że przestawiamy sobą wartość? Że nasze ciała są solidne i trwałe, a nie miękkie, podatne na choroby i skazane na gnicie? Skąd pewność, że w ogóle istniejemy? Że inni nie stanowią wyciętej z materii organicznej marionetki? Czyżby natura była na tyle sprytna, by w razie zyskania przez zwierze świadomości, ograniczać jego możliwości percepcyjne poprzez potrzebę religii? Istota wyższa, która odpowiada na wszelkie pytania i roztacza opiekę nad swymi wyznawcami. Czyż to nie najłatwiejsze i najpiękniejsze z wyjść? Pomijając oczywiście spaczenie wprowadzane przez człowieka, do każdej dziedziny; by mordować znaleźliśmy nawet obejście dla tak protego zakazu jak: „Nie zabijaj”. Niesamowite! Że też są jednostki na tyle naiwne, by sądzić, iż człowiek jest stworzony do czynienia dobra. Ha! Ono przychodzi nam z wielkim trudem i zwykle czynimy je wtedy, gdy mamy w tym interes.

– Czy możliwe jest, by pod powierzchnią bytu pracowała metafizyczna maszyneria? Może istoty Wyższe zostawiły nas na tej planecie i obserwują biegające w tę i z powrotem mrówki? Formikarium dla rodzaju ludzkiego… Większość ludzi ryknęłaby śmiechem, słysząc ten pomysł. Oczywiście, że tak. Tylko dlaczego Kosmici obserwujący prymitywów budujących Obozy zagłady, są mniej prawdopodobni, niż bogowie przeróżnych wiar, czy teoria wielki wybuchu? Skoro nie poznaliśmy i – z dużym prawdopodobieństwem – nigdy nie poznamy naszego pochodzenia, pobawmy się chociaż różnymi ewentualnościami!

Spojrzałam w stronę domu. Na pierwszym piętrze, w sypialni, leżały zwłoki mojej mamy. Miała osiemdziesiąt jeden lat, gdy nadciśnienie, z którym walczyła przez połowę życia, w końcu wygrało; z ust i nosa wytrysnęła jej krew. Miało to miejsce w środku nocy, kiedy spałam we własnym pokoju. Znalazłam ją nad ranem. Miała minę, jakby sam Szatan przyszedł, by zabrać ją w zaświaty. Czy zasługiwała na taki los? Czy większość ludzi zasługuje na to, co spotyka ich podczas brnięcia przez karty kalendarza? Może kilka procent zwyrodnialców zasługuje na śmierć, lecz reszta to tylko skupieni na sobie ignoranci, którzy nie powinni płacić za istnienie ogromem bólu i przeobrażeniem w gnijące mięcho. Dodatkowo, jakby Demiurg chciał ostatecznie pokazać, ile naprawdę jesteśmy warci, w ostatnich chwilach opróżniamy kiszki prosto w bieliznę. Groteska goni groteskę, a społeczeństwo dziwi się, że nie odpowiada ci osiem godzin bezsensownej pracy, by otrzymać papierki, za które kupisz rzeczy materialne. One jeszcze bardziej przywiążą cię do bytu wraz z nadchodzącym potomstwem; uwikłasz się – splączesz jaźń z odbieranym oczami światem; wtedy, jako akolita życia, będziesz bronił go do ostatniej kropli krwi.

Matka, nim zniedołężniała do tego stopnia, iż musiałam zajmować się nią przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, przepracowała życie w polu. Ryła ziemię z tyłkiem wypiętym do góry, jakby miało zależeć od tego jej życie. Pewnym sensie zależało, ponieważ zbieraliśmy plony, by przetrwać zimę. Nigdy nie zapomnę czerwonej, spływającej potem twarzy i ukrytych pod chustą włosów. Za każdym razem, gdy obserwowałam, jak ta twarda i pracowita kobieta próbuje wstać z łóżka, lecz nie może tego zrobić, ponieważ lata harówki wyssały z jej ciała wszelkie siły, miałam ochotę spojrzeć w niebo i wrzasnąć: „Po co to wszystko? Po cholerę się urodziła? Czy nie lepiej byłoby nigdy nie istnieć? Nigdy nie uronić łzy, nie poczuć bólu złamania, oparzenia, czy amputacji? Jakim cudem pronataliści znajdują argumenty dla reprodukcji, skoro wystarczy wyjść na ulicę, by dostrzec bezdomnego? Czy zdrowi, normalni, pracowici, przystojni i w ogóle idealni obywatele do dyspozycji mają tak niewiele empatii, iż gówno obchodzą ich fale cierpienia przetaczające się przez miliony obywateli świata, każdego dnia?

– Co czterdzieści sekund ktoś popełnia samobójstwo – stwierdziłam już lekko podchmielonym głosem, po czym czknęłam. Z daleka dobiegł najpierw jeden, a potem drugi wrzask lisa. – Witajcie nowi lokatorzy Wietrznego Wzgórza. Niestety nie znajdziecie tutaj kury na kolację. Jedynie idiotę, która nie wie, jak żyć, a nie wybrała jeszcze sposobu na śmierć.

Nie lubię tego robić, ale czasem (mimochodem) grzebię w przeszłości; wspominam upokorzenia z czasów szkolnych, wygrane turnieje szachowe, bo tylko w nich byłam całkiem niezła, i bitki urządzane z dziewczynami. Po moich narodzinach mama nie mogła mieć więcej dzieci właśnie z powodu skoków ciśnienia. Jako jedynak – nieudacznik i tak miałam wyrozumiałych i kochanych rodziców, którzy zwykle robili dobrą minę do złej gry, co na wsi zdarzało się niezmiernie rzadko. Wracając jednak do tematu: przez to, że byłam jedynaczką, a większość koleżanek z klasy miała liczne rodzeństwo, rzadko zdołałam wygrać bijatykę. Dzieciaki nie mają honoru i gdy tylko rozumieli, że przegrywają, wołali starsze rodzeństwo, które rozkrwawiało mi nos i kończyło spór z korzyścią dla oponenta. Kiedyś miałam satysfakcję, iż mimo wrodzonego tchórzostwa pokazałam niejednej pannie, co to znaczy wyrwany pukiel włosów, opuchnięty tyłek, czy – w rzadkich przypadkach – wybity ząb. Dawno wyrosłam z odczuwania przyjemności z powodu czyjejś krzywdy, ale przeszłości nie zmienię, choć czasem bardzo, ale to bardzo bym tego chciała.


*


Wiatr uderzył w płomienie. Te z kolei, w ramach protestu, wyrzuciły z siebie garść iskier. Kilka opadło mi na spodnie. Nie zareagowałam. Obserwowałam tylko dymiący materiał i wgryzające się w niego świetliste drobiny. Między czasie opróżniłam drinka i spreparowałam kolejnego. Nie piję zbyt często i nie mam mocnej głowy, więc powinnam w odpowiednim momencie przystopować, o ile chcę dłużej posiedzieć przy ognisku i nie zwymiotować. Pomyśleć, że alkohol – ta pieprzona trucizna, która zniewoliła i zabiła niemniej osób, co radziecki reżim – jest nierozerwalnie związany z polskim narodem. Można go legalnie dostać w sklepie i umrzeć z przedawkowania, jednak nikt nie krzyknie, by wprowadzić prohibicję. Tymczasem znajomy z technikum dostał wyrok dwóch lat w zawieszeniu, ponieważ niósł w kieszeni pół grama gandzi; siei wpływającej na organizm mniej destrukcyjnie od kawy. Nie przepadam i raczej nigdy nie będę przepadać za używkami, lecz prawo powinno prezentować spójność, jeżeli społeczeństwo ma je traktować poważnie. Niestety, każdy ludzki twór jest równie ułomny, co jego twórca i – prędzej czy później – odwraca się przeciwko niemu.

– Biadolisz, bo żyjesz w czasach, które na to pozwalają – stwierdził kobiecy głos. Dobiegał zza płaczącej wierzby. Pobrzmiewała w nim radość. – Pięćset lat wcześniej miałabyś już ośmioro dzieci, gruźlicę i przepalony harówką mózg. I szukałabyś ratunku w Bogu, bo nie mogłabyś sobie pozwolić na niedowiarstwo.

– Kim jesteś? Skoro miałaś czelność, wejść na moją ziemię, to się pokaż!

Nietrzeźwość dodawała pewności. Nawet wstałam i zrobiłam poważną minę! Dawno straciłam zainteresowanie jakimkolwiek działaniem, lecz alkohol to zmienił – tchnął garść życia w wewnętrznego trupa!

– Kiedy mnie zobaczysz, nie będzie już odwrotu. Na pewno tego chcesz?

– Od dawna nie rozmawiałam z nikim, prócz matki, więc chętnie zamienię z tobą kilka słów.

– Dobrze.

Ileż radości było w tym słowie! – pomyślałam i na powrót usiadłam. – Jakby słyszała szykujące się do psoty dziecko!”.

Kolejny raz spojrzałam w okno, za którym leżała sypialnia mamy i jej rozkładające się ciało. Następnie wyszeptałam:

– Już niedługo, mamusiu. Przepraszam, że zwlekałam. Przepraszam, że jestem pierdolonym tchórzem.

Usłyszałam szelest. Nieznajoma przedzierała się przez zarośnięte podwórko. Kolejny ludzki absurd, który przyprawia mnie o zawrót głowy; bo ile razy kosiłam to podwórze? Ile razy kosili je rodzice? Dziesięć tysięcy? W sumie milion terkoczących godzin spędzonych na wąchaniu spalin i cierpliwym znoszeniu fragmentów ślimaków lądujących we włosach, na policzkach, oczach, a czasem nawet zębach. I po co to wszystko? Dla kogo? Żeby sąsiedzi nie roznosili plotek, że jesteśmy brudasami? Żeby ładniej wyglądał dom i jego otoczenie? Czy, w zamian za lata wysiłku, ktoś postawi w tym miejscu pomnik mieszkańcom Wietrznego Wzgórza? Może zrobią to korporacje, które zamienią okolicę w kolejną strefę ekonomiczną? Niemal dostrzegam jeszcze nienarodzonych, a już skazanych na harówkę w tych fabrykach… Czy ktoś wspomni im, że lata wcześniej znajdowała się w miejscu wieś? A nawet jeśli, co to zmieni, skoro w gruncie rzeczy każda, nawet najmniejsza czynność, jest zaledwie odwróceniem uwagi – bezsensownym ćwiczeniem ektoplazmy w uporządkowaniu (zapanowaniu!) nad chaosem niepojmowalnej przestrzeni?

– Takim rozmyślaniem zapędzisz się do szpitala dla czubków w Perun.

Oderwałam wzrok od okna. Spojrzałam nad płomienie, gdzie, zniekształcona powiewami rozgrzanego powietrza, majaczyła twarz dziewczyny. Pokryte plamami ostudy czoło i policzki, zbyt grube usta i zbyt wąski nos. Do tego opadające na ramiona włosy kasztanowego koloru.

– Pierdolę… – wyszeptałam. Chciałam kolejny raz wstać, ale zabrakło mi sił. Szklanka wysunęła się z dłoni; jej zawartość wsiąkła w kanapę. – Gdzie worki pod oczami? Gdzie sine kręgi!? I dlaczego nie masz związanych włosów?

– Może jestem tą wersją ciebie, którą zawsze chciałaś być?

– A więc to pewne: zbzikowałam!

Nieskazitelna Tamara, jak ochrzciłam ją w myślach, wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Następnie podeszła do taczek, którymi przywiozłam drzewo na ognisko, odwróciła je do góry kołem i usiadła.

– Sądzimy, że wiemy, jak odbierają nas inni; że wiemy, jak wyglądamy, bo co rano przeglądamy się w lustrze. Jednak rzeczywistość nie jest taka prosta, prawda?

Skinęłam głową.

– Jestem w szoku, że wyglądam tak, jak wyglądam.

– Wyglądasz gorzej, ponieważ problemy zewnętrzne dotyczące matki i problemy wewnętrzne kręcące się wokół pyłu gwiezdnego inaczej zwanego człowiekiem wyssały z ciebie żywotność. Gdzie miejsce na spontaniczność? Na oddech osadzony w teraźniejszości?

– Gdybym nie zachowywała się spontanicznie, nie wylałabym drinka i nie rozpaliła tego ogniska. Całe życie doświadczam chwili, zamiast cokolwiek przewidywać, więc nie pieprz mi tu głupot.

Nieskazitelna wykrzywiła usta w sarkastycznym uśmieszku, wyciągnęła z kieszeni paczkę papierosów, po czym wsadziła jednego do ust i odpaliła.

– Odpowiada ci solipsyzm, ale nie możesz tak żyć w nieskończoność.

Kończyłam właśnie mieszać drinka, gdy usłyszałam powyższe słowa. Nie miałam siły odpowiadać. Przez większość dorosłego życia szukałam w książkach i własnej głowie jednego trwałego fundamentu, który pozwoliłby mi egzystować w stabilności, szczęściu i produktywności aż do emerytury. Niestety nie znalazłam nic, prócz naiwnych opowiastek bądź jawnego omijania pewnych zagadnień, by nie „poparzyć” świadomości najbardziej jadowitymi aspektami otaczającego świata. Nie narzucam nikomu swego sposobu bycia. Nie uważam, że inni są głupi i ślepia, a ja spostrzegawcza i mądra; żałuję tylko, iż nie mogę trwać gdzieś daleko w zawieszeniu między światami. Wrodzona ciekawość zapewniłaby mi rozrywkę na setki lat; obserwowałabym perypetie istot ze wszystkich planet i spisywała metafizyczny dziennik. Tylko do tego się nadaję – by trwać i obserwować, lecz nie ingerować. Dlatego tak kiepsko radzę sobie w życiu, które napędzane jest wyłącznie ingerencją.

– Mam propozycję.

Nie wiem, ile czasu minęło, nim znowu się odezwała. Strzelałabym, że około czterdziestu minut. Ponoć prawdziwi przyjaciele potrafią, milczeć we własnym towarzystwie przez długie godziny (moim zdaniem to totalna bujda, bo człowiek uwielbia kłapać dziobem), więc tym łatwiej powinno być z samym sobą. Ja miałam szklaneczkę i rozpacz za życiem – żałosnym, bo żałosnym, ale jednak – które skończyło się wraz ze śmiercią mamy i Wietrznego Wzgórza, a Nieskazitelna paczkę papierosów i uwierające ją w chudy tyłek siedzisko na taczce.

– Jeżeli masz coś powiedzieć, zrób to teraz, bo zbliża się czas fajerwerków. Poza tym mam już nieźle w czubie.

– Jestem lepsza; pod każdym względem lepsza od ciebie. Nie zadręczam się głupotami, nie mam złego zdania o ludziach i życiu w ogóle, a nawet chętnie poznam faceta i założę rodzinę…

– Też zawsze chciałam kochać – dodałam nieśmiało, ale Nieskazitelna nie słuchała. Zdążyłam przywyknąć, iż nikt nie słucha; zwłaszcza, gdy człowiek stoi nad przepaścią.

– Mam ładniejszą cerę, zdrowe i zadbane ciało – powiedziała bez śladu dumy w głosie. Prawie, jakby czytała listę zakupów. – Mam też umiejętności potrzebne do zdobycia porządnej posady i stabilność emocjonalną, by utrzymać ją przez lata. Jestem przystosowana: lepsza, pod każdym względem. Nie współczuję innym istotom tak głęboko, jak ty, lecz to nie ma znaczenia. Wiesz dlaczego?

Pokręciłam głową i odgoniłam brzęczącego przy uchu komara.

– Wrażliwość, empatia i wątpliwości nie mają znaczenia w świecie nastawiony na działanie i przetrwanie. Długo zajęło ci, by dojść do tak oczywistych wniosków… Jako silna i niezależna Tamara Kasprzak nie muszę współczuć bezdomnym, skoro w wolnym czasie i tak przygotuję dla nich paczkę; skoro dostaną ode mnie sporo pieniędzy, które zarobię dzięki sprytowi i wytrwałości. Szkoda, że rodzice nie zobaczą, jaką przemianę przejdzie ich pociecha. Wcześniej nieudacznik i pasożyt; teraz przykładny obywatel niebojący się chwytać byka za rogi. Co ty na to?

Wlepiała we mnie ciemne oczyska, które co rano widziałam w lustrze. Pełna energii pięknotka wyżłobi sobie porządne miejsce przy kapitalistycznym korycie.

– Ja na to nic. Fajnie, że jesteś idealna i masz tak cudowne życie. Jednym, czym mogę się poszczycić, to kompletny brak zazdrości. Z drugiej strony ciężko zazdrości czegokolwiek, gdy wszystko wydaję się (przepraszam: jest!) napiętnowane dekompozycją.

– Oj gąsko – podjęła. Szpikulec do lodu przebił mi serce, ponieważ tak właśnie zwracał się do mnie ojciec, gdy byłam malutka. – Wszystko to dopiero nastąpi. Musisz tylko zgodzić się, bym zajęła twoje miejsce. Przecież jednocześnie nie mogą, istnieć dwie Tamary Kasprzak.

– Mhm. – Tym razem ja się uśmiechnęłam. Kawałki drzewa gasły, by po chwili rozbłysnąć żarem. Piękne zjawisko podziwiane przez pijaną mrówkę. – A więc tak to wygląda.

– Widzę, że się wahasz… Czy wszystkie te momenty, podczas których żałowałaś, że przyszłaś na świat; że nie dajesz rady się zabić, były tylko czczą gadką życiowego kaleki? Jeżeli tak: powiedz, a odejdę.

– Nie szalej. Nie wyciągaj pochopnych wniosków. Po prostu mnie zaskoczyłaś. Niedawno straciłam matkę. Miesiące temu straciłam wieś. Jestem zagubiona, zrozpaczona i pijana. Tymczasem pojawiasz się znikąd i żądasz wyboru.

– Masz podjąć decyzję, nim zniknie kometa, która przemierza nieboskłon na północnym zachodzie.

Zerknęłam w tamtym kierunku. Miała rację. Biała smuga przemierzała wieczność kosmicznego mroku.

– Dlaczego nie zostawisz mnie w spokoju? Tak po prostu? Dlaczego wciąż jestem dźgana niewidzialnymi widłami, by ferować wyroki i tworzyć kolejne mrzonki? Czym my, w ogóle, jesteśmy?

– Kolejne bzdurne pytania. Pytania bez odpowiedzi. Dorośnij, kochanie. Zmężniej na sekund pięć i podejmij wybór.

– Bardzo zależy ci, by zająć moje miejsce, co?

Nieskazitelna wstała, podeszła do kupki drewna i zaczęła dokładać do ogniska. Między czasie mówiła:

– Źle mnie zrozumiałaś. Nie jestem aniołem, czy diabłem. Nie mam celu, ani marzeń. Jestem tylko podmuchem wiatru, który postawił cię przed trudnym wyborem. Miliony samotników umierają, nie posiadając takiego przywileju, więc doceń swoje szczęście.

– Uh-oh! Bardzo, kurwa, dziękuję! Całuję rączki, normalnie. – Miałam ochotę kolejny raz splunąć, by podkreślić swe obrzydzenie, ale z nerwów zaschło mi w gardle.

– Nie ciskaj się, gąsko, lecz choć raz spójrz prawdzie w oczy! Jeżeli dojdziesz do wniosku, że mam zająć twoje miejsce i prowadzić życie zwycięzcy, tak się właśnie stanie. W konsekwencji wszystkie twoje rozmyślania o błędzie narodzin i samobójstwie podeprzesz czynem. Brawo!

– A jeżeli powiem, byś odeszła w cholerę?

– Właśnie! – krzyknęła Nieskazitelna i zmarszczyła nosek. Na powierzchni jej oczu pełgały płomienie. – Jeżeli podejmiesz decyzję, że chcesz żyć… Jeżeli odeślesz mnie w diabły, znaczy to, że przez cały ten czas się oszukiwałaś; że wszystkie melancholijne myśli, przepłakane noce i obijające się o wnętrze czaszki emocje to wołanie o atencję; to paroksyzm nieudacznika, który nie zdołał spełnić swojego powołania; który został zmiażdżony przez własne ego! Mam nadzieję, że postanowisz zostać i przez następne dwadzieścia lat, pomyślawszy o przeszłości i bólu, poczujesz przemożny wstyd!

Zamiast odpowiedzieć, sięgnęłam po nogę od stołu, która do połowy tkwiła w ognisku i ruszyłam w stronę fasady domu. Wielkością przypominał on pudełko po zapałkach. Miał małe okna, pokryty był siecią pęknięć i dygotał podczas mocniejszych podmuchów wiatru niczym zmarznięte szczenie. Miałam zrobić to wtedy, gdy znalazłam zwłoki matki, ale zwlekałam. Kolejny raz ze strachu i wywołanych nadmierną analizą ataków bezsilności odsuwałam moment, w którym spopielę przyszłość i zniknę w mrokach nocy. Potrzebowałam bodźca, by wypłynąć z głębin otępienia. I właśnie go dostałam.

– Pierdolę cię, idealna suko. Pierdolę was wszystkich od morza po góry… I od słońca do najodleglejszych gwiazd!

Na prawo od drzwi wejściowych stała suszarka z praniem. Wystawione na słońce koszule dobrze przeschły i niemal natychmiast zajęły się ogniem. Czarny dym popłynął w stronę powały i pierwszego piętra, gdzie leżało to, co zostało z mamy.

– Odchodzę. Wiem, że nie ucieknę od samej siebie; wiem, że ból dosięgnie mnie nawet w najdalszym zakątku świata. Nic na to nie poradzę. Skoro jestem i skoro cierpię: niech tak będzie. Ludzie mieli o wiele ciężej w przeszłości i niejeden, który dopiero nadchodzi, będzie miał o wiele gorzej niż nieudacznik z Wietrznego Wzgórza. Swoje zobaczyłam i swoje przeżyłam. Nie mam nic na swoją obronę. Nie wybierałam tego, jaka się urodzę. By istnieli wygrani, muszą istnieć i przegrani – powiedziałam, podchodząc do ogniska. Za plecami słyszałam trzask pożeranej przez ogień maty trzcinowej. – Jeżeli chcesz, wskakuj na moje miejsce. Nie mam zamiaru wybierać. Ani w prawo, ani w lewo. Cała ja: ciągle niezdecydowana. Najwyraźniej natura potrzebuje do czegoś nawet wykolejeńców, którzy z wewnętrznej potrzeby naplują stworzeniu prosto w ryj. Żegnaj Nieskazitelna. Mam gdzieś ciebie i twoją kometę.

Czym pożar intensywniał, tym pogłębiał się mrok nocy. Przed odejściem, chciałam ostatni raz spojrzeć na opuszczone domy rodzinnej wsi. Mówię rodzinnej, ponieważ w tak małej społeczności wszyscy bardzo dobrze się znają – są niemal jak wujkowie i ciotki. Biedne, tonące w mroku domki tym razem nie przypominały zdekapitowanych głów, a raczej posągi z Wysp Wielkanocnych. Moja wersja Moai miała szeroko otwarte usta i oczy. Wypływał z nich gęsty blask, w którym tańczyły chmary owadów. „Czyżby rozpalona do czerwoności wyobraźnia w połączeniu z alkoholem – pomyślałam – stworzyła ten dziwny obraz? Może faktycznie istnieją jacyś pradawni bogowie, którzy (rozganiając nudę wieczności) wystawili głowy nad powierzchnię ziemi, by obserwować odejście ostatniego przedstawiciela homo sapiens z tej części świata? Czy nie byłoby to niesamowite? Czy nie lepiej uwierzyć, że tak właśnie jest, choć po to, by dodać życiu magii i zdobyć okruch siły na stawienie czoła kolejnemu dniu w ułomnym raju rzeczywistości?”.


Śpiesz się Śmierci, Ojcze Chrzestny, Panie tyranii, każda wiadomość, jaką zostawiasz, wyrywa nas z tańca niczym rybę wyciągniętą na brzeg.”


Anne Saxton


***

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Okaleczony Las

  Obecną porą powinny władać zwłoki. Ten plugawy stan pozbawiony uprzywilejowania; kiedy pierwiastek boski opuścił mięso, przez co mięso ...