wtorek, 16 kwietnia 2024

Okaleczony Las

 




Obecną porą powinny władać zwłoki. Ten plugawy stan pozbawiony uprzywilejowania; kiedy pierwiastek boski opuścił mięso, przez co mięso musi radzić sobie same. Sine, ozdobione plamami opadowymi ciała spacerowałyby w zaprzeczeniu blasku. Szukały tego, czego nie znalazły za życia, lub nie szukały niczego, by pokazać, że nie ma tu nic do zyskania.

Chwile poprzedzające ciemność, kiedy przedmioty tracą wyrazistość, otoczenie kolory, a wzrok przykuwają światła. Punkty na horyzoncie. Elektryczne ślepia. Kojący widok dla zagubionego pośród pól współczesnego człowieka. Kto miał przeżyć, ten składa głowę do snu, kto miał umrzeć – zajmuje miejsce w chłodni, tuląc bez świadomości polietylen.

Kilka ruchów wskazówek zegara, garść wschodów i zachodów słońca. Namiastka zrozumienia obarczona groteską. Wielkie słowa mające reprezentować emocje, na których trwałość, nie ma co liczyć… I zapach. Powietrze przesycone trwającymi żniwami; opuchnięte aromatem lasu. Pora roku pełna wyjazdów na wakacje, niechcianych ciąż, opalenizny, utonięć. Rośliny nie mają zbyt wiele czasu, by pokazać się z najlepszej strony. Ich szaleństwo, podobnie do ludzkiego, nabiera sił dopiero we wspomnieniach. Podczas gdy trzeszczą od mrozu, za kompana mając poszukujące pożywienia sarny, gdzieś w ich wnętrzu trwa pamięć. Okraszone nadzieją nadejście rozkwitu.

Jeszcze na podwórzu, zanim przeszedł przez drogę i ruszył w las, objęła go mocno.

Krok w tył. Nie dla mnie. Tylko nie z mojego powodu! Zdystansuj się, jak dystansowałeś przez ponad dwadzieścia lat.

Jest ratunek, Roksano.

Nie takim kosztem! Nie swoim kosztem! Przestrzeń! O nią trzeba, trzeba o nią walczyć!

Pocałował spękane usta. Położył dłoń na długiej, chudej szyi pokrytej krótkimi włoskami, które dawniej miały kolor brązowy, lecz chemia spowodowała, że straciły blask. Większość wypadła.

Kiedy milczał, czarci odbywali posiedzenie w jego głowie.

Nim stracę życie, stracę i ciebie. Staniesz się częścią lasu!

Zadrżał. Mocno przycisnął Roksanę do siebie. Trwali tak w krwawych smugach zachodu, podczas gdy w oddali jednostajnie pracował kombajn, a na najbliższym drzewie szpaki napełniały żołądki owocami dzikiej czereśni.

Obiecaj, że wrócisz.

Uparta jak babka – szepnął. – Poszukam drogi powrotnej. Dla ciebie, dla siebie; dla nas. O nas tu chodzi przecież. Nic więcej obiecać nie mogę.

Nim zdołała cokolwiek dodać, odsunął ją od siebie. Szloch łamał serce, nie były to jednak pierwsze rany w jego życiu.

Ruszył w stronę drogi. Za nią ciągnęły się kilometry pól i lasów. Nim ostatecznie przekroczył granice podwórza, powiedział:

Tylko dzięki tobie tak długo byłem!

Kaszlała, przez co nie usłyszała jego słów.


*


Bezruch; nawet kiwnięcia palcem. Stał pośród pól, aż zapadły mrok. Bez wiatru, zbyt daleko od drogi, nie słyszał wiele poza własnym oddechem i uderzeniami serca. Oczy skupione na dwóch świetlistych punktach będących przecież tak daleko, potęgowały uczucie samotności. Opuszczony świat. Mrowisko pełne nieprzewidywalnych pracowników i pracownic. Pogoń za chlebem, czułością, rżnięciem, płodzeniem. Odwracanie uwagi ciągłą ekspansją na zewnątrz. Zaciśnięte pięści. Jaskrawe emocje. Męczeńskie zapędy i przepompowywana przez arterie otępiająca dawka iluzji.

Pierwsza miłość zwykle najpiękniejsza. Zapamiętana do śmierci. Nigdy później człowiek nie jest tak ślepy.

Z ciemności umysłu wypłynęła zapłakana twarz Roksany. Zrobił krok w tył. Potrząsnął głową. Oblicze miłości zniknęło, zastąpione dźwiękiem łamania. Wraz z matką klęczał na podłodze w sypialni. Z pokoju obok dochodził płacz ojca. Błagał o litość.

Próg przestąpiły dwie postacie utkane z mroku. Jedna z nich chwyciła oparty o ścianę młot. Minuty później nastąpiło uderzenie. Łamana na kolanie deska. Trzask suchej gałęzi. Wrzask tatusia. Horacy nigdy wcześniej czegoś podobnego nie słyszał. Dostał zawrotów głowy; upadł na bok. Druga postać, jakby sama ciemność przybrała kształt kobiety, uderza chłopca w twarz. Paznokcie wyryły bruzdy w jego policzku.

Klękaj, szczylu”.

Pięciolatek, zbyt przerażony, by płakać, moczy spodnie od pidżamy. Wraca do poprzedniej pozycji. Tymczasem, z pokoju obok, dobiega odgłos następnego uderzenia i kolejnej serii wrzasków okraszonych błaganiem o litość.

Wtedy też było tak ciemno.

Myśl zatrzymuje wspomnienia. Jako nastolatek cieszył się, gdy zdołał wypłynąć na powierzchnię. Nie wiedział, że przed sobą ma lata samotnych nocy; godzin pełnych łez, rozmyślań i dzielenia włosa na czworo. Samotność kierowała, każdym jego krokiem; zaczynała i kończyła, każdą relację. Problem nie polegał na niesprawiedliwym losie; większość mężczyzn ginie jak psy. Nikogo to nie obchodzi. Najboleśniejszą konstatacją, której fakt trawił latami, była obojętność. Ze strony ludzi stanowiłaby błogosławieństwo. Jednakże pochodziła z samego serca świata. Mógł znieść – znosił! – głupotę i drapieżność swoją i bliźnich. Nie potrafił za to przełknąć, że tam, gdzie powinno pulsować współczucie – może bierne, lecz wyraźne – gdzie powinno znajdować się ciepło przeczące wszystkiemu, co podpowiadała przenikliwość, trwa istota równie empatyczna, co kawał obciętego paznokcia.


*


Wiatr z furią zaatakował ścianę lasu. Sosny oddały mu się bez protestu. Tonąca w ciszy okolica nabrała dynamiki szaleństwa; wypełniona szumem, szeptem i trzaskiem przemawiała w sobie tylko znanym języku. Na horyzoncie błyski, lecz bez grzmotów. Horacy stał na polu, gdzie z ziemi wystawały źdźbła zboża. Jego stopy zostawiały zagłębienia; przez ostatnie cztery dni padał deszcz; ziemia wciąż była miękka.

Spojrzał w lewo, skąd przyszedł i gdzie znajdowała się wieś Marzęcin. Skupione wokół drogi-serpentyny domostwa; skryci pośród murów ludzie. Kwadraty pomarańczowego światła kontrastujące z niemal zapadłym mrokiem i szalejącą wichurą. Za zamkniętymi na dwa zamki drzwiami rozchodzi się ciepło kaloryferów; żarówki wypędzają cienie z pomieszczeń. Pobudzić wyobraźni nie ma szans nawet strych, czy piwnica. Syci domownicy wlepiają ślepia w ekrany podłączonych do internetu gadżetów.

Burzę dostrzegą dopiero, gdy gałąź zerwie linię wysokiego napięcia. Odcięci od iluzji, pośród mroku, na krótko zasmakują namiastki świata przodków. Kiedy serce szarpnie się w piersi, bo sterta ciuchów przypomina istotę, która nie ma miejsca w naszym, względnie logicznym, świecie.

Nie sądził, by był zdolny do miłości; uważał ją za kolejną formę szaleństwa. Troszczył się i dbał o wspólne życie z sercem wciąż przypominającym krwawiący skrzep. Dopiero w dzień wyjścia i teraz, przed lasem, jeszcze mocniej, pragnął przytulić Roksanę jeszcze jeden raz.

Irracjonalne nie zmienia nic, zmieniając zarazem wszystko.

Pierwszy krok. Wiatr zaświszczał mu w uchu. Drugi krok. Nic, tylko ciemność przemieszana szumem i jaśniejsze punkty pośród chmur; dowód na wspomnienie dnia. Trzeci i czwarty krok. Nie wiedzieć dlaczego, przypomniało mu się Neon Genesis Evangelion. Lata obłędu wyryte w szkielecie tak, by nawet po śmierci, po dziesiątkach lat, wiedziano, z kim ma się do czynienia. Tysiące godzin spoglądania w odbicie w szybie. Pytania samego siebie: „Czy to już? Teraz powinienem? Tej nocy? M… Może następnej?”. I kiedy żaden człowiek nie dawał ukojenia, a żadna religia ocalenia – przychodziły opowieści.

Gdyby miał powiedzieć, za co szanuje ludzkość, powiedziałby, że za umiejętność opowiadania historii.

Dzięki nim (chwilowo) zapominałem, do jakiego ciała i jakiego świata trafiłem.


*


Miał lata praktyki w łagodzeniu emocji, lub – jeżeli amplituda wyskoczyła za skalę – zaciskaniu zębów; trwaniu na warcie. Jako nastolatek najbardziej podziwiał starców; pomarszczone gęby znające odpowiedź na wszystkie pytania. Z biegiem lat doszedł do wniosku, że podeszłego wieku nie osiągają najmądrzejsi, czy najwytrwalsi, lecz gruboskórni – martwi w środku skurwiele, których nie boli żadna prawda. Przemierzając chaos, jeden skończy w grobie najeżony kawałkami szkła, podczas gdy drugi, nieznający słowa samotność, porażka, bezradność, zejdzie pod ziemię z uśmiechem, żegnany przez potomków i wielbicieli.

Piekło wybrukowane chceniem i iluzorycznymi kamieniami milowymi. Podobni w potrzebach fundamentalnych, im bardziej poznajemy bliźnich, tym mniej rozumiemy, jakim cudem w ogóle żyją.

Pomiędzy drzewami biegła asfaltowa droga. Wzdłuż niej ciągnęły się słupy wysokiego napięcia, do których przytwierdzono latarnie. Pasierb mieszkał w Marzęcinie wystarczająco długo, by znać historię okolicznych lasów. Wszelkie ślady bytności człowieka, jakie właśnie mijał, pochodziły z czasów komunizmu: Wtedy też w okolicy prowadzono wycinkę (z poborem żywicy); i z lat dziewięćdziesiątych, kiedy nieopodal (w budynku niegdyś służącym jako młyn) otworzono szkółkę, gdzie pracownicy zajmowali się pielęgnacją sadzonek.

Nie mogąc wytrzymać napięcia, przystanął. Wziął głęboki oddech. Wstrzymując powietrze, wyostrzył zmysły. Gdzieś trzasnęła gałąź; gdzieś zachrobotała ściółka. Wszystko w akompaniamencie ciężkich uderzeń serca i szumu przepływającej krwi. Horacy powoli wypuścił powietrze. Następnie podniósł nogę, by postawić krok, kiedy usłyszał chichot. Kilkusekundowy wybuch radości rozwydrzonej gówniary. Otworzył usta. Chciał coś powiedzieć, lecz kompletnie nie widział, jakich użyć słów.

Wiedziałem, gdzie idę. Widziałem, gdzie idę. Widziałem… gdzie…

Czego się spodziewałaś?” – zapytała kobieta będąca plamą pośród tonącego w mroku dziecięcego pokoju. Ojciec przestał krzyczeć i przestał płakać. Młot nie opadał na jego kości. Młot wraz z mężczyzną, który go dzierżył, stał w wejściu do pokoju. Nieznajomy przyglądał się, jak jego kompanka rzuca na łóżko matkę Pasierba, wyciąga nóż, po czym rozcina kobiecie bluzkę i patroszy ją jak świnię po uboju. Ciemność ukryła szczegóły. Uszły rejestrowały charkot i urywany oddech. Horacy słyszał dźwięk przypominający mieszanie gęstej cieszy. Spętany przerażeniem wciąż klęczał na swoim miejscu – trzymał gębę na kłódkę.

Oto zza chmur wychynął księżyc, wyłaniając rozpłataną od szyi po pępek matkę; bladego manekina z szeroko otwartymi ustami, rozrzuconymi włosami koloru nocy i buzią, której nie powstydziłaby się nastoletnia Isabelle Adjani.

Czego się spodziewałaś? Spokoju? Zapomnienia? Że będzie długo i szczęśliwie, skoro nikt nigdy długo i szczęśliwie?” – zapytała nieznajoma. Głos jej drżał. Miała chrypkę. – „Dziękuj, że najpierw zabrałam się za ciebie i nie musisz patrzeć, jak Maurycy dupczy gówniarza”.

Nieznajoma wsadziła rękę w rozcięcie. Gwałtownym ruchem wyszarpnęła pęk flaków. Kolejny raz śliskie, wilgotne dźwięki; kolejny raz umysł ośmiolatka opróżnia się z rzeczywistości, by trwać w próżni, do której nie dociera horror. Jedynie pamięć, na nią zawsze można liczyć, przeklęta pamięć rejestruje, każdy szczegół odgrywającej się makabry; między innymi lśniący w blasku księżyca, pokryty krwią przedmiot wydobyty z wnętrza umierającej.


*


Dotarł placu. Przy nim również stała latarnia; lekko przechylona spoglądała ślepym okiem na wysadzony przez korzenie asfalt. Pasierb zerknął w niebo. Widział jego spory wycinek. Poczucie opuszczenia, samotność, żal i pragnienie miłości… Nie takiej filmowej i nie ludzkiej. Chodziło o miłość niepowtarzalną – indywidualną. Kiedy to bez względu na rodzaj i zakres kataklizmu trzymamy się razem. Kiedy tracisz ręce i nogi, kiedy ślepniesz, lub zatracasz się w szaleństwie, zostaję z tobą. Wiem, że ty ze mną również zostaniesz. Horacy nigdy nie sądził, iż jest inteligentny. Nie miał wykształcenia. Nie interesowała go wiedza akademicka. Przejechał rowerem wzdłuż i wszerz Europę, ponieważ (w młodości-naiwności) wierzył, że gdzieś znajdzie miejsce, gdzieś poczuje się jak w domu i ucichnie dźwięk łamanych kości.

Potrzebował lat, by zrozumieć, że niewygoda, nieprzynależność i samotność to tylko kolejne skutki uboczne świadomości.

Zobaczył twarz Roksany. Zapłakaną twarz starszej o piętnaście lat miłości, która wiedziała, że może nie zobaczyć mężczyzny swojego życia. Bo nic nie ma za darmo. I nic nie jest doskonałe w u podstaw wykolejonym świecie.

Życie powinno śmieszyć. Powinniśmy leżeć, obserwować obłoki i jeden po drugim umierać ze śmiechu.

Marzył o butelce zimnej, niegazowanej wody. Zamiast tego miał niewiele znaczący wycinek nieba przedstawiający tak wiele, iż mózg uciekał w spłycenie – bagatelizowanie. Jedynie umysły romantyczne, dzięki wyobraźni i irracjonalizmowi potrafiły uchwycić w sobie namiastkę wieczności trwającą nad głowami mieszkańców Ziemi.

Kochać, nienawidzić, silić się na obojętność, lub zadawać pytania… Odwrócić uwagę, bo zaraz będą tu następni.

Dom dziecka, w którym się wychowywał, miał teleskop. Nie panowały tam wspaniałe warunki; siostry zakonne nie miały ciągot do wizualnej eksploracji nieba. Ubrane na czarno pingwiny o wyschniętych cipach i równie wyschniętych sercach traktowały dzieciaki z surowością i niesprawiedliwością stanowiącą normę.

Mimo typowego okrucieństwa potrafiły omotać nadzianego dewota; niewychodzącego z kościoła neurotyka niemającego już nikogo żywego z rodziny.

Siostry prowadzały go do kościoła, zapraszały na poczęstunek, gdzie przerażone dzieciaki (pod groźbą batów) recytowały katechizm i odgrywały scenki z Biblii. Dzięki podobnym zabiegom sierociniec regularnie otrzymywał spore sumy pieniędzy. Większość siostry dzieliły między siebie, lub wysyłały do klasztoru. Bogacz jednak, mimo podeszłego wieku, nie stracił resztek zdrowego rozsądku, sprawdzając czasem, co nowego pingwiny kupiły dzieciakom.

Teleskop, do którego przez pierwsze dni kolejka sięgała na parter (kilku chłopaków straciło nawet zęby w bójkach), był jednym z takich zakupów. To tam, kiedy w końcu wszystkich znudziło oglądanie migoczących nocą światełek, Horacy zrozumiał znikomość nie tylko ciała, lecz również planety. Bezkres kosmosu pobudzał wyobraźnię, porywając go na długie, senne wędrówki. Przez całe życie, nim poznał Roksanę, za jedynego towarzysza miał filmy science fiction, które zagryzał dokumentami o eksploracji kosmosu.

Tyrając na kolejnych farmach, czy w zakładach produkcyjnych, podczas piętnastominutowych przerw wychodził z palaczami na zewnątrz. Nie przepadał za tytoniem; nie lubił gadki o niczym ze współpracownikami. Siadł z boku, wyjmował kanapkę i spoglądał w niebo… Jedynie ono stanowiło ucieczkę przed brutalnością i bezwzględnością ludzi, jak również pospolitością i bezwartościowością codziennych zmagań o przetrwanie.


*


Przy wdechu na języku czuł kropelki wody. Z nieba sypał drobny deszcz, lecz wilgoć pojawiła się wcześniej. Z każdym kilometrem ziemię wypełniało coraz więcej wody; drzewa stawały się karłowate. Gałęzie, zamiast brnąć w kierunku nieba – w poszukiwaniu słońca – wystrzeliwały na boki, jakby wiedząc, że nie dotrze tu żaden promień. Grzęzły w degrengoladzie. Zmuszone do egzystencji w totalnej beznadziei, obarczone brzemieniem, którego źródła nie rozumiały, splatały ze sobą ramiona; tworzyły labirynt niespełnienia posiadający jedną pozytywną cechę: Zapewniał anonimową śmierć.

Nawet wrzask nie przeniknie Okaleczonego Lasu. Ostoi dla samotników i wykolejeńców. Horacy wsłuchiwał się w odgłos własnych kroków, podczas gdy oczy poszukiwały światła. Niestety nie mógł już liczyć na gwiazdy, które zniknęły za pokrywą chmur. Smród butwiejących liści i gnijących zwierząt podchodził do nosa. Las podkradał się do Pasierba, gdy ten tracił czujność. Organizmy roślinne wyciągały konary – muskały flanelową koszulę. Nie widział tego, lecz czuł. Nie miał pewności, lecz próbował ją zachować, mimo iż umysł osuwał się coraz głębiej i głębiej.

Jeżeli zwątpię, nie wyjdę stąd żywy.

I tak nie wyjdziesz” – odpowiedział głos pochodzący z niekontrolowanych głębi. Nie miał zamiaru walczyć. Polemika z samym sobą jest dobra, kiedy człowiek przerzuca węgiel z jednej kupki na drugą.

W oddali spostrzegł migocący punkt. Latarnia. Ledwo żywa latarnia, która mimo lat wciąż działała jako drogowskaz dla straceńców przemierzających Okaleczony Las.

Nadzieja. Tyle wystarczy. Musi.


*


Spoglądał na własną dłoń. Poruszał palcami. Im bliżej był źródła światła, tym lepiej dostrzegał szczegóły. Linie papilarne przypominające nawias zamykający działanie i wiszący nad nim średnik. Skóra zgrubiła od tysięcy godzin pracy fizycznej. Podczas gdy słońce wędrowało po niebie, na horyzoncie majaczył las, do którego bał się wejść, a ściernisko – w tę i z powrotem – przemierzał kombajn. Wypluwał snopki, które Pasierb wrzucał na przyczepkę przy pomocy wideł, gdzie układała je Roksana. Żar lejący się z nieba, swędzące, spocone ciało i brak nadziei. Tylko to ostatnie trzymało go przy życiu po śmierci rodziców. Podczas spania po lasach, kąpieli w rzece, pracy na czarno u ludzi, których języka nie rozumiał i bólu skatowanego harówką organizmu. Leżąc pod gołym niebem, już jako młody mężczyzna, ze spokojem obserwował nieboskłon.

Nic nie jest warte moich łez, bo nic nie jest warte.

Przez czterdzieści dwa lata miał jednego przyjaciela; wędrowali razem pół roku, póki nie znalazł go wiszącego na drzewie. Obozowali pod lasem w miejscowości Prislop. Trzy dni wcześniej mieli ruszyć w stronę Sybina, zatrzymało ich piękno krajobrazu. Wieczory spędzali na opróżnianiu flaszek wina zakupionych od okolicznych chłopów, obserwowaniu płomieni pożerających gałęzie i rozmowach. Szczerych rozmowach, jak to bywa przy ognisku, kiedy człowiek ubiera w słowa niezagojone rany. I między żartami przemyca krew; świeżą krew tryskającą z pustych oczodołów trwających w mroku wnętrza.

Jonasza sprzedała matka; pragnęła zostawić męża nieudacznika i zacząć nowe życie w mieście. Sąsiad pedofil nie narzekał na brak gotówki. Przetrzymywał chłopaka przez trzy lata w jednym pokoju. Później – kiedy ofiara wyrosła z dziecięcego piękna – próbował się jej pozbyć. Nie docenił hartu ducha swej ofiary. Nie przypuszczał, iż po trzech latach poniżania byłaby w stanie podnieść na niego palec. Jonasz masakrował ciało gwałciciela siekierą długo po tym, jak przestało bić jego serce.

Trzymałem go prawie całą noc. Umarł dopiero nad ranem. Cały dom śmierdział spalonym mięsem… ”.

Nie zapomniał przyjaciela, którego poznał podczas zbierania truskawek u pewnego nieuczciwego polaczka. Jego kruche, pokryte bliznami ciało wisiało pośród porannych mgieł. Blask wschodzącego słońca odbity w otwartych oczkach wywoływał złudzenie, że chłopak wciąż żyje. Niestety pasek wykonał swoje zadanie. Zamknął pełne od krwi oczodoły, które spoglądały z wnętrza; które już zawsze miały spoglądać.

Matkę też dorwałem. Błagania i łzy. Nawet padła na kolana… ” – Pasierb pamiętał, że w tym miejscu Jonasz parsknął śmiechem, ale teraz – po dwudziestu dwóch latach – nie miał pewności. – „Myślałem, że jeden cios załatwi sprawę. Miałem mało siły i nie trafiłem w środek głowy; ucho odskoczyło na metr. Ostrze utkwiło w ramieniu. Ale wrzeszczała, pieprzona jędza. Za drugim razem dopiąłem swego. Raskolnikow, cudem wszedłem niezauważony z jej mieszkania”.

Może chodziło o szczerą rozmowę? Czyżby tylko ostatnia potrzeba trzymała go przy życiu?

Ciało nastolatka, który nigdy nie miał osiągnąć podeszłego wieku, wciąż spoczywało w miejscu ich obozowania. Horacy, pozwalając łzom płynąć i moczyć koszulę, ściągnął przyjaciela z delikatnością, jakiej nigdy nie zaznał od życia i bliźniego, po czym zapakował jego rzeczy i odprawił pochówek.

Nie ma znaczenia, czy dożyłeś setki i zaznałeś słodyczy tego świata. Nie ma również znaczenia, czy umarłeś jako osiemnastolatek wykorzystany przez bezwzględnych dorosłych. Świat to tylko iluzja głębi. Ocean głębokości kałuży. Nie ma tu miejsca dla serca; nie istnieje, prócz życzliwych kłamstw i samooszukiwania, potrzeba ducha; potrzeba głębi.

Żegnaj, przyjacielu.


*


Usiadł na pniu powalonego drzewa. Tuż obok latarni.

Blade światło. Pigment. Skóra Roksany i jej włosy. Warkocz sięgający za łopatki, kiedy jeszcze była zdrowa…

Pewnie nigdy jej już nie zobaczę.

Wiedziała. Stąd łzy.

Blask wyłaniał z mroku spękany asfalt i porozrzucane, pokryte mchem, gałęzie. Cisza coraz mocniej osiadała na ramionach; przenikała przez pory do wnętrza organizmu. Penetrowała kości. Wcześniej tak ukochana; tak upragniona – stanowiąca symbol ucieczki, jak bywa z przesytem, teraz uwierała. Wrastający paznokieć. Zbyt długie rżnięcie. Uderzająca godzinami w ten sam punkt kropla wody.

Kap, kap, kap, kap, kap…

Powtarzalność zapadająca się coraz głębiej i głębiej, i głębiej. Ostatnia łza po przemianie w innego człowieka. Nigdy nie wiedział, co znaczy dom. W dzieciństwie cierpiał z tego powodu, lecz w końcu przeszło. Zrozumiał. Nikt nie znajduje swojego miejsca. Są syci, piękni, uśmiechnięci, którzy sądzą, iż to tutaj; właśnie tutaj. Prowadzą życie świętych. Niektórzy nie zaznają łez, opuszczenia, łamanych kości; o wojnie słyszą w telewizji. Ma ona miejsce w egzotycznym kraju, którego nazwa szybko wylatuje z ich głów. Umysły pozytywnie myślących. Uprawiających jogę i przeglądających w lustrze smukłe ciało. Ideały nie myślą o ubojniach. Nie czuły zapachu spłukiwanej z posadzki zgniłej krwi. Nie rozumieją, że właśnie w tym momencie ktoś zakłada na szyję pętlę; że kilka kilometrów od ich oazy świnia dostaje obuchem w łeb i kończy z nożem w gardle.

Znalazłam swoje miejsce na ziemi. Dzięki medytacji zyskałam spokój. Dzięki wykształceniu zabezpieczenie finansowe. Nikomu nic nie jestem winna. Dzielna, niezależna i pożądana kroczę przez metry ziemi; pory roku. Mam rację, inni zaś się mylą. Nigdy, nawet na chwilę, nie zwątpiłam. Nie spojrzałam inaczej. Nie muszę. Większość z nas nie musi…”. Tymczasem świat płynie, przeobraża się i krzyczy. Krzyk wszystkiego, co umiera w męczarniach niesie się niezauważony przez piękne domy, między pięknym ciałami. Nikt nie jest niczemu winny. Szczęśliwi czasu nie liczą. Założymy zbiórkę; poczujemy się lepiej. Prześpimy spokojnie noc. Nie ma znaczenia. Rankiem sok pomarańczowy; wieczorem poprawny film i krem na zmarszczki.

Pasierb zadarł głowę. Otworzył usta. Nabrał powietrza i wrzasnął tak mocno, aż zabolało go gardło. Zrobił to jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze. Łzy spłynęły mu po policzkach. Nie wiedział, dlaczego postępuje tak, jak postępuje. Nie pierwszy raz – nie pierwsze rodeo obłędu. Nim znowu nabrał powietrza, usłyszał głos. Drgnął.

Szamotanina w formie buntu.

A więc dotarłem.

Zajęło ci to tylko dwie dekady.

Spojrzał w stronę latarni. Stała pod nią staruszka. Może metr pięćdziesiąt; z chustą na głowie i szyderczym, bezzębnym uśmiechem.

Samolubny samiec. Skażesz ją na ucieczkę. Wiesz, co to za życie?

Uciekam, odkąd opuściłem rodzinny dom.

Głupek. Niczego innego się nie spodziewałam.

Wstał. Kolana trzasnęły. Ciężkie od wilgoci powietrze wypełniał aromat cytrusów, który wcześniej nie istniał. Podczas lat pracy w polu, kiedy z widłami w dłoni przerzucał siano, a sekundy, minuty i godziny pędziły tam, gdzie pędzi reszta wszechświata, wspominał dzieciństwo. Nie krew, łamane kości i wrzask, lecz poranki pełne słońca, ukochanego kotka o imieniu Cziczi i ojca nachylonego nad biurkiem; sklejającego kolejny model samolotu z czasów wielkiej wojny. W chwilach najgorszych – podczas bezsennych nocy pełnych łez i drżenia trwał jedynie dzięki Roksanie i garści scen z przeszłości; wytartych od zbyt częstego używania mentalnych fotografii.

Minąwszy trzydziesty piąty rok życia, nie myślał wiele o przeszłości. Wyssawszy treść, pozostawił pustą skorupę; pełną pęknięć, złożoną z konturów, karykaturę czegoś, co trwało zbyt krótko i wydarzyło się zbyt wcześnie, by służyć do końca jako koło ratunkowe.

Zapach. Wystarczył zapach, by zrzucić wieko z pudła pamięci. Odkryć kolejne materiały w archiwum, do którego obiecał sobie nie wracać…

Człowiek nośnikiem ran. Rzadko zapamiętuje, co dobre; zwykle tego nie doceniając. Wnętrze zamieszkują zjawy i puste pokoje. Niegdyś zajmowane przez rodziców, przyjaciół, rodzeństwo – teraz stoją puste. Zamykamy drzwi. Przekręcamy klucz, ciskając go za siebie. Niestety z drugiej strony dochodzi drapanie. Coś porusza się; pełza i próbuje formułować słowa. Zjawy, duchy, potwory, wspomnienia… menażeria absurdu maszerująca przez kruchy organizm, jakby zewnętrzna strona istnienia nie była wystarczająco przytłaczająca… Wystarczająco beznadziejna i krótka.

Wymyśliliśmy filmy, by oglądać lepsze wersje siebie; kogoś, kim zawsze chcieliśmy być. Oglądać happy end zamiast gnicia, grobu i zapomnienia. Zachód słońca, idealne ciało i pełny portfel. Bohaterzy w filmach zawsze mają czas; na uśmiech, wyjazdy, miłość i sens, podczas gdy my dysponujemy jedynie nadzieją. Wielu tylko dzięki nadziei wstaje rano do roboty; dzięki nadziei odwleka ostateczne rozwiązanie…

Zamiast przeglądać bolesne chwile w głowie, na siłę szukając pozytywów, oglądamy życia swoje i innych w internecie. Jakie wspaniałe, kolorowe i idealne. Staliśmy się niemal tym, co za dzieciaka oglądaliśmy w kinie. Niestety wnętrze, mimo ciągłych ucieczek na zewnątrz, zawsze znajdzie moment, by zaatakować. Nigdy nie jesteśmy gotowi. Niezaprawieni w boju tchórze, wpadamy pod koła rozpędzonych scen pełnych łez, upokorzenia i nędzy.

Nie ma ukojenia.

Nie. Nie ma.

Stanął na przeciw babki. Patrzyli sobie w oczy. Miała pucułowate, pokryte pękniętymi naczynkami policzki. Głęboko osadzone, podkrążone oczy koloru czerni również pokrywały pęknięcia. Czuł energię podtrzymującą przy życiu tę kruchość. Porcelanowa lalka z charakterem Napoleona – tak wypowiadał się o niej tatuś; tak przynajmniej twierdziły wspomnienia, którym również nie można ufać.

Gnuśna istota podobna pomnika, która zamordowała ze strachu przed gniciem. Pozbawiona blasku starość…

Skazałaś kogoś na mękę. Ostatecznie przeszła przez nią również twoja córka. Byłem przy tym.

Nie wątpię.

W pierwszych latach może nawet opuszczała las, by lepiej poznać tych, którzy żyją przez chwilę, by zaraz zniknąć w krzyku. Niestety, jak to zwykle bywa ze zbyt wnikliwą obserwacją, podarowała jej przede wszystkim rozczarowanie z nutką goryczy.

Ryzykujesz życie. Wiem, że nie przyszedłeś tutaj dla siebie. Nie zwlekałbyś tak długo.

Nie potrafiłem żyć dla siebie, więc zacząłem dla niej.

Na twarz staruszki wypłynęła nienawiść. Trwało to zaledwie kilka sekund, lecz było bardzo widoczne.

Skąd wiedziałeś? Skąd pewność?

Tatuś za tobą tęsknił. Dużo opowiadał mamusi. Poza tym kobieta, która ją zabiła, znalazła mnie w lesie; wyjaśniła, jaką grę prowadzi nasza rodzina. Przez ciebie.

Przeze mnie!

Babka Horacego wyprostowała dłoń. Gdyby nie oczekiwał ataku, we flakach miałby pięciocentymetrowe ostrze. Na szczęście zdołał zacisnąć palce wokół nadgarstka napastniczki.

Czekałam na to od dawna – wyszeptała. – Pokaż, na co się stać, wnusiu.

Pasierb zamachnął się wolną ręką. Uderzył. Mocno. Chrupnął łamany nos; chlusnęła z niego posoka. Nóż wypadł z dłoni babki; zalśniły na nim kolejne refleksy światła. Górna warga kobiety pękła, również obficie brocząc krwią. Z jej gardła wyrwał się krzyk, który ledwo zdążył wypłynąć, a zaraz dobiegł końca.

Wyraziłaś zdziwienie, prawda? Nie przywykłaś do bólu.

Mimo ran kobieta przywołała poprzedni, szyderczy uśmiech. Jej usta drgnęły. Już, już zamierzała formować słowa. Nic tak nie łechta ego, jak upodlenie zagubionego w okruchach czasu zwierzęcia.

Nie tym razem.

Wyciągnął dłonie, zaciskając je na pomarszczonej szyi. Kciuki wbił w grdykę. Wyobraził sobie, że to wielki kleszcz, którego za wszelką cenę musi zmiażdżyć. Babka próbowała przytrzymać kąciki ust w górze. Tymczasem w Pasierba porwał wewnętrzny potok. Im głębiej palce penetrowały mięso ciała, tym więcej było w nich siły; tym więcej furii, napędzanego wspomnieniami szaleństwa, w nich się zawierało. W mroku wnętrza. Wrzask dziesiątek ust. Chór inkantujący fakt beznadziei i samotności. Obezwładniającej jednostkowości… Oddzieleni od świata. Oddzieleni kroczą chwilą-przypadkiem, by przez nawarstwiające się złogi w jelitach i rozwarstwione paznokcie wytwarzać nadzieję i zlizywać nadzieję.

Zdrowie, trwanie, mniej bólu, więcej bólu, śmieszne, żałosne, okrutne i praca, praca, problem, pieniądze, praca, pogrzeb, problem, praca, lekarz, praca, praca i praca. Bo praca nigdy się nie kończy; bo coś zawsze jest do zrobienia. Bo naprostować ten świat, czy raczej skrzywić go tak, by pasował do naszej deformacji, można jedynie ciężką, kurwa, harówką!

Odstąpił, by zaczerpnąć sił, po czym na powrót doskoczył, zadając cios pięścią. Posypały się zęby.

Saaa,… – Mimo poważnych ran, próbowała mówić. – Saaam koniec.

To nie potrwa długo.

Próbowała się zaśmiać. Zwymiotowała na asfalt czarną breją. Otworzyła i zamknęła usta. Chciała coś powiedzieć? Może splunąć w stronę Horacego?

Ty sprowadziłaś to na rodzinę. I choć nie zasługujesz, obejdę się z tobą łagodniej, niż oni obeszli się z mamą.

Bohaterrr… – wyszeptała. Musnęła palcami nogawkę jego spodni.

Podniósł nogę i opuścił ją na twarz babki. Utwardzana podeszwa roboczego buta zmiażdżyła nos. Kobieta zaczęła rzęzić i bębnić piętami o asfalt. Horacy ponowił cios. Jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze. W końcu, kiedy jej gęba przypominała krwawą miazgę, schylił się po nóż i wypruł ofierze flaki. Nie istniało wahanie. Nie było myśli. Wyobrażał sobie tysiące razy, że tak właśnie postąpi, jeżeli już zdecyduje się wejść do Okaleczonego lasu. Musi operować na ich poziomie. Gierki słowne dobre są w przypadku negocjacji wypłaty z chytrym prywaciarzem; nie podczas wędrówki do kresu nocy.

Wnętrzności spłynęły na asfalt. Pasierb ręce uwalane miał w gównie i krwi. W końcu kciukiem i palcem środkowym chwycił owalny kształt o chropowatej powierzchni. Wyciągnąwszy go, wytarł o materiał koszuli i oglądał w milczeniu. I choć o tym nie wiedział, szczerzył zęby, z daleka przypominając szaleńca.


*


Światło latarni zamigotało. Czyżby nadchodzili tak szybko? Wziął głęboki oddech, po czym wrzucił przedmiot znaleziony w ciele staruszki do ust. Połknął.

Obym tylko zdołał dotrzeć na czas.


*


Nieznajoma wciąż siedziała okrakiem na rozpłatanej mamie Pasierba. Nie zwracała uwagi na szloch chłopca. Zajęta patroszeniem, grzebaniem we flakach, wyciąganiem flaków, przeglądaniem flaków przerwała na chwilę, by przedramieniem otrzeć pot z czoła. Gest jakże znajomy dla Horacego. Mama, jego ukochana mama, mama, która obecnie leżała na przesiąkniętym szkarłatem łóżku, wlepiając w niego martwe ślepia, również – podczas pracy w polu – prostowała się nad grządką, ocierając czoło przedramieniem. Mamusia to robiła; kochana mama bezwiednie zapożyczyła gest od kochanej babci. Teraz obie były martwe. „Babcia zniknęła w tamtym lesie” – tak powiedział tatuś, kiedy siedzieli przed domem ostatniego lata. Rodzicie myśleli, że śpi. Byli pewni, że śpi, ale nie mieli racji. Dzieci słyszą dużo więcej, niż się wydaje zapracowanym, powierzchownie ułożonym dorosłym.

Jest!”.

Wzbierała w nim kolejna fala krzyków, lecz przerwał ją wybuch podniecenia nieznajomej, kiedy wyszarpnęła z mamusi mały, złoty przedmiot. Facet znajdujący się w innymi pomieszczeniu musiał ją usłyszeć. Kroki zadudnił w korytarzu. Przekroczywszy próg, obrzucił spojrzeniem klęczące na podłodze dziecko. Ruszył w stronę łóżka.

Ani kroku!”.

Stanął. Pasierbowi wydawało się, że jest ogromny. Później; wspominając, analizując, dzieląc włos na czworo, zmienił, co do tego zdanie. „Przerażony dzieciak wszystko wyolbrzymia”.

Ej, no co ty. Jesteśmy w tym razem”.

Oczywiście. Odsuń się pod drzwi”.

Zamiast tego nieznajomy zrobił kolejny krok w stronę łóżka.

Powiedziałam: Stój!”.

Tyle pracy. Razem. Nie tak się umawialiśmy”.

Spoglądała na niego, on spoglądał na nią, a dzieciak na podłodze, któremu zniszczyli życie i którego noc ta będzie dręczyć na jawie i w koszmarach do końca życia, bezwiednie otworzył usta. Krew z rozszarpanych zębami warg skapnęła z brody na pidżamę.

Stań pod drzwiami; daj pomyśleć. Daj, kurwa, pomyśleć”.

Nie podoba mi się to, co robisz. Nawet głos masz inny”.

Wymiana zdań, nie kłótnia, ale w stronę kłótni zmierzająca, trwała na tyle długo, że Horacy oprzytomniał; światło latarni morskiej pośród szalejącego sztormu. Lepszy rydz, niż nic. Zerkając, na początku nieśmiało, później zaś otwarcie w stronę okna, ledwo panował nad dygoczącym ciałem, które podjęło decyzję za niego. „Skacz. Tak, to pierwsze piętro, ale za oknem jest daszek biegnący nad gankiem. Tak, pewnie dogonią cię i zabiją, jednak nie masz wyboru. Mamusia i tatuś nie pomogą. Oni… Nie pomogą. Dlatego: Raz, dwa, trzy! Do dzieła! Odwagi!”.

Niczym wytrawny gracz czekający na odpowiednią chwilę, by wyłożyć na stół najsilniejszą kartę Horacy trwał i trwał w coraz większym rozstrojeniu. Pot zebrał się dzieciakowi pod kolanami, spływając po łydce – skapując w kałużę moczu. Strach próbował założyć na kończyny metalowe klemy, lecz po drugiej stronie miał godnego przeciwnika pod postacią jeszcze większego przerażenia wynikającego z pewności: „Zostanę, to mnie zabiją!”.

Nieznajomy wyciągnął rękę, ale nie podszedł do łóżka.

Doprowadźmy sprawę do końca. Wtedy wszystko obgadamy. Łączy nas umowa… Zresztą, nie tylko ona”.

Nachyliła się w stronę wspólnika. Mało nie spadła przez to z łóżka.

Nie ma nas i nie ma czego doprowadzać do końca”. – Nieznajoma wyszczerzyła zęby. Następnie wyciągnęła rękę ze złotym przedmiotem; dziwną, pokrytą znakami kulką. – „Aż chce się powiedzieć: Użyteczny idiota”.

Wystrzelił w jej kierunku. Był szybki, ale i jej nie brakowało refleksu. Wrzuciwszy do ust przedmiot, który wyszarpnęła z trzewi leżącej na łóżku kobiety, odchyliła głowę do tyłu i go połknęła.

Nie!” – krzyknął facet, uderzając wspólniczkę pięścią. Siła uderzenia zrzuciła ją z łóżka. Horacy uważał, że z jej gardła wypadał urywany śmiech, ale nie miał pewności, ponieważ wykorzystał moment, by wykonać swoją część planu. Nie zdecydował się na skok przez okno. Strach częściowo wygrał. Dzieciak ruszył w stronę drzwi, wypadł na korytarz i skoczył ze schodów. Nie planował tego. Adrenalina robiła swoje. Wchodził po nich, skakał po nich tysiące razy, więc umysł doszedł do wniosku, że sobie poradzi. Dopiero na drugi dzień, kiedy ocknie się w lesie, spostrzeże, że ma spuchniętą kostkę. Zaledwie naderwane ścięgna. „W porównaniu do mamusi i tatusia miałem szczęście”.

Wypadając z domu, nie spojrzał za siebie; nie rzucił w stronę domu jednego spojrzenia. Wystarczyły wrzaski, które odprowadzały go aż do linii drzew i schronienia.

Gdyby tydzień wcześniej ktoś mu powiedział, że wbiegając do do lasu, nocą, poczuje ulgę, zareagowały śmiechem; może nawet złapał się za brzuch. Teraz jednak i przez lata, które miały nadejść, nic już nie było śmieszne, nic nie było na swoim miejscu, a świat – z miejsca dziwnego, lecz poukładanego – zamienił się w koszmar pełen pustki zamieszkiwanej przez widma.

Czasem las stanowi jedyne schronienie.

*


Po zamordowaniu babki błąkał się do wschodu. Wszedł pośród łany zbóż w tym samym momencie, w którym wychynęły zza horyzontu promienie słońca. Krew zaschła w skorupę; łuszczyła się i pękała. Tysiące godzin nocnych czuwań – utrapień. Człowiek uważa, że rozsupła wystarczającą ilość węzłów, by spokojnie oddychać. Tymczasem pętla przecina skórę; miażdży krtań. Coraz mniej przestrzeni. Powietrza. Coraz cięższe barki, przekrwione oczy, pod nimi sińce. Choroba Roksany. Kruchość ciała. Brutalność rzeczywistości.

Przypuszczał, że nadejdzie czas łamanych kości. Babka, połykając artefakt, znała ryzyko. Miała stulecia, by poczuć monotonię. Rozkochana w życiu potrzebowała przestrzeni, by zrozumieć to, co niektórzy pojmują w piętnastym roku życia. Nie ma ucieczki. Ukojenia. Domu. Spokoju. Bezpieczeństwa.

Połknęła coś, co nigdy nie powinno zostać odkryte. Za karę została napędzaną atomem lampą; żarówką o wrzasku tak intensywnym, iż dociera zbyt daleko. W rejony ciągle kłapiących ust. Przeżuwających, mlaskających, zgrzytających i trzaskających. Po brzegi wypełnione tysiącami zdziwionych min i oceanu głów. Roztrzaskane makówki pełne soku.

Rodzina sięgnęła po klejnot. Raz, drugi i trzeci; choroba nie wybiera. Trzeba znaleźć wyjście, a każde wyjście lepsze jest od gnicia. Tak zapoczątkowano masakrę.

Reflektor dryfujący pośród oceanu ciem; istot stworzonych do cięcia, patroszenia, łamania i obdzierania ze skóry. Powinienem odejść z Jonaszem. Tymczasem wikłam się – jakby pośród mroku istniało wyjście.


*


Stał pod słupem wysokiego napięcia.

Obserwował niedoliski siedzące przed norą; grzejące się w słońcu pod opieką dorosłego lisa. Zza pagórka wystawała wieża kościoła. Ile razy rolnik truł te zwierzęta? – pomyślał. Świat dookoła pełgał. Nigdy w życiu nie czuł się tak rozgoryczony i nieszczęśliwy. – Ile razy zakopywał norę? Ileż razy ludzkie oczy padły na istotę, lub grupę istot, po czym postanowiły ją zamordować? Uderzające o ścianę kocięta. Ślepe i niewinne. Nawołujące matkę, ponieważ były głodne. Bum, bum, bum, bum, bum. Ojciec stoi w rozkroku; w dłoni ściska folię ociekającą krwawą miazgą. Po problemie. Dlaczego miałby cokolwiek czuć? Ile istot ginie właśnie w tej chwili? Ile krów stawia ostatnie kroki, ciemnymi oczami spoglądając w stronę rzeźnika? Syci, uśmiechnięci; w autach z klimatyzacją i dziećmi na studiach, lecz wciąż tak samo bezwzględni.

Świat. Jedyny. Ohydny. Dziwne, że przesiąknięta krwią ziemia nie wrzeszczy. Horacy wciąż nie mógł odeprzeć wrażenia, że nawet najmniejsza drobina piasku złożona jest z ust. Lament i krzyk. Błaganie o litość. Ofiary wszystkich czasów. Od zwierząt do ludzi. Nie może. Nie ma miejsca. Zbyt duszno. Zbyt wiele kropel krwi wisi w powietrzu, by móc oddychać. Piekło to ponoć straszne miejsce. Czym jednak są płomienie, kiedy jako dziecko widzisz śmierć własnych rodziców? Kiedy cię biją i gwałcą, później zaś mówią, że nie możesz być ofiarą. Nie twoja kolej. Nigdy więcej nie powtórzy się ten dzień; nie powróci ta właśnie chwila, bo czas to kamień rzucony w próżnię. Horacy miał ochotę płakać z radości, że kiedyś umrze. Że nic już nie będzie musiał rozumieć i czuć. Bez usprawiedliwień, piewców pozytywnego myślenia i chciwych manekinów. Gdyby tylko jeszcze, choć na chwilę – chwileczkę ucichł ten wrzask, wszystko byłoby stabilnie. Chujowo, ale stabilnie, jak zwykła powtarzać Roksana.

Chujowo, ale stabilnie. Nie teraz, to kiedyś. – Oblizał spierzchnięte usta. Oddałby królestwo za szklankę zimnej wody. – Kiedyś, które dla nikogo nigdy nie nadchodzi.

Poruszanie wywoływało ulgę. Kładł stopy w rytmie otwierających się ust. Pot spływał po czole. Osiadał na brwiach, jak krew osiadała na brwiach Chrystusa. Rzadko myślał o wierze przodków. Czy dzięki niej trafili do nieba? Zamknięci na inne możliwości, żyli spokojniej. Nie igrali z ogniem. Nie cierpieli z powodu nieprzynależności. Krocząc utartym szlakiem, nie dotarli daleko, za to osiągnęli to, co chcieli osiągnąć. Poczucie uprzywilejowania i uzasadnienie cierpienia. Nic tak nie ułatwia płodzenia, jak wiara, że ktoś umarł za twoje grzechy. Widziałem ludzi rozerwanych przez karoserie samochodu; leżące na asfalcie połacie mięsa, którym wciąż biły serca i pracowały mózgi. Podczas beznadziei nie widać śladu boskiej opatrzności. Za to rzeczywistość rozchylała płaszcz makabrycznego ekshibicjonisty. Waląc śniące piękny sen zwierzęta prosto w pysk; wybijając przy tym większość zębów. Łamiąc szczękę.

Nie ma nadziei. Nie ma nadziei. Nie ma nadziei. Nie. Ma. Nadziei.

Słowa zapętlały się. Uderzały wraz ze stopą uderzającą w ziemię; uderzały wraz z uderzeniami serca. Pasierb nie wiedział, czy wciąż istnieje. Dotarłszy na szczyt pagórka, nawet widząc należącą do Roksany stodołę, nie wiedział, czy wciąż istnieje. Nie miał pewności. Chciał popatrzeć na lisy. Pragnął zabrać ze sobą niedoliski, by nie dorwał ich śmierdzący gnojem burak w gumofilcach. Wziął oddech, uderzył się twarz i ruszył w stronę domu.

Rzecz w jego wnętrzu drżała. Otwierała ślepia.

Tak powinno być.


*


Mówią, że nie ma nic gorszego, od spędzenia życia w jednym miejscu. Zabiegane pędraki zbyt otępione przymusem, by rozejrzeć się – docenić. Przytulić do serca; przejrzeć na oczy… Nie ma nic piękniejszego od spędzenia życia w jednym miejscu. Świadomie. Z dala od pędu, trendów i trądu epileptyków z obsesją posiadania i pożerania. Twarzą w twarz. Znając, każdy głaz, nazywając drzewa i majaczące na horyzoncie górskie szczyty. Porzucony. Opróżniony z nadziei; bez światełka w tunelu, lub ze światełkiem, będącym nadjeżdżającą lokomotywą. We wnętrzu opuszczony dom o wybitych oknach. Słońce powtarza wędrówkę; pory roku mieszają się – zmieniają natężenie i długość trwania. Cisza wieczności wskazówek zegara. Zatrzymane na zawsze; niemające dla kogo wędrować, spoglądają zza zbitego szkła na czarno-białe fotografie. Czasem słychać śmiech; fragmentaryczne nagrania z czasów i okoliczności.


*


Droga na podwórze opadała, jednocześnie skręcając w lewo. Znał każde zagłębienie; każdy kawałek muru i cegły, którą była wysypana. Ocierając pot z czoła, spostrzegł w nim krew. Uśmiechnął się na ten widok. Następnie przeniósł wzrok na dom. Miał wrażenie, że minęły dziesięciolecia odkąd wyruszył do Okaleczonego lasu. Roksana siedziała na lewo od wejścia. Wiatr szarpał jej pod spódnicę, podrywając ją od czasu do czasu; ukazując kostki i obsypane pieprzykami łydki. Lewą nogę, niżej kolana, zdobiła myszka wielkości monety.

Otworzył usta, nabrał powietrza i wrzasnął:

Roksana!

Oderwała wzrok od obieranego ziemniaka. Lakier na jej paznokciach pokrywały drobinki wody. Spojrzała w stronę Pasierba.

Teraz się uśmiechnie… Teraz musi się uśmiechnąć; zawsze się uśmiecha, jak mnie widzi, więc i teraz na pewno rozszerzy usta w uśmiechu!

Wzrok Roksany nie oparł się na nim. Przeniknął, jakby szukał czegoś na dalszym planie. W tym skrawku świata, który nie istnieje dla większości – trwając za ich plecami. Nie mógł znieść jej obojętności. Drżał na całym ciele. Organizm płonął pod wpływem emocji, jakiej nigdy wcześniej nie czuł. Zrozpaczony raz jeszcze otworzył usta; tym razem krzyknął z całych sił:

Roksana!
Ułamki sekund; zarazem wieczność. Nie zdawał sobie sprawy, że wstrzymuje oddech; że lewą dłoń zaciska w pięść, a paznokciami prawej orze policzek. Wtedy nadeszło. Skuwający wodospad lód pękł. Rzeczywistość, gdzie wszystko jest niczym; gdzie przez ostatnie dwadzieścia jeden lat jedyny sens stanowiła pewna kobieta o spłowiałych od słońca włosach z myszką na lewej nodze. Jej ciało zawisło, jakby podtrzymane niewidzialnymi dłońmi. Trzask! Przeobrażenie w krwawą miazgę; w ofiarę wypadku drogowego – w gnijącą na tyłach rzeźni kupkę flaków.

W jednej chwili istniejesz, obierasz ziemniaki na obiad i zastanawiasz się, jaki serial obejrzysz wieczorem; w następnej reprezentujesz makabryczne dzieło sztuki. Nikt nie chce mieć z tobą nic wspólnego. Zaspokoi ciekawość patolog – napełni portfel firma pogrzebowa. I szczerbaci, nawaleni wódą pracownicy wykopią grób. Ot tajemnica istnienia.

Oto ukoronowanie losu.


*


Gałąź, na której wisiał, Jonasz niemal pękła. Zaglądam do niego czasem, czy raczej on odwiedza mnie w snach. Złamany kark, wywalony na dolną wargę język i wybałuszone oczy pośród ciemności wnętrza… Trwający latami krzyk zostawia trwałe ślady? Czy cokolwiek zostawia trwałe ślady?

Zawieszenie. Skostnienie źródła. Gdyby przyjął do wiadomości, co zobaczył, padłby martwy. Efemeryczny ster; dłonie przenikają przez niego, kiedy tylko wiatr zmieni kierunek. Życie z wyprostowanym palcem jako wieczny nauczyciel. Prztyczek w nos, czy może kop w jaja? Jak mocnego przypomnienia potrzebujesz? Efemeryczny ster miękkiego, zbyt miękkiego statku; obleczonej, rozpadającej się z zawrotną szybkością łajby. Dłonie przenikają przez ster – świadomość przenika pokład. Ani kroku dalej. Poznanie prawdy, swojej prawy, śmiertelnej prawdy: Przereklamowane. Zdecydowanie przereklamowane. Może dlatego dał radę. Może lata dorastania wśród bicia i nierozumienia, gdzie za jedyną ucieczkę miał niebo pełne gwiazd, na coś się przydały? Ukrywając rdzeń, oblekając go materiałem, do którego nie docierają fakty.

Bo fakty są przereklamowane, jak przereklamowane jest życie. I kiedy umiera ci dziecko, tonie kochanek, płonie żywcem matka można jedno i drugie wypierdolić do kosza. Z impetem cisnąć w czerń; niech tam zostanie zapomniane, skoro tylko łamie kości, nie dając w nocy spać.

Czyżby doszedł do kresu? Dlatego zamienił się w posąg z bijącym sercem? I co z deszczem? Czy powinien zaprzątać sobie nim głowę? Skoro klejnot nie może już ratować, powinien odejść i umrzeć? Myśl szybsza od ruchu kończyn. W jednej chwili nastąpi – w drugiej padnie martwy na klepisko. W jednej chwili wychodzisz ze szkoły, lub z pracy; podziwiasz zachodzące słońce, umysł podkłada pod nogi problemy – mniejsze i większe zgryzoty – w drugiej chwili uderzasz o chodnik. Przytłumiony dźwięk worka ziemniaków. Przechodnie odwracają głowy. Podbiegają. Wyciągają telefony, by zadzwonić po karetkę i zrobić zdjęcie powiększającej się plamie krwi. Z uszu, nosa i ust. Oto jedna chwila, chwileczka, chwilunia zabrała cię na tamten świat, kiedy coś pękło. Pamiętasz o bólach głowy? Tak, właśnie tych. Każdy niesie jakiś ból. Jeden mniej, drugi bardziej intensywny. Nigdy nie wiadomo, który będzie decydujący.

Nie.

Wdarło się słowo. Z premedytacją podjęta inicjatywa.

Nie pozwolę.

Na powierzchni szkła pierwsze pęknięcia. Nie wiedział, czym jest, mimo to nie zapomniał, z jaką misją wyruszył do Okaleczonego Lasu.

Nie pozwolę ci odejść!

Wrzask siłą przypominający tysiąc pękających luster. Na podwórko, ogródek, dom i stodołę runęły szkarłatne krople. Krwawy deszcz rodem z wampirzych snów. Ciało Pasierba pokryła gęsia skórka. Posoka spływała rynnami, chlustała na trawę, żłobiła koryta w ziemi, porywając kamienie, gałęzie i liście z sobotniego podcinania wiśni. Niebo przybrało kolor rozpłatanego brzucha. Skupienie rybiego oka – kamień ogniskujący spoczywający wewnątrz rozumiał swoje zadanie.

Gwałtownie odchylił głowę do tyłu – wrzasnął. Opuchnięta dynamika. Sądzisz, że pędzisz szybciej od wiatru, kiedy tak naprawdę ledwo przebierasz nogami. Patrzysz na krew tryskającą z ust bliskiej osoby, umierającą z twojej winy, bo popchnąłeś, naprawdę nie chciałeś, ale tak jakoś wyszło, i sądzisz, że z tego wyjdzie. „Grunt, to nie zaglądać życiu pod sukienkę” – powiedziała pewnego popołudnia mamusia do tatusia, kiedy ich skóry nie pokrywały cięć; kiedy flaki wciąż znajdowały się w ich wnętrzach. Skryte. Czekające. Niecierpliwe pewnej nocy i męki. Doszedł do tego wniosku w domu dziecka: „Ciało rzuca się na udrękę. Potrzebuje jej. Zrobi wszystko, zakocha w najpodlejszej dziewczynie we wsi, byle tylko nie stanąć z rzeczywistością twarzą w twarz. Byle nie zajrzeć życiu pod sukienkę…”.

Plastik składający się na rączkę miał chropowatą powierzchnię. Gęsto pokrywała go wieczna gęsia skórka. Ostrze noża starte od osełki. Niezliczone świniobicia powinny pomóc. Pierwsze pchnięcie rozesłało po organizmie pajęczynę utkaną ze szkła. W głowie Horacego, w rytm uderzeń serca, pulsowało słowo: „Ból”. Słowa nigdy wcześniej nie sprawiały wrażenia równie bezużytecznych. Konstrukcja pośród pustki; sklecone ze spróchniałego drzewa rusztowanie równie trwałe, co jego twórca.

Drugie i trzecie pchnięcia. Pchnięcia czwarte i piąte; niestety nie doszedł do szóstego… Znaczy doszedł, lecz nie określił jego kolejności, ponieważ zajmowała go śmierć. Umieranie. Wpadanie w gnicie. Wyciąganie kopyt. Kopanie w kalendarz. Osunąwszy się na klepisko, splunął. Ślina ze sporą dawką krwi. Jedną ręką miażdżył jądra, drugą zaś grzebał we własnych flakach. Dżinsy mokre od moczu. Materiał, prze chwilę przyjemnie ciepły, teraz kleił się do skóry zimnem, jak ponad trzydzieści lat wcześniej kleiła się pidżama rozdygotanego ciała, które nie rozumiało jeszcze, do jakiego świata trafiło; między jakie istoty trafiło. Cudowne istoty. Miłosierne istoty. Obklejające cenami wszystko; nawet fragmenty własnych ciał i fragmenty ciał zwierząt.

Oszołomiona. Z wielkimi oczami lśniącymi pośród czerwonej ulewy. Znała zapach posoki. Szaleństwo również liznęła, obserwując nocami ukochanego skulonego w kącie. Naga, skąpana w czerwieni i wydarta śmierci.

Padła na kolana. Chciała dotknąć. Zamierzała błagać, by wyciągnął dłoń z rany na brzuchu. Pasierb wyszarpnął – wraz z fragmentami wnętrzności – przedmiot. Okrągły złoty przedmiot, który powinien odbijać refleksy słońca, lecz nie mógł tego zrobić, bo tonął we krwi. Bo świat tonął we krwi. Świat płakał świeżą juchą, jakby czekał na tę chwilę od zarania dziejów. Obserwując, zagryzając usta podczas kolejnych śmierci i jeszcze więcej śmierci, bo nigdy dość bólu. Nigdy dość krzyku, skowytu i cofającej się przed rzeźnikiem świni, która nikomu nic nie zrobiła, ale musi umrzeć, bo wszyscy płacą za oddychanie, a jej walutą jest jej serce.

Świat płakał szkarłatem, że był tym, czym był i niczym, absolutnie niczym więcej.

Otworzył usta. Nie miał złudzeń. Nie sądził, by słowa wypłynęły z gardła. Usta zdołają sformułować. Na usta zawsze mógł liczyć, ale struny głosowe, to co innego. Nabrał powietrza. Odrobinę, lecz i to za dużo, ponieważ ból obezwładniał.

Połknij. Inaczej wszystko. Nadaremnie.

Szum zagłuszał słowa. Szum wewnętrznego huraganu i szum ulewy świata. Roksana poderwała się na równe nogi. Ruszyła w stronę domu. Zawróciła, po czym kolejny raz ruszyła w stronę do domu. Napięcie i szalejący w głowie mętlik odzwierciedlony na twarzy kobiety, zadał kolejną porcję, tym razem emocjonalnego, bólu. Właśnie on (ostatecznie) odprowadził Horacego w ciemność i nim ta ciemność nastała, zdążył zaobserwować, lub sądził – był przekonany, ponieważ musiał – że istota, z którą spędził ostatnie dwadzieścia jeden lat wrzuca przedmiot do ust i go połyka.

Jak długo zdoła uciekać? Może zdecyduje się ukryć jak babka z Okaleczonego lasu? Mało jest miejsc, w których istnieje spokój. Za niego również trzeba zapłacić, bo kto nie wpycha nosa w sprawy innych, bierze pod lupę własne wnętrze. Nie ma odpowiedniej drogi. Są tylko mniej wyboiste. Mniej krzywdzące dla nas, lub bliźnich. Powiadają, że życie to kwestia wyboru. Horacy uważał, że tylko i wyłącznie szczęścia, któremu można trochę dopomóc.

Trzeba mięć szczęście, by dostać odpowiednie geny, trafić do odpowiedniej rodziny, czasów bez wojen, czy totalitaryzmów, następnie zaś mieć szczęście do ludzi, szkoły, pracy, miłości i tysiąca innych rzeczy. Nikt nigdy nie otrzymał pełnego uśmiechu losu, za to wielu, bardzo wielu intymnie poznało smak rozpaczy, kiedy to pech łamał ich kości, łamach ich ducha i – szczerząc zęby – pluł na ich marzenia.

Mimo to mieli szczęście, prawda? W końcu urodzili się… Pojawili w tej jakże cudownej krainie.


***

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Okaleczony Las

  Obecną porą powinny władać zwłoki. Ten plugawy stan pozbawiony uprzywilejowania; kiedy pierwiastek boski opuścił mięso, przez co mięso ...