Ruinom podobne serce moje – ruinom ogromnym i bezkształtnym.
– Tadeusz Miciński
1
Źdźbła pokryte zmarzniętymi kroplami rosy.
Szadź pokrywająca zakątki cienia.
Fale wznoszące się nad ścianą lasu;
góry błyskające wieżami telekomunikacyjnymi.
Smuga kondensacyjna sierpem ciągnąca
w stronę słońca i silnik piły spalinowej.
Wygrzebany spod paznokcia ułamek chwili.
Bezpowrotna esencja rozcieńczona wskazówką zegara.
Z jednej strony złudny ciężar trwania –
z drugiej świadomość martwicy kręgosłupa.
Każdy dzień otwieram zwątpieniem.
Z uśmiechem przemierzam kilometry.
Z ochotą wyrzucam trywialne pytania.
Z łatwością obklejam otoczenie znakami zapytania.
Przypadek pochylony nad chaosem.
Wirujący w nieskończonej przestrzeni pył.
Bzdura nadwyrężona upokorzeniem.
Symbol sprzeniewierzenia marzeń,
które (po wyciągnięciu z ram) butwieją
na strychu.
Pełgam wśród mroku.
Zmacerowane samotnością błaganie.
Wrzask rzucony światłu gwiazd.
By zabrały mnie na drugą stronę;
oszczędziły bezcelowego drżenia –
zapobiegły nieuchronnemu upadkowi.
Nie powinno mnie być.
Nie powinienem stawiać kroków –
przesuwać kamieni i ratować skowronków.
Nie chcę obserwować relacji, które
czas degraduje do zdeformowanych
wspomnień…
Ile muszę jeszcze pokutować
za niepopełnione przewinienia?
Czy szum sosen skupionych wokół
ogniska traktować jako rekompensatę?
Chwycić w dłoń narzędzie Temidy
– nadać ciężar temu, co dawno
uznałem za złudzenie?
Usycham pośród śpiącej flory.
Przebieram rękami, lecz nie sięgam brzegu.
Miażdżąca otchłań końca ściąga ku zakamarkom.
Przytulne wnętrze w brzuchu bestii –
ona jako jedyna wytrwała na warcie.
2
Napływają kolejne…
Rozkrwawione, pokryte niespełnieniem usta.
Samobójcy, samotnicy – wykolejeńcy.
Wyrzuceni poza system, przemykający między
kropelkami śliny czeladnicy melancholii.
Spłowiałe fale rąk, nóg i zębów.
Pokryte śniegiem policzki – wtulone w chodniki ciała.
Muśnięte opuszkami opadające powieki.
Zakrzepłe arterie.
Bezcenne ukojenie po rozwiązaniu paktu
z oddychaniem.
Biorę was w objęcia, moi bracia. Moje dzieci.
Pękniętymi oczami przewracam stronice katorgi.
Zesłany na wyspę Nazino pożeram samego siebie.
Na miazgę rozbijam wszelką formę i wszelką pewność.
Widzę was w każdym żarzącym się papierosie,
znamieniu barwnikowym i tiku nerwowym.
Piję was przemieszanych z żalem. Coś wypełza.
Wyłamujący żebra, kąsający pasożyt poszerza gardło,
by było gotowe na wywołany świadomością wrzask bezsilności.
3
Nigdy!
Pięć liter podkreślające
moje imię i nazwisko.
Słowo – piętno.
Nigdy. Nigdy. Nigdy
– wyszeptuje brnący
do serca skrzep.
Czasem oddycham w rytm
złudzeń; taka moja natura.
Nieoszlifowane mrzonki
rozszarpują tkankę
– zdestabilizowane odbicie
ignorowanych zwłok.
Nie słuchają.
Bezinteresowna atencja
równie rzadka, co planeta
w strefie Złotowłosej.
Nie słuchają, nawet
gdy otwieram dłoń i szepczę:
– Nigdy. Jak to możliwe,
że pośród tych wszystkich
ludzi ja… Nigdy…
Nie spotkałem. Nie spotkam.
Zajrzałem w tysiące źrenic,
by dostrzec zaledwie
szlochającą klarowność…
Dlaczego zaprzeczasz?
Skąd zdziwienie? Podniesione brwi?
Uśmiech okraszony sarkazmem?
Możesz mi wierzyć:
Zagłodzone wnętrze pływa
w czystej wodzie.
Nigdy – odbite echem
w pustej szklance bytu.
Przez kilkadziesiąt lat.
Przez wiosny i jesienie.
Przez rozmokły śnieg
i pieprzone cierpienie.
Nigdy!
Przeliczam żebra.
Wyłamuję palce.
Zdegradowany diament oddechu.
Niezdolność, niemożność
– niewiara zbagatelizowana
przez śmierdzących mózgiem
jako dolegliwość.
Lepsze katalogowanie w
kategoryzowaniu niż
uderzenie w pierś faktu,
iż sami jesteśmy chorobą.
Choć na chwilę.
Choć na sekundkę…
Zbliż się – obejmij.
Mocno.
Ale tak bardzo, bardzo.
Odbierz powietrze
– podaruj ukojenie.
Milimetr przestrzeni
pozbawionej grawitacji.
Pozwól odetchnąć ruinie;
pozwól uwierzyć,
że nie jestem zaledwie
gasnącym projektorem.
4
Podczas przewracania się o własne łzy,
zrozumiała, że nie może płakać…
Umarł we mnie nawet szloch – szeptała.
Wiatr gładził jej włosy; kładł
niematerialne dłonie na ramionach. –
Nie tyle wygrałam, ile przetrwałam
setki bitew. Jestem młoda, lecz
wewnątrz noszę…
Głęboko pod dnem najgłębszych
z otchłani; przykryta kilometrami
wapiennych skał płynie rzeka.
Ból wszystkich czasów – gwałt
skarlałej istotności i splugawionych
marzeń kaskadą przelewa się
w nieskończonym labiryncie.
Dotknij słowem – zaskocz
czynem o rdzeniu-treści.
Zrób cokolwiek, byle tylko
osadzić na fundamentach coś,
co skarlało dawno temu…
O ile w ogóle kiedykolwiek
nosiło namiastkę życia.
Uratuj mnie przed nieuniknionym.
I powiedz, że był to tylko koszmar
długości istnienia.
5
Przyszedłem rozczarowany.
Powitałem dzień złamaną kością.
I tą kroplą krwi, która utknęła
między nagrobkami przodków.
Przyszedłem, by obserwować
szaleństwo i wijącą się wśród
niego pustynię.
Zrozpaczony przymusem oddychania
rozbijam się o kolejne dni.
Przyszedłem nieszczęśliwy
i nie mogę odwrócić głowy;
nie potrafię zatrzasnąć powiek…
Widzę miażdżone czasem chwile.
Katalog nieistotności.
Krwawiąc, nie uroniwszy
kropli krwi, brnę naprzeciw
wskazówek zegara.
Na wpół martwy przeskakuję karty kalendarza…
Czy kiedykolwiek zbliżyłem się
do treści?
6
Absurd najmniejszej z sekund.
Słowa?
Ale po co?
Płyny ustrojowe?
Ale… Dlaczego?
Nie wystarczy, że nigdy
się nie spotkaliśmy?
Że odszedłem, a ty oddychasz
na drugim końcu świata?
Nie wymagać niczego – to dopiero coś!
Jedynie ból eksploatowanego organizmu
nosi jeszcze piętno istotności.
Dziękuję za nowotwór i katalog upokorzeń.
Inaczej nie sposób zrozumieć.
Nawet światło księżyca wywołuje tęsknotę.
Gdzie uciec od dekompozycji i pożerania?
Nie spotkaliśmy się, lecz może mi pomożesz?
Odwdzięczę się zracjonalizowaną nienawiścią
– zdezintegrowaną zazdrością.
Pęknę od litości nad kolejnym skończonym,
bo nawet ułomna zbieranina materii
zasługuje na rozpacz, która nigdy nic nie zmieni.
7
Pełga wokół koncepcji.
Do wielkanocnego kosza zbiera
niewypowiedziane słowa.
Wspomina upokorzenia;
zgrzytający w zębach piasek
i śmiech wypełnionej ludźmi sali.
Ociera się o skrajności.
Na spacer wyprowadza
bełkoczące jadem baloniki.
Z ostatniego rzędu –
śmierdzącego moczem kąta
– obserwuję; notuję to,
od czego większość odwraca
wzrok.
Czyżby fascynacja otchłanią
zapisana była jeszcze w genach
małpy-przodka?
Porusza się między trzepotem rzęs.
Nikt nie słucha. Nikt nie zwraca uwagi.
Nie rzuca nawet cienia, wciąż dostępując
zaszczytu melancholii. Nie uroniwszy łzy,
lamentuję przy koronkowym obrusie.
Wie. Wie, bo dostrzega.
Dostrzega z powodu karambolu
dysharmonii wewnętrznej
z zewnętrzną niedoskonałością.
Odurzeni teraźniejszością,
która przeminęła – oszalali
od rozmokłych wspomnień
i niespełnionych chceń odchodzimy
w absolutną nicość.
Meta – głębia otchłani.
8
Różanecznik pośród zbiorowej mogiły.
Drżąca pod wpływem trupiej inkantacji
irracjonalna roślina.
Jednego dnia czuję do niej nienawiść;
drugiego wyrywam włosy pęczniejąc
od współczucia.
Każdy z nich ma głos i go używa.
Szczęki rozwierają się – wyśpiewują.
Nieważne, że nikt nie słucha.
Nieistotne, że nikt nigdy się nie dowie;
nie zainteresuje równie bezwartościowym:
Wypływającym z miejsc, do których
nie dotarł iluzoryczny blask racjonalizmu.
Płatki drżą pod wpływem słów.
Łodygę pokrywają poszerzenia żył.
Rozpychające udręczone punkty bólu.
Niesamowita nieistotność spektaklu-końca.
Płytkie pochylenia czasem nawet
nie wywoływały mdłości.
Nawet teraz wątpię:
Czy aby… Na pewno?
Dobrą ścieżką? Dobrymi słowami?
Z dobrymi intencjami?
Dziesiątki nacięć na z gruntu
niestabilnej tkaninie.
Pożerane ogniem wątpliwości,
wciąż wypatrują flory.
Na wpół otwarte usta chowam do
lewej kieszeni płaszcza.
By przetrwać, zakładam maskę
i wraz z resztą Braci Dekompozycji
inkantuję: Nil admirari, nil admirari,
nil admirari…
9
Nie ma znaczenia, kim jestem
w tę noc pełną mgły i światła.
Na końcu porzuconego świata
– cisza, bezlistne drzewa,
rozmokła ziemia i melancholia
samotności.
Jestem mistrzem opuszczenia;
akolitą tęsknoty za czymś,
czego doświadczyłem
przelotem; muśnięciem
nieopierzonego skrzydła.
Jestem przekreślonym zdaniem;
chciałbym być ciepłem przychodzącym
nocą; oplatającym tych, których
nikt nie pokocha i nie pokochał.
Oplatającym błądzących z dala
od wielkich miast i wielkich mrzonek.
Po ostatnim szlochu pielęgnowałbym
pozbawionych uśmiechu, zdrowia
i towarzystwa…
Pocieszałbym zrozpaczonych trwaniem.
Bo nie ma nic gorszego od istnienia.
Bo nic tak nie boli jak pojęcie
nieistotności; nic tak nie przeraża
jak pierwsze zrozumienie –
przeszywający wrzask
świadomości podszeptującej:
Świat pustynią. Człowiek…
Zabiegany omam próbujący
wyjść z roli bakterii.
Narcyz – biedaczysko
chore na własną wielkość.
*
Jestem zgniłym zębem.
Omija mnie roziskrzony,
napiętnowany pąsem
policzka, wzrok.
Nie wypełniłem myśli.
Nie rozszerzyłem źrenic.
Pokrak o dużej masie.
Na wielu orbitach,
bliższych, dalszych,
kilka dusz, którym
się nie odwdzięczyłem.
Od których uciekam
w labirynt obłędu.
Matowieję.
W chwilach – chwileczkach oparzeń.
W błyskach rozsadzanych szczytowym
rozedrganiem, gdy dłonie złudzeń
opuszkami miażdżą krtań.
10
Przerażające opustoszenie.
Kto porzucił ten świat?
Dlaczego go opuścił?
Jadowita kochanka wyssała esencję?
Zgwałciła, po czym odwróciła wzrok?
Ileż energii potrzebuje ego,
by na każdym kroku wmawiać
sobie sens, treść i szlachetność?
Ileż tabletek potrzebuje organizm,
by tamować wątpliwości, tłamsić
analizę i wstrzymać drążenie
fundamentów pytaniem…
Kto skrzywdził nas istnieniem?
Komu rozorać twarz w zemście
za morze krwi, morze złudnej
nadziei i szczyty rozpaczy?
Nawet przez Boga niemożliwy
do pojęcia jest ogrom bólu
zadany wszystkiemu, co istnieje,
istniało i istnieć będzie.
Kogo posadzić na ławie oskarżonych
przed oceanem czaszek?
Rozpaczliwa samotność.
Dziecię wszechświata pozbawione matki.
Dlaczego je opuściła?
– Dlaczego przestałaś kochać
swoje dziecko: Swój twór, matko!?
Czyżbyś dostrzegła w nim podobieństwo?
Potworną ułomność?
Nie wiedziałaś, jak to się skończy?
Do czego doprowadzi istnienie
uwikłane w czas!?
Czyżby jadowitej rodzicielki
nie wzruszyły perypetie ludzkiej wszy?
Czyżbym patrzył na jej czyn
bez potrzebnego dystansu?
Czy po zaznajomieniu się z historią,
jest on w ogóle możliwy?
Chłodno obserwować mord dzieci,
gwałt kobiet i agonię mężczyzn…
Odwróciłaś wzrok – porzuciłaś projekt.
Czyżbyś drżała pod wypływem
własnego wynalazku?
Może masz następny?
Może zrozumiałaś swój błąd
i jesteś równie martwa, co światło
wpadające przez moje źrenice?
Czyżbyśmy błąkali się w markowych
ciuchach po powykręcanym truchle
stwórcy?
Zaledwie twór ułomnej pustki,
w której nic nie jest trwałe.
Niesiemy przez karty kalendarza
– grzech pierworodny w przebraniu daru.
Czasem dostrzegamy jego cień
przebiegający po wykrzywionej
twarzyczce nowego życia…
Odwracamy wzrok.
11
Nienaprawialny.
Po trzydziestu latach
obserwacji i wyparcia.
Po wiosnach beznadziei
i jesieni niepogodzenia.
Po załamaniu każdego
planu – każdej relacji
i wszelkiej nadziei…
Odklejony od bytu
rzucam pytania
pod nogi czasu,
który nigdy nikomu
nie odpowiedział.
Nie miało być pięknie.
W żadnych wypadku idealnie.
Zaledwie Twój oddech, Twój
zapach – Twoja troska.
Zaledwie znaczyłaś wszystko!
Tymczasem słońce pękło,
gwiazdy runęły, a ja błądzę
pośród śnieżycy – obłęd
z przetrąconym karkiem.
Jeszcze mielę ozorem;
trwonię na oślep stawiane kroki.
Łechtany iluzją obsypuję
czarnymi znakami
elektroniczne karty.
Spłaciwszy zaciągnięty
przy narodzinach dług,
stanę się wszystkim
i niczym zarazem.
Nie obudzi mnie nawet
szturchnięcie świadomości –
wtarta w ranę sól.
Roztrzaskam wepchnięte
w kilogramy dekompozycji
zwierciadło Ja.
Wypełnię uszy cmentarną
ziemią – opuszczę cyrkowy
namiot.
Szkoda tylko łez i zdziwienia
tych, których znałem.
12
– Popatrzcie dzieci.
Facet w bieli trzepocze skrzydłami.
Pcha dziewczynkę i chłopca
w stronę leżącego w błocie topielca.
– Popatrzcie dzieci… Nazbierajcie śliny w usta
– nadstawcie uszu.
Pod wpływem słów drżał ściskany ustami papieros.
Jego żar oświetlił kącik ust i posiwiałą brodę
zawieszoną na pociągłej twarzy Białego.
– Spójrzcie dobrze. Niech obraz wryje się w umysł.
Zapamiętajcie słowa; słowa ojca:
Nie skończcie jak to tutaj.
Lepiej odejść z rozdartą aortą, niż
wyśpiewywać ułomność świata.
Jeżeli nie wierzy w wartość własnego
gatunku – zasługuje na utonięcie.
– Zrobiliście, co kazałem? Usta pełne?
Na…
[Żar dotarł do filtra; sparzył
mężczyznę]
…Pewno?
Więc oplujcie istotę, której nie wolno
mylić z człowiekiem.
Zmiażdżcie coś, co zastygło w bezruchu,
zamiast produkować i zdobywać.
Nie krępujcie się!
Kopnijcie go – tylko w głowę!
Obrzućcie kamieniami!
Tak właśnie kończą apostaci istnienia.
Dostosuj się, albo…
Odejdź. Utoń. Zniknij.
Inaczej nawet blask dnia
będzie palić ci skórę.
Dla Zawahanego droga prowadzi
wyłącznie na…
*
…dno –
wyszeptał mężczyzna przekłuty wspomnieniem.
Minione pory roku nie zamazały obrazów.
Sukces nie wstrzymał infekcji; nie osuszył łez.
Odstające uszy i napęczniały brzuch rozedrganego
bezdomnego…
– Dlaczego ojciec go tak nienawidził?
„Nie skończcie jak to tutaj.
Lepiej odejść z rozdartą aortą, niż
wyśpiewywać ułomność świata.
Jeżeli nie wierzy w wartość własnego
gatunku – zasługuje na utonięcie.”.
Każdy ruch pewny.
Każdy gest ostateczny…
Rany w kształcie znaków zapytania
nie milkły.
– Dlaczego się nie bronił?
Dlaczego przyjmował cios za ciosem?
Czym jest gatunek wartościujący
agresywności ekspansji?
Dlaczego każdy wygrany przypomina kata?
Z boku na bok.
Wraz z każdym ruchem wątpliwość.
– Czym… Jestem?
Słowo w końcu postrzępił sen.
Wir oddalił i pozbawił mocy
ruj owrzodzonych wątpliwości.
– Oby tylko nie wróciły.
Obym tylko nie pęczniał
od znaków zapytania.
Oby każdy ruch był pewny
– każdy gest ostateczny.
13
Cóż mogę powiedzieć?
Zajęłam miejsce na obitym szenilą
fotelu, tuż przy spluwającej
pianą rzece, by obserwować.
Mrok rozwarstwia się i pęcznieje.
Dni coraz krótsze. Powietrze cięższe.
Produkowane słowa bliźnich
wywołują epilepsję.
Wzrok ich wpędza w panikę.
Zmęczenie przetacza się przez
ścięgna, małżowiny uszne –
koniuszki palców.
Nie wytrzymam. Nie zbyt długo.
Nie zdołałam włączyć się w nurt rzeki.
Obserwator niosący na nadgarstkach
krwawe źrenice; trup z zaskórniakiem
kilkunastu oddechów.
Cierpienie skondensowane pod szyldem
jednego imienia –
sklepieniem jednej czaszki.
Nie jestem istotą czasu.
Nie interesuję mnie nic, co ludzkie.
Nie należę do gatunku.
Nie jestem spontaniczna.
Chwile – zamazane obrazy
z życia kogoś, kto nigdy nie istniał.
Nie zasiliwszy podtrzymującego
iluzję urządzenia, brnę przez
pustynię o przezroczystym piasku
i bezgwiezdnym niebie.
Jedynie księżyc szepcze…
Nikczemne ciało niebieskie
namawia do obrania ścieżki.
Jeszcze jest czas, by zmieszać
kości z błotem; jeszcze jest
chwila, by zrezygnować
z kolejnego oddechu.
I wspomnieć klęczącą
obok łóżka babcię
z różańcem w dłoni.
14
Lżejsza od wiatru. Jedna zaledwie.
Wzbogacająca noc ścianą bieli.
Gdzie samotność przechadza się
z rękami w kieszeni, wpatrzona
w dziurawą nawierzchnię.
Nie mogę uwierzyć, że jestem
zaledwie złamanym skrzydłem.
Nie rozumiem – po co ogrom cierpienia?
Kolejne omamienia; schematy myślenia,
by wznieść się nad wierzchołki drzew;
by dojść do (choćby wyrzeźbionego)
uśmiechu. Pozytywne, przyjemne,
słodziutkie, rozświetlone miodem
promieni życia; jedynym pragnieniem
przytwierdzonych do zwierząt świadomości.
Nie ostało się zbyt wiele rzeczy ukochanych.
Może stąd wzruszenie ramion i podkrążone oczy?
W letniej, pełnej owadów, smudze
nie stoi już żadna iluzja.
Nie ma, po co i dlaczego. Lewo, czy prawo…
Góra, dół… Przepaliłem zbyt wiele
cyfrowych stronic i przewędrowałem
lasem zbyt wiele kilometrów, by wierzyć.
Przepraszam, że ciskam waszymi
mimikami i odwracam wzrok.
Pozostała we mnie jedynie wątpliwość
wydzierająca sobie włosy z głowy.
I rozpacz – wariat pragnący miłości.
Ja – zaledwie kropla mgły.
Noc dawno przeminęła.
Ja również jakby martwy.
Oddechy zaledwie wspomnieniem.
Wraz z nimi precz poszły cierpienia.
Drążę skałę melancholii – niestety
(choć chaos dobrze zrobił)
wypadłem z gniazda,
nim nauczyłem się latać.
Teraz, z nieistnienia spoglądam
na szybujących bliźnich.
Przerażony dostrzegam,
że nic się nie zmieniło.
Że krew rodzi krew
– krew zabija krew.
Czyżbym liczył,
że ktoś coś zrozumie,
skoro nikt nigdy
nie postawił kroku
w stronę ukojenia?
15
Twarz:
Przemykająca między płomieniami
zbieranina mimik.
Pełgające oblicze… Na jego widok
(pod wpływem jego widoku!)
ignorujemy rozszarpane tkanki –
odsuwamy oparzony upokorzeniem
naskórek.
Czym naprawdę jesteś? – pytamy.
Usta mozaiką pękniętej nadziei,
lecz wnętrze nie złoży miecza.
Łzy bezsilności zakłócają odbitą
na powierzchni kałuż melancholię.
– Czyżby jedna z gierek?
Kolejna śmiechostka kosztem resztek?
Nawet osad w tym świecie należycie zbrukany!
Dlaczego się dziwię?
Czyżbym wciąż był skażony?
Czy można zburzyć część miasta?
I… Przeżyć?
Struggler – niektóre słowa ważą więcej;
trafiają celniej.
Uderzamy w kamień. Wszyscy.
Bez wyjątku. Co dnia.
Pęknięte kłykcie błyskają szkarłatem
–wyłaniają obszary najodleglejsze.
Zdumieni faktem samotności
– porażeni faktem niezrozumienia
przeszukujemy kartoteki beznadziei.
Ścigani przez rozszerzone źrenice
barwy Szatańskiego Tanga odnajdujemy
następne fragmenty.
Zapętlona, z góry przegrana walka,
tragicznej istoty.
Nic nie oprze się plugastwu…
Nie powstrzyma zapisanego
we krwi wykolejenia.
Lecz…
Jak nie kochać hulającego monsunu
i dywagacji z własnymi bliznami
pośród leśnej gęstwiny?
Z dala od zdyszanych zwierząt
i kulawego systemu-labiryntu.
Z dala od iluzji, osądów i wszelkiej
ingerencji.
Zaledwie łopoczący płaszcz,
który nic nie zmieni, nic nie
zyska i w końcu zniknie
niesiony falą dekompozycji.
Nic nie przebije chwały
bezużyteczności kamienia.
16
– Najdroższy Boże, przecież każdy z tych domów
to historia… Historia, której nigdy nie poznam…
Frustracja przemieszana z melancholią
– kolory przepychające się w worku kości.
Czysta rozpacz z prostego faktu czasu
niewystarczającego, by zrozumieć.
Dlaczego nie słuchają?
Dlaczego samotność jątrzy się nawet
pośród największego tłumu?
Wiecie, czasem wyciągam rękę…
Ludzi przyzwyczajonych do trupa,
nie interesują już okazjonalne błyski szczerości.
Niesamowite!
Trwająca lata epilepsja między wschodami
i zachodami słońca tylko po to, by umrzeć
w kałuży niezrozumienia, pustki
i płynów ustrojowych.
W głowie się kręci od faktu nieistotności!
Jestem niczym! Ledwo piszę te słowa, a
już pakują mnie pod ziemię…
Nie zdałem sobie sprawy, że odszedłem.
Czas, cokolwiek to jest, dobiegł końca.
Nicość postawiona przed faktem gnicia.
Absurdalność. Nierealność myśli, słów
– przekonań. Każdy system, wiara, czy
ciąg myśli pułapką.
Jako rozwarstwiony paznokieć
nie jestem zdolny potwierdzić,
ani zaprzeczyć jakiegokolwiek poglądu,
prócz dekompozycji wyzierającej,
z każdego oblicza.
Egocentryczny rój – z całych sił z nim walczę.
Z jednej strony chcę uznać rodzicieli za barbarzyńców
bądź niespełna rozumu naiwniaków.
Z drugiej strony nie mogę w pełni wierzyć,
ponieważ napiętnowany jestem zwątpieniem.
Bezwarunkowa Wiara; bezwarunkowy fanatyzm:
Matka i ojciec martyrologii.
Ideologia, pewność i arogancja:
Przeklęta trójca gatunku otwierająca drogę
ekstazie ludobójstwa.
Historyczny zamęt tylko dlatego,
że każdy z nasz uważa, iż:
„Moja jest tylko racja, i to święta racja.
Bo nawet jak jest twoja, to moja jest mojsza niż twojsza.
Że właśnie moja racja jest najmojsza!”.
17
Z nicości wyciekła zamknięta w kropli myśl:
„Przykro mi, że istniałem – oddychałem.
Przykro, że nie uratowałem więcej ślimaków.
Przykro mi, że wyrządziłem krzywdę.
Przykro mi, że zabiłem.
Trwogą napawa mnie ruch palca, który
zaraz wykonam i nadchodzący wydech.
Czuję, że jestem, lecz wszechświat
podpowiada, że to nieistotne; że to nie prawda!
– Popatrz na krzywe nogi.
Obejrzyj chude dłonie,
z których sączy się wywołany harówką ból.
Wspomnij martwych przyjaciół.
Wspomnij tego, który odebrał sobie życie.
Ile z nich zostało?
Ktoś, prócz ciebie, o nich pamięta?
Ktoś ich wspomina?
Czyż nie są tylko wczorajszym oddechem?
Zapomnianym szeptem?
Zgniecionym przez buciory rzeczywistości
ślimakiem?
– Czy istnieje choć jedna rzecz, która
sprawiałby, iż uwierzę życiu?
– Oczywiście, choć ona również
jest kłamstwem.
– Iluzją?
– Iluzją.
Odchylam jej ucho. Delikatnie.
Składam pocałunek we wrażliwym
miejscu; miejscu, które wywołuje ciarki.
Nos odbiera zapach.
Prąd przebiega po nerwach.
Jej palce są zimne.
Przejeżdżają w stronę łokcia.
Drżę od przywiązania.
Emocje osiągają pułap szaleństwa.
Gdyby wewnętrzna temperatura
wydostała się na zewnątrz,
świat dobiegłby końca.
Nic nie przetrwałoby przeciążenia.
Nie narodziła się jeszcze religia
– nie powstał Bóg, który
byłby w stanie przetrwać
szczyt miłosnej ekstazy.
Produkowana rozpaczą przywiązania
siła oddziela mnie od świata.
Nie poruszam się między ludźmi.
Nie przemierzam wraz z nimi chodnika.
Dzięki Niej stałem się istotą transcendentną.
Aniołem bez skrzydeł. Bogiem bez dekalogu.
Spoglądam w jej oczy – językiem dotykam ust.
Nie obejmuję rozumiem ogromu emocji.
Przeraża mnie własna potęga.
Świadomość miecza o dwóch ostrzach;
wahadła penetrującego jedną ze skrajności.
Szept rozsądku oblewam pogardą
– lekceważeniem.
Lecz, w każdej chwili, z byle powodu
pendulum może ruszyć w drugą stronę.
Ze szczytów odurzenia maniakalnym
przywiązaniem, wprost w najgłębsze otchłanie.
– To się jeszcze nie stało. Może…
Nigdy się nie stanie?
– Kłamstwo.
– Czyli prędzej czy później…
Nie chcę wiedzieć. Nie będę drążyć.
Zaciskam usta na łzie spływającej po jej policzku.
Wiem, że podejmuję z góry przegraną walkę.
Wiem, że powinienem odejść.
Skryć się w lesie na kilka dziesięcioleci.
Niestety jestem zbyt słaby, by uciec.
Jej ciepło obezwładnia.
Dłonie muskające szyję sprawiają,
iż w głowie nieskazitelnym światłem
błyska jedno słowo.
Przerażające, wyświechtane
– jakże potężne słowo.
Jestem zgubiony.
18
Leżę. Na dnie.
Nie pamiętam, kiedy spadłam.
W przeszłości okazjonalnie musnęłam
krawędź, ale żeby taki koniec?
Jakiej mapy nie użyłam;
jakiego kompasu nie słuchałam –
brnęłam o krok od otchłani.
Wiatr: hulający wśród bezlistnych
koron płacz przebudzonej naiwności.
Na wystających przez skórę kościach
siadają kruki – gawędzą o śmierci.
Wspominają stare dobre czasy,
nie bacząc na mozaikę ciała.
Dzieciństwo lat dziewięćdziesiątych;
żyjących bliskich i sąsiadów.
Niegdyś uśmiechnięte twarze,
roziskrzone oczy…,
Dzisiaj pożerane przez czerwie
kukły; zbędne dowody plugawego
horroru świata.
Leżąc na dnie, codziennie myślę
o śmierci, bo przecież i mnie ona
nie ominie. Wtedy z ciemności
wyłaniają się samobójcy i samotnicy.
Wspominałam o nich wcześniej.
Zgrzytające zęby, wyciekający
z pępka trupi jad i penetrujący
oczodoły wiatr czeladników melancholii.
Przy jego pomocy szepczą,
bym nie płakała za ukochanymi,
których już nie spotkam;
bym przestała myśleć o dekompozycji
i bezsensie najmniejszego tiku.
„Życie: Błysk – flesz aparatu.
Tymczasem śmierć nie tylko
precyzyjnym nieskończeniem,
lecz też wybawieniem od
groteski ciała. Mięsa.”.
Awans w nieświadomość!
Zmiażdżenie czasu i złudnych
ciągów logicznych!
Trochę makabry, trochę rozkładu,
po czym wolność…
Wolność od wszelkiego rozedrgania;
wolność od największego przekleństwa:
Zapętlonej pod czaszką komendy:
„Musisz! Musisz! Musisz!”.
Pewnego dnia nic nie będę musiała.
Pewnego dnia nawet głód nie zmusi mnie
do pionu i kapitalistycznych plugawych podrygów.
Jakąż ulgę czuję na myśl, iż nigdy więcej
nie zobaczę sztucznego uśmiechu,
nie będę z nikim rozmawiać i niczego pragnąć!
Niech się stanie.
Niech nadejdzie wieczny spokój.
19
Umorusana biel nieba.
Niewzruszona, monotonna brama
dla światła penetrującego wnętrze kości.
Składają ręce do modlitwy tkanki
gwałcone blaskiem gwiazdy.
Nadżerki, wrzody i żłobiący płytę chodnika nos.
Tylko dzisiaj…
Szara, uosabiająca bezużyteczność
wszechświata, niedziela.
Odbierająca zmysły – pęczniejąca
w gardle tęsknota.
Za szczęściem, które było i będzie,
ale nigdy nie jest.
Za prawdą, która jest wszędzie
i nigdzie zarazem.
Za miłością, która nie stanowiłaby
zaledwie kłamstwa w kłamstwie.
Za treścią – wiecznym kwiatem,
pewnikiem Ja niezmiażdżonym
buciorem wątpliwości.
Siedzę na wystających z tchnienia żyletkach.
Niewygodnie w życiu.
Od dziecka niewygodnie, w każdej chwili –
w odbiciu każdych oczu.
Nanizane na metry jelit koraliki
niepewności.
Lament pośród pustki świata.
Kilkadziesiąt kilogramów melancholii
przechadzającej się w tę i z powrotem po
nadżartej kładce rozczarowania…
Tylko wiatr w polach szepcze:
„Jest pięknie, prawda? Naprawdę… Pięknie!”.
*
Ociekający błotem i rozpadem niedzielny
dzień nawet florę na żer rzuca wątpliwościom.
Obumieraj połacie naczyń włosowatych.
Bezlistne, powykręcane gałęzie sięgają
nieboskłonu; rozszarpują niewzruszoną
wieczność, by stracić wszystko – nie zyskać nic.
Ostatnią kroplą esencji próbują zawrócić
bieg rzeki; zamienić komorę wrzasków
i bratobójstwa w rechot.
Dźwięk szalonego klauna osłaniający
wszelką świadomość przed zrozumieniem.
Pną się bezlistne gałęzie.
W ślad za nimi drepczą powykrzywiane palce.
Niedługo zapłoną lampy.
Wprowadzą trochę fałszu do
krainy ukochanej przez tchórzy,
naiwniaków – reproduktorów.
Ciekną po policzkach czarne zły.
Jak na obrazie Mistrza Beksińskiego
układy kostne brodzą w pustyni codzienności.
Każdy ruch przepełnia niemoc;
każde wspomnienie gorycz.
Wewnątrz niosą topielca.
Napęczniałe od bólu dziecko…
Rzuca się i jęczy, i nie odejdzie bez walki.
Łagodzą nienawiść do bliskich.
Pod dywan wmiatają przebłyski szczerości.
Bez względu na godziny pracy,
idealny układ kostny, posiadane rzeczy,
posiadanych ludzi, nieposiadanej nadziei
zapomnimy, że kiedykolwiek istnieliśmy.
Świat, który sam siebie zapomniał opłakać.
Świat, który odwrócił się od własnego cierpienia.
20
Krok kolejny. Świat neonu.
Zmierzch bezsensownego dnia.
Kopia kopii – zapętlenie.
Ego wypełniające każdą wątpliwość.
Pewność wpełzająca, w każdą myśl.
Osądzić, kategoryzować – zaszufladkować.
Na światło dzienne wystawić szkołę.
Schemat idealny i prawdziwy.
Potwierdzony przytakiwaniem bliźnich
– certyfikatem.
Nie nosi pęknięć wzniesiony dzieciństwem
pomnik. Nie noszą odcisków dłonie;
myśli nie skaziło zwątpienie.
Jeden kąt padania wystarczy,
dla każdej ideologii i religii.
Ustawione odpowiednio słowa
– wypracowane koncepcje
(konstrukcje nad przepaścią)
szczelną obroną przed krytycznym
myśleniem.
Z pewności na pewność, urzeczeni własnym
intelektem szybują na skrzydłach ignorancji.
Niezmordowani lodołamacze miażdżą
naturalne porywy – zamknięci na siebie,
oczarowani odbiciem formy z mięsa
nie dopuszczą znaku zapytania.
Upuszczą za to krwi w imię tolerancji.
21
Z deszczem zawieszenie.
Milkną krwawiące jadem usta.
Krople przymykają zazdrosne źrenice.
Po kilkudziesięciu latach nadstawiania uszu;
po pochowaniu ostatniego z dziewictw,
wykrzywiony niesmakiem szepczę:
– Przeklęci. Ułomni. Potworni.
Dla każdego od każdego: Nienawiść!
Jedno słowo – tysiące odcieni.
– Zakłamanie!
Miliony tańczą wokół niego każdego dnia.
Jadą na rozklekotanym wózku: Wyparcie,
narcyzm, iluzja. Wymuszone gesty
– grymasy napiętnowane fałszem.
Jadą na karuzeli absurdu przeterminowane
manekiny o wystudiowanych gestach
i wyrzeźbionych mimikach.
Kolejnymi wydarzeniami na skalę mikro;
kolejnymi pchnięciami na skalę makro
przemierzają drogę wyłożoną pobożnymi
życzeniami i fragmentami kończyn.
Nie ma ratunku. Rzeczywistość – nicość.
Człowiek – koszmar z bijącym sercem.
Historia dowodem wykolejenia.
Zdefektowany pierwszy egzemplarz.
Owrzodzone pragnieniem władzy i mordu
serce pompuje zatęchłą krew.
– Dusza?
– Wykluczona!
– Boski twór?
– Ha!
– Szczerość?
– Cóż to takiego?
– Miłosierdzie…
– Nic mi na ten temat nie wiadomo.
Przy korycie egzystencji, przy pomocy
siekier, wideł, karabinów, czołgów,
samolotów, pięści i słów przepychają
się obywatele przeszłych i przyszłych czasów.
Reprodukują, pożerają, rozprzestrzeniają,
a umysły wrzeszczą:
–To moje! Chcę więcej! Muszę mięć więcej!
Muszę! Mieć! Wszystko!
*
– Wyszarpuje resztki duszy? Samotność?
– Nikt nie… Słucha… Każdy tylko mówi i mówi…
Odchodzę. Blaknę…
– Bez korzyści dla drugiej strony
nie podchodź po atencję.
– Krwawi żołądek. Tęsknota rozkłada
mózg… Szary, monotonny i powtarzalny
wypłukał resztki barw…
– Witaj w poprzedzającej gnicie,
całkowicie bezsensownej niedoskonałości!
– Ból nie zostawi smugi? Po krzyku
(płaczu) żadnego śladu? A cień…
Odejdzie wraz z ostatnim promieniem?
– Tak, dzieciątko. Zajmij
ostatnie miejsce w sali kinowej
i – bezskutecznie siląc się na
neutralność – udając głaz –
poczekaj na skruszenie kości.
22
Polakierowane zwierzątko.
Zabawka z aroganckim uśmiechem.
Krągłości, wypuklenia i wklęsłości.
Model prosto z taśmy.
Prawie nie cuchnie; prawie nie gnije.
Nie wydziela płynów ustrojowych –
nie gubi fragmentów naskórka.
Szklące się oczy pełne miłości.
Przewrócone łzy koloru spranego błękitu.
Opadająca grzywka i galop serca.
Pompujący mięsień – symbol iluzji.
Prztyczek w nos matki natury.
Przypomnienie jedynego boga:
„Nie masz wolnej woli”.
W objęciach ideału nie myślisz
o jelitach pełnych bakterii;
o pasożytach, wirusach i
penetrujących gruczoły łojowe
Nużeńcach.
Obcałowując świeżo nabytą relację;
opadając w głąb hormonalnego wiru, gdzie
w krzywym zwierciadle
przesuwają się dni pozbawione
zgryzoty, nigdy nie wpadniesz,
iż przyszedłeś na świat
dla chwili ekstazy;
dla żałosnego powielenia.
Reumatyczne dłonie czasu pozbawione ust,
mają szeroko otwarte oczy.
Obserwują. Miliony upadłych drapieżników
przekonanych o boskim pochodzeniu –
wrodzonym miłosierdziu.
Śmiących łudzić się, iż po przemienieniu
w napuchłą od gazów makabrę, nie tylko
przetrwają, lecz otrzymają spełnienie
w wieczności.
Różowe okulary zakłamania cichutko
śmieją się do nas z powierzchni nagrobków
i pustych oczodołów czaszki.
Dwunogie nic zabijające odór chemią,
które (we własnym mniemaniu)
osiągnęło wszystko.
*
Duszę oplecioną mam drutem kolczastym.
I tak cholernie mi smutno, że istniałem.
23
W posmutniałym kącie zbrukanej świątyni
– zwinąć się w kłębek…
Zblaknąć. Roztrwonić kontury.
Nigdy więcej rozszarpania;
śmierć monotonnego instrumentu.
Zza sinych kręgów i okazjonalnych szlochów
wypełniam ułamek pustki; racjonalizuję
groteskę historii.
Żałuję najmniejszego oddechu.
Żałuję najdotkliwszej nadziei przywiązania.
Współczuję wrzaskowi oddziałów położniczych.
Bo nic dobrego nas tu nie spotka.
Bo nic dobrego nas tu nie czeka.
Bo żyjemy, by rozwiewać złudzenia;
by ostatecznie awansować do roli
przedmiotu.
Nic – tylko kilkadziesiąt lat tułaczki.
Rankiem świat przypomina zamkniętą trumnę.
Nadzieja gnijące w letni dzień zwłoki.
Gdyby jutro mogło nie nadejść…
Gdybym mógł zapomnieć i zniknąć,
zniknąć i utonąć w ukojeniu nieistnienia…
Dlaczego… Byłem?
Wsiądę.
Niedługo wsiądę na statek.
Odpłynę w głębiny, z których nie
wydobędzie mnie twoja tęsknota.
24
Poprzez wieczność tańczącej materii.
Mijając atomy wodoru, pył zapomnianych
istot i wygasłe gwiazdy.
Śledzić odbicia otchłani w źrenicach
czarnych dziur – łechtać ego rozdrażnione
znikomością.
Wschód hiperolbrzyma ogrzewa skórę.
Gdzie planety podobne do ziemi i istoty
mordujące braci w imię tolerancji?
Dlaczego wewnątrz i na zewnątrz Wielka Pustka?
Ślina z posmakiem miedzi.
Usta uderzające o zęby – wciąż ciepła krew.
Dawno temu wydawało mi się, że byłem;
że wydzielałem i pochłaniałem.
Teraz owad uwięziony w bursztynie.
Ciało osaczone próżnią wyśmiewa własne
złudzenia.
25
Przeskakuję po dwa stopnie.
Fale żłobią skały agonią.
Od spienionego krzyku
drżą mury latarni;
drżą koniuszki rzęs.
Sięgnąwszy szczytu-chwili,
rozpościeram wzrok.
Łupież, łuszczyca, łój smarki, odchody
–wydzieliny wyciekające, z każdego
otworu anioła pełgającego w stałym snopie.
Wiatr wpadł pod paznokcie.
Łapczywie wypełniłem płuca.
Atramentowa płyta nieba – gniew oceanu.
Zerkam przez odymione szkło.
Nie poparzę oczu.
Wewnątrz tylko zima.
Wyszeptana śmierć bliźniego.
Utkane za plecami ostrze.
Nocą bez litości – za dnia
maska miłosierdzia.
Szafują nim codziennie.
Poprzez spoiny tryskają
żrące opary człowieczeństwa.
Szczery na szczycie latarni –
ułamek zatrzymany w czasie
podziwia gabinet luster;
groteskowo zdeformowaną makabrę.
Tchórzątka o niepewnym upierzeniu
– nieskalane szczerością zapomniane
mimiki.
26
Ból pierwszych złudzeń
– pustkowie jadowitych skał.
Rozlatują się kolejne oddechy.
Rozłażą stawy i rozpadają panewki.
Mięso odsuwa od kości. Zawiedzione.
Sztormy kruszą przeciętną konstrukcję.
Krwawi w poprzek bytu
pęknięte lustro samotności.
Czerpało z rozwarstwionych źródeł;
z zatrutych głębią obszarów.
Pijany niewiarą, niespełnieniem
– gniewem pozostawia smugę
odbić, od której wszyscy odwrócili zmysły.
27
Nie, nie.
Tego nie chcemy.
Źle widzisz.
Krzywo patrzysz.
To się nie sprzeda.
To się nie kupi.
Kapitalizm! Handel!
Produkt!
Szczerze to tylko o pięknie;
inaczej nie, nie…
My nie chcemy.
Nie jesteśmy zainteresowani.
Może jutro? Za dziesięć lat?
Dobrze? Okey? W porządku?
Nie odpowiadaj – nie pytaj więcej.
Za dużo kręcenia głową.
Trupi jad – plamisz nam dywan.
Kolorowe, otwarte, łatwe – zabawne!
Dlaczego nie możesz tak?
Dlaczego nie możesz jaskrawością,
przyjemnością, śmiesznością?
Wiesz, pieprzonym letnim dniem?
Kapitalizm. Handel.
Produkt!
Mrok nikogo i dla nikogo.
Żałosny lament z bocznego toru.
Bez idealnego układu ani rusz.
Tylko piękno i talent.
Narośl nikogo nie interesuje.
Zgnij, zblaknij, przepadnij lub
wychwalaj cud kroków, oddechów
– obłoków.
Dostosuj się, albo wyjdź
na wieczny spacer.
***
Żal, że nie jest się czystym życiem, że życie nie jest pieśnią,
porywem i i przeszywającym nas drżeniem, żal,
że nie jest się tchnieniem czystym aż po ułudę i gorącym
aż po pocieszenie, że nie jest się szczęściem, ekstazą,
śmiercią od światła.
– Emil Cioran
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz