Zwęglona matka

 



 

Autor obrazu: Zdzisław Beksiński


Wersja Alfa


Zwęglona matka


Everything you see in a junkyard was once someone's lifelong dreams.

– Internet


1


Kamienice zdawały się ciągnąć bez końca. Z nieba sypał śnieg; płatki osiadały na parapetach, rynnach i okiennicach. Kilka zatrzymało się nawet na moich brwiach. Nadchodził zmrok – otoczenie przybrało granatowy kolor. W oknach zapłonęły światła. Samochody drzemały pod świeżym puchem. Jak okiem sięgnąć ani żywej duszy. Latem biegałyby dzieciaki z lodami w ręku, czy śpieszyli za groszem dorośli. Obecnie jednak w wędrówce towarzyszył mi jedynie cień, który pojawił się wraz z rozbłyskiem ulicznych lamp.

– Nawet jeden kamień nie zadrży w tęsknocie za Filipem Majuskułą; nawet jedna chwila, która w momencie jej przeżywania wydawała się najintensywniejszym doznaniem, nie przetrwa, by płynąć przez wieczność w kosmicznej próżni.

Mija termin ważności i człowiek znika. Bez względu na to, jak wysoko zawisł na drabinie polityki, religii, czy korporacji.

– A jednak większość kocha życie…

Mają wybór?

– Dlaczego umieranie wydaję się tak trudne i tak makabryczne?

Przecież wiesz.

– Życie to piekło. Po prostu.

Zamiast wyrzucać banał za banałem, wykorzystaj pozostały czas na ziemi. W końcu zawsze może być gorzej.

– Lubię gadać do siebie; czasem muszę zasięgnąć opinii eksperta.

Bardzo śmieszne. Cholerny dziwak.

– Nie dziwak a wykolejeniec!

Wyrzucając ostatnie słowo, przechodziłem akurat koło baru. Z półmroku, przez szybę, spoglądali na mnie ludzie przygarbieni nad kuflem piwa. Poczułem ból w okolicy pępka. Wyobraziłem sobie kostuchę – typowego kościotrupa w czarnej szacie z kosą w ręku – muskającą mnie paluchem. Diagnoza postawiona. Kolejne bezwartościowe istnienie; kolejna głowa pełna mrzonek sprowadzona do temperatury pokojowej… Zmieszana z ziemią kukiełka.

Ukryjemy twoje truchło, by nie plugawiło zapachu naszych antyperspirantów; ukryjemy twojego trupa, ponieważ wyrywa nas z iluzji stabilizacji – wywołuje trwogę. Nie dlatego, że tęsknimy, czy nam ciebie żal… O nie, nie. Chodzi raczej o to, że makabra zwłok wali nas, naiwniaków, piąchą prosto w pysk. Uświadamia zbyt dosadnie kruchość i czczość najmniejszego ruchu.

Nie ma ucieczki od gnicia, czy zapomnienia – wpadło mi do głowy. – Nie można wypisać się z życia, w które przecież zostaliśmy wtłoczeni siłą. Niech to dunder świśnie… Jak oceniać innych, rozsiewać plotki, walczyć o awans, czy produkować dzieci, skoro wszystko wydano na żer erozji?

Rozważałem chwilę tę wyświechtaną i nudną myśl, kiwając się jednocześnie w przód i w tył. W końcu, z braku lepszego pomysłu, przestąpiłem próg baru.


2


Młody chłopak o pociągłej twarzy i odstających uszach, który pewnie dorabiał w tej spelunce do studiów, nalał mi pięćdziesiątkę czystej i kufel Lwóweckiego Portera; nie przepadam za ciemnymi piwami, jednakże akurat dzisiaj miałem ochotę na podsycenie wewnętrznej goryczy przy pomocy zewnętrznych środków.

Zgarnąwszy szkło z kontuaru, ruszyłem w poszukiwaniu stolika. Podczas gdy wyciągnięty z lodówki alkohol mroził palce, zaglądałem po kolei, do każdej z loży. Czym bliżej byłem końca pomieszczenia, tym mniejszą miałem nadzieję na znalezienie odosobnienia. W końcu, pod ścianą, od której zajeżdżało wilgocią i zestarzałym piwem, znalazłem wolny stolik. No cóż… Nie do końca wolny, ponieważ na wyściełanym atłasem fotelu drzemał kot. Nigdy nie widziałem tak dużego mruczka; rudzielec był wielkości średniego wielkości psa. Nie chciałem go obudzić, więc zdjąłem płaszcz, po cichu posadziłem tyłek po przeciwległej stronie stolika i zacząłem sączyć piwo.

Obserwowałem ulicę. Zagarniał ją mrok. Z minuty na minutę coraz ciężej było dostrzec płatki śniegu. Biedne, wirujące bez ładu drobiny, które dotrą do ziemi, by dokonać żywota. Zmienią stan skupienia jak ja zmienię się ze świadomej małpy w kupkę nawozu. Różnica polega na tym, że one nie wiedzą; im od małego nikt nie wmawiał szczęścia, boga, ładu, czy pieprzonego happy endu. Płatek mknący w stronę ziemi nie ma ego; nie cierpi z powodu niespełnionych marzeń. Nie szarpie się, z każdym dniem z powodu ambicji; wmontowanej przez naturę choroby wrzeszczącej dzień i noc, byś zrobił więcej, dotarł dalej i pokonał kolejną granicę. Że też człowiek chełpi się osiągnięciami, jakby od początku nie był zaprogramowany na reprodukcję i ekspansję; jakby światem homo sapiens nie rządziło jedno podstawowe prawo: Prawo silniejszego.

Każdy z was, ludzi, to tylko wyszczekany potwór; każde pokolenie deformuje paragrafy – każdego przepełnia pewność, że on jeden jedyny ma rację. „JA MAM RACJĘ!” – wrzeszczy jego egotyczny umysł. Tymczasem cyrk historii pędzi coraz szybciej i szybciej…

– Też jestem taki okropny?

Jesteś najgorszy!

– Ech… może i tak… – stwierdziłem. Następnie wstrzymałem powietrze i wlałem do ust pięćdziesiątkę. Nie wiedziałem, jak zareaguję; dawno nie piłem wódki. Ostatecznie nie było tak źle; jedynie oczy wypełniły mi się łzami, żołądek zaś strzelił fikołka pod wpływem spływającego gardłem napalmu. – Ale jestem już niedługo, bo już niedługo będę niczym.

Życie, mój drogi. Pieprzone życie.

– Za to wypiję!


3


Lubiliśmy z Zośką stosować narkozę; kłaść nogi obok głowy ukochanego i w tej odwrotnej pozycji przesypiać noce. Nie chodziło o fetysz, czy jakąkolwiek inną formę pobudzenia seksualnego. Lubiłem po prostu zasypiać, patrząc na jej piękne nogi. Myśleć o tym, ile kilometrów musiały przejść – ile przeskoczyć przeszkód, byśmy w końcu się spotkali. Paznokcie miała krótko obcięte; zwykle nie korzystała też z lakieru. Za to zawsze, nawet na wyjazdach pod namiotem, nawilżała skórę kremem. Czasem całowałem ją w kostkę, czy małego palca. Tuliłem policzek do łydki, czy kolana. Tylko w takich chwilach cichł wewnętrzny monolog i czułem coś bliskiego ukojeniu.

Jak myślisz, gdzie teraz jest? Co robi?

– Może śpi z kolejnym przepychaczem w ten sam sposób, w jaki spała ze mną?

Słowa ociekające jadem. Dalej jej nie wybaczyłeś? Minęło przecież…

– Pięć lat. Pięć pieprzonych lat, ale rana wciąż krwawi – wyszeptałem, biorąc kolejny łyk piwa. Zimny, gryzący płyn spłynął do żołądka, wygodnie się w nim moszcząc. – Poza tym nie mam jej czego przebaczać. Nie czuła się winna. Prowadziła rozwiązłe życie jeszcze przed naszym spotkaniem. Człowiekowi przyzwyczajonemu do kurestwa bardzo ciężko się zatrzymać; nawet wtedy gdy tego bardzo chce.

Skoro nie masz jej czego przebaczać, dlaczego wciąż plujesz jadem? Odpuść.

– Dychotomia między sercem i mózgiem. Racjonalna strona odpuściła. Nieracjonalna, emocjonalna, zwykle trwa uśpiona, lecz czasem wybucha…

Za dużo wymagasz od ludzi. Dlatego tak znienawidziłeś świat.

– Nie nienawidzę go. Czuję bardziej… mieszaninę smutku i obrzydzenia okraszoną niewielką dozą nienawiści.

Okey. To brzmi… interesująco.

– Nie mam czego przebaczać Zosi, jednak nic nie zmieni, że kochałem ją mocno, a ona zostawiła mnie dla nowszego modelu. Mieliśmy swoje problemy, ale nie było to nic, z czym nie moglibyśmy sobie poradzić.

Twoim zdaniem.

– Ano moim – rzekłem, po czym parsknąłem śmiechem. – Zostałem zdradzony. To boli bez względu na ilość argumentów i racjonalizowania. Poszliśmy każde w swoją stronę. Tylko tyle.

Tylko, że teraz umierasz.

– Nie da się ukryć.

– Skoro to ostatni rozdział… – Głos dobiegł z zewnątrz. Drgnąłem na jego dźwięk. Podniosłem tyłek i zerknąłem na kota siedzącego po drugiej stronie stolika. Rudzielec wlepiał we mnie oczyska barwy perydotu. Ruszał przy tym psykiem, formując jak najbardziej ludzkie słowa. – Skoro nie istnieje życie po śmierci, Filipie, może zrobisz coś szalonego?

Wlałem do żołądka pół kufla Lwóweckiego, przetarłem twarz dłońmi i dopiero wtedy odparłem:

– Widzisz, jestem tak niesamowity, że zrobiłem coś szalonego, siedząc w barze i chlejąc browar!

– Nie rozumiem.

– Gadam z cholernym kotem! Z rudym sierściuchem, który pewnie zaraz wyliże sobie jajca. Może oszalałem? Albo piję przeterminowane piwo?

Dla pewności wziąłem kolejny łyk. Browar smakował wyśmienicie.

– To chyba jednak nie wina etanolu.

– Masz mało czasu. Niedługo wsadzą cię pod ziemię. Przestań się dziwić halucynacjom. Rozmowa z kotem to nic złego. Nie każę ci przecież zabijać niemowląt, czy iskać feministek. Sugeruję za to, byś opuścił ten przytułek dla nudziarzy, kupił flaszkę wódy i wyszedł na miasto w poszukiwaniu przygód. – Kocisko przechyliło lekko głowę i zastrzygło uszami. Następnie dodało: – I tak nie masz nic do stracenia.

Miał rację, cholera.


4


Gdzie znaleźć uniesienie czyste i nieskrępowane? Jak wzlecieć ponad człowieczeństwo – przez chwilę-błysk poczuć szczęście? Gdzie odnajdę człowieka, który niósłby światło i zrozumienie? Czy przed śmiercią mam szansę, choć raz wypełnić treścią bezmiar pustki wyzierający z każdego miejsca? Życie zeszmaciło mnie; odebrało marzenia, nadzieje i sens. Osaczyło raczkujące wnętrze, by zmiażdżyć je buciorem powszechności. Nigdzie nie ma nic wartościowego; chwile ulatują jedna za drugą niczym sceny beznadziejnego filmu. Jedynym sposobem odwrócenia uwagi od tragizmu świadomości jest zakasanie rękawów i przerzucanie kamieni z jednej kupki na drugą. Nie myśleć – nie widzieć; nie analizować. Wykonywać mechaniczne ruchy marionetki i wierzyć; łykać wyciekający z telewizji, radia i internetu bełkot. W razie konieczności samemu stworzyć marchewkę, za którą będziemy pędzić do grobu.

– Nie jesteś pierwszy, który czegoś pragnie – powiedział kot. Trzymałem go pod płaszczem, spod którego wystawał jedynie rudy pyszczek. – I nie jesteś pierwszym, który, umierając, oddziera rzeczywistości z iluzji.

– Nie jestem też ostatnim, który umiera. Za sto lat też ktoś – szamocząc się między kolejnymi wschodami i zachodami słońca – poczuje ból. Pobiegnie do łapiducha i otrzyma wiadomość, że jest skończony.

Współczujesz tym, którzy nawet się jeszcze nie urodzili?

– Współczuję wszystkiemu, co przyjdzie na świat, by cierpieć, marzyć, walczyć i na końcu ulec zapomnieniu. Pojebany… Popierdolony świat.

– Istnieją gorsze rzeczywistości od tej. Możesz mi wierzyć.

– Cóż, nawet piekło ma kręgi, więc wszystko jest możliwe.

Nim opuściłem bar, wytrąbiłem jeszcze jeden kufel piwa. Teraz brnąłem przez wciąż sypiący śnieg, światła latarń i beznadzieję. Jako przyszły trup nie miałem obowiązków. Nie musiałem martwić utratą pracy, czy wyrzuceniem z mieszkania. Z rodziny przy życiu pozostała jedynie matka; stara, wredna kurew, z którą ostatecznie zerwałem kontakt po samobójstwie Siwego – starszego brata. Oszczędności w banku wystarczą na trumnę, kremację i pochówek. Od czasów nastoletnich bałem się, że w razie wypadku, czy choroby pochowają mnie razem z resztką rodzinki na cmentarzu w Ponurzycach. Nienawidzę tej wsi. Nie chciałem nawet, by zgniły tam moje szczątki. Dlatego, miedzy innymi, zadbałem o wykupienie kwatery w Perun. Tutaj, w tym melancholijnym mieście, spocznę z przyjemnością.

– Z przyjemnością?

– Nie łap mnie za słówka!

– Serce wali ci jak szalone. Wszystko w porządku?

– Wspomnienia o braciszku zawsze rozstrajają organizm. Kochałem gnojka.

– Jak odszedł?

– Podciął sobie tętnice w podudziach.

– Nigdy mi o tym nie opowiadał – wyszeptał kot, po czym ziewnął, ukazując przypominające szpilki ząbki. – Bolesna śmierć.

– Znaliście się? – zapytałem, ledwo wstrzymując śmiech. Czułem, jakbym powoli acz konsekwentnie oddalał się od rzeczywistości. Następnie dodałem: – Miał bolesne życie, więc pewnie chciał dorównać mu śmiercią.

– O tym monopolowym ci wcześniej wspominałem. Mieści się na rogu ulicy.

– Miałem przecież iść do burdelu…

– Żartowałem.

– To nie brzmiało jak żart.

– Do burdelu wpuszczają z kotem?

– Nigdy w żadnym nie byłem. Podejrzewam jednak, że zakazy, o ile jakieś w ogóle istnieją, nie dotyczą zwierząt, a raczej krzywdzenia pracownic.

– Korzystałeś kiedyś z ich usług?

– Przecież mówiłem, że nigdy tam…

– Wiem, wiem. – Obruszyło się kocisko, zaciskając pazurki na mojej dłoni. – Pytam, czy kiedyś korzystałeś z usług kurewek.

– Jesteś bardzo niepoprawnie politycznym kotem. Zdzwonię po ubranych na czarno panów, żeby skopali ci cztery litery!

– Bardzo śmieszne – stwierdził kot, kolejny raz dźgając mnie pazurkami. – Więc?

– Wścibski z ciebie obsraniec-dachowy.

– Brak odpowiedzi oznacza potwierdzenie. Rozumiem.

– Rozchmurz się czworonogu. Poparz jaka piękna pogoda! A tak na marginesie… Nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, by płacić za seks. Dochodzimy do monopolowego, a z gadającym kotem wódki mi pewnie nie sprzedadzą, więc sza!

Rozejrzałem się, czy nie nadjeżdża uzbrojony w najnowszy model BMW amator driftu, który rozsmarowałby moje umęczone ciało po oblodzonej nawierzchni, po czym ruszyłem w poprzek skrzyżowania. Wraz z pogłębieniem się nocy, wiatr nabrał intensywności, jakby w mroku czuł się bardziej beztroski; niewidzialne podmuchy poruszały sygnalizacją świetlną; wystukiwały połamane rytmy kawałkiem blachy ozdobionym mordą celebrytki o oczach martwej świni.

Wszedłszy w zielonkawą łunę padającą z reklamy w kształcie butelki piwa, sprawdziłem, czy nie zgubiłem portfela…

Przekroczyłem próg.


5


Przywykłe do ciemności oczy poraziło światło jarzeniówek. Gdyby nie słowa kota, pewnie zdążyłbym dotrzeć do kasy, nim zrozumiałbym, że coś jest nie w porządku.

– Uważaj, facet ma nóż!

Zamierzałem zetrzeć z twarzy topniejący śnieg i zapytać, o co do cholery chodzi. Niestety poślizgnąłem się na mokrej podłodze. Runąłem na tyłek tuż obok grubasa z rozpłatanych brzuchem; mózg skojarzył kawałki tłuszczu z bursztynem – nie omieszkał też zarejestrować w pamięci splątanych jelit, których czerwień kontrastowała z białym kafelkami podłogi.

– Widziałem miasto, nad którym nigdy nie wschodzi słońce; płonęły w nim stosy. Boga nie ma, ale piekło istnieje naprawdę.

– Okey – wyszeptałem, wstając. Mimochodem wytarłem oblepione posoką dłonie w spodnie, zostawiając na nich rdzawe smugi. Mogłem to zrobić, ponieważ – upadając – upuściłem kota. – Na pewno masz rację, ale nie musisz przez to mordować ludzi.

Nieznajomy stał za ladą, zasłaniając się ekspedientką – najwyżej dwudziestopięcioletnią dziewczyną o ciemniej karnacji i zafarbowanych na srebrno włosach. Młoda wlepiała we mnie wielkie oczyska, które miały ten sam kolor, co tęczówki kota.

– Mówiłem grubasowi – stwierdził napastnik, odrywając ostrze (kuchenny nóż) od gardła zakładniczki i wskazując zwłoki. – Mówiłem, żeby nie zaczynał. Zrobię wszystko dla Marty; podpalę cały cholerny świat!

Wymieniliśmy spojrzenia. Zrobiliśmy to pierwszy raz, odkąd wszedłem do monopolowego. Miałem przed sobą przystojnego gościa o szerokiej, kanciastej szczęce, ciemnych włosach i cholernie bladej twarzy. Widział niejedno – pomyślałem. – Może faktycznie odwiedził krainę z piekła rodem i nie może sobie z tym poradzić? Nie ty pierwszy i nie ostatni załamujesz się pod ciężarem prawdy.

– Ja ci wierzę – podjąłem, po czym zaryzykowałem: zrobiłem duży krok w przód. – Rozumiem zagubienie, które odczuwasz i frustrację spowodowaną faktem, że nikt ci nie wierzy… Ba! Oni, chodzący za dnia ślepcy, drwią i wytykają palcami. Przeciętniacy skupieni na żarciu, podcieraniu dupy i udawaniu obywatela nigdy nie zrozumieją, w jak paskudnej znaleźli się sytuacji.

Twarz nieznajomego złagodniała; przegoniłem, przynajmniej chwilowo, czarne chmury obłędu.

– Tyle wycierpiałem… Nie zniosę więcej ani jednej straty. Nie wiem w ogóle, o co tu chodzi. Od małego przedzieram się przez najeżone żyletkami korytarze, ciągle słysząc jedno: Więcej, więcej i jeszcze kurwa więcej! Masz znieść więcej i dać z siebie więcej! Sto dziesięć pieprzonej normy w imię niczego!

– Tak właśnie. Życie to kwintesencja groteski. Teraz puść, proszę, tę biedną dziewczynę. Bo nie dość, że marnuje życie sprzedając truciznę takim popaprańcom jak my, to jeszcze skaleczyłeś jej gardło. – Poczułem się na tyle pewnie, iż postanowiłem kolejny raz zaryzykować; podszedłem do lady, oparłem dłonie obok wypchanej flaszkami reklamówki i zacząłem mówić. Użyłem do tego najpoważniej brzmiącego tonu, jaki miałem w repertuarze: – Bez względu na wewnętrzne rozterki; bez względu na emocjonalne piekło, czy otrzymane od losu ciosy nie można ranić innych. Nie można ściągać na postronnych piekła i wlewać dodatkowego cierpienia do świata, który jest nim tak kurewsko przepełniony. Chyba się ze mną zgodzisz?

Tym razem moje słowa nie odniosły tak mocnego efektu, na jaki liczyłem. Wciąż jednak napastnik wydawał się daleki od podcięcia gardła ekspedientce. Swoją drogą dziewczyna, słysząc słowa wypadające z moich ust, miała coraz więcej przerażenia wypisanego na twarzy. Niemal widziałem jej myśli: „Co za przeklęta noc!? Najpierw jeden świr – potem drugi! Teraz jeszcze ze sobą gadają! Gdzie jest policja, kiedy człowiek ich potrzebuje!?”.

– Pojedziesz ze mną?

Usłyszawszy pytanie, otworzyłem i zamknąłem usta. Poruszyłem dłońmi, które pokryły się potem i ślizgały po porysowanym blacie. Wiedziałem, że każda sekunda zwłoki zwiększa prawdopodobieństwo, iż facet nabierze podejrzeń i wykona jeden prosty ruch kończący bytność dziewczyny na tym świecie.

W końcu, po zdawałoby się pół godzinie, zdrętwiałymi z nerwów ustami odparłem:

– Dobrze. Pojadę.

Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki napastnik opuścił rękę z nożem. W następnej kolejności najprawdopodobniej miał zamiar wyjść zza kontuaru, lecz nie zdołał tego zrobić, ponieważ dostał otwartą dłonią prosto w twarz. Paznokcie ekspedientki pozostawiły trzy głębokie bruzdy na policzku mężczyzny. Popłynęła z nich zadziwiająco duża ilość krwi. Pewnie rozrzedził ją alkoholem – wpadło mi do głowy.

– Skurwiel – syknęła dziewczyna. – Nie musiałeś przykładać mi noża do gardła. Nie zamierzam skończyć jak mój kochany szefuncio. Spakowałam ci nawet alkohol…

Kolejny raz spojrzałem na reklamówkę. Faktycznie wystawały z niej szyjki półlitrowych flaszek wódki.

– Przepraszam – wybąkał facet, przykładając do rany rękaw swetra. – Spanikowałem. Nie zamierzam iść do więzienia.

Zerknąłem w stronę okna – niestety nawet gdyby ktoś przechodził ulicą, nie dostrzegłby, że coś złego dzieje się wewnątrz monopolowego, ponieważ zastawiały je skrzynki z piwem. Następnie oparłem wzrok na drzwiach. Wrodzony tchórz szepnął: Wypieprzaj stąd, Filip. Albo poczekaj, aż wyjdziecie na ulicę i wtedy daj nogę. Może facet nie będzie cię gonił? A jeśli nawet, pewnie jesteś od niego szybszy!

Sięgnąłem w bok i zacisnąłem dłoń na szyjce szampana. W ostateczności dojdzie do walki nóż kontra cholernie twarde szkło. Nie pozostało mi wiele życia. W najlepszym razie stracę kilka tygodni agonii w szpitalnym łóżku z mózgiem taplającym się w morfinie.

– Chodźmy – rzekł nieznajomy. Najwyraźniej nie interesował go już alkohol, ponieważ nie sięgnął po flaszki leżące na kontuarze. Idąc w stronę drzwi, dodał: – Jeżeli masz zamiar użyć tej butelki: zrób to teraz. W samochodzie nie będzie miejsca na walkę.

Nie mam pewności, lecz wydaje mi się, że tak właśnie bym zrobił; poczekałbym, aż wyjdziemy przed sklep i zaatakował. Nie jak dzikie zwierze, czy bohater z bicepsami przypominającymi narośle, ale jak człowiek; ze ściśniętym zwieraczem, szalejącym w piersi sercem i zagłuszającym wrzask szumem przewalającej się przez skronie krwi…

Do pojedynku wykolejeńców nigdy jednak nie doszło przez srebrnowłosą młódkę, która zza naszych pleców zawołała:

– Jadę z wami, świry. Też chcę zobaczyć, jak o co chodzi z tym cholernym miastem. Poza tym zawsze zastanawiało mnie, czy w bełkocie jednego z tych nawiedzonych szaleńców, których roi się na ulicach Perun, jest choć ziarno prawdy.


6


– Papierosa? – Facet, który przedstawił się jako Robert Budzyński, wyciągnął dłoń; trzymał w niej paczkę Cameli. Staliśmy obok czerwonego fiata 125p.

– Nie pamiętam, kiedy ostatni raz się zaciągałem. Pewnie było to jeszcze na studiach, gdzie tytoń mieszaliśmy z zielskiem; mimo to chętnie spróbuję.

– Długo jeszcze?

Dziewczyna odwróciła się, niemal spalając wzrokiem mordercę swojego szefa. Następnie odparła:

– Gówno a nie zamek – syknęła. – Przynajmniej wiem, dlaczego od dziesięciu lat nikt się do nas nie włamał; nawet mistrz otwierania zamków miałby problem z tym cholerstwem!

– Po co w ogóle zamykasz? Nie lepiej zostawić drzwi otworem i wezwać karetkę?

– Chyba raczej karawan: załatwiłem grubasa na cacy.

– Zabiłeś człowieka, który ma ośmioro dzieci – powiedziała ekspedientka, uporawszy się w końcu z niesfornym mechanizmem. – Fakt, że połowa jest dorosła zmienia niewiele. Ten sklep to ich jedyne źródło utrzymania. Nie pozwolę go okraść żulom, ponieważ tobie się śpieszy do jakieś wymyślonej krainy.

– W porządku. Przepraszam.

Dziewczyna stanęła obok nas i wbiła wzrok w Roberta.

– Nie przepraszaj. Zrobiłeś, co zrobiłeś. O mało też nie straciłam życia. Wsiadajmy do tego gruchota i ruszajmy, nim pojawi się ktoś z rodziny i wezwie policję.

– To fiat w idealnym stanie! Trochę tylko rdzy pojawiło się na lewym progu…

– Ruszajmy!

Usadowiłem się na tylnym siedzeniu i już miałem zamknąć drzwi, gdy do środka wskoczyła znajoma postać; rudy kocur otrzepał sierść z puchu i nieśpiesznym ruchem zaczął wylizywać sobie zwieracz. Miałem tylko nadzieję, że nie otworzy ust i nie zacznie prawić morałów, ponieważ, co prawda tkwiłem w popieprzonej sytuacji, ale nie zamierzałem jej jeszcze bardziej komplikować.

– To twój kot? – zapytał Budzyński, odpalając silnik.

– Eee… Mhm.

– Ale ładny! – stwierdziła dziewczyna. – Jak się bawi?

– Sz… czoszek.

Nowi znajomi przyjrzeli mi się uważnie, jakby sądzili, że żartuję. Następnie popatrzyli po sobie i zwrócili spojrzenia w stronę przedniej szyby.

– Szczoszek? Serio?

Wyszczerzyłem zęby do kota i wyszeptałem:

– Zostawiłeś mnie w sklepie na pastwę świra, to masz za swoje.

– Zemszczę się!

– Gadaj zdrów.

Płynęliśmy przez ośnieżone aleje miasta mgły. Minęliśmy arkady rozświetlone chybotliwym blaskiem płomieni pełgających w koksowniku. Mignęły mi zgromadzone wokół niego postacie. Mimo że nie zdołałem dostrzec szczegółów, wypełniłem je przy pomocy wyobraźni; widziałem mężczyzn z podkrążonymi oczami o zmarszczkach wyżłobionych przez cierpienie. Na dłoniach mieli rękawiczki z obciętymi palcami jak w starych amerykańskich filmach. Odziani w czapki, puchowe kurtki i dżinsy popijali wino z podawanej w kółko flaszki; opowiadali o wydarzeniach z przeszłości, utraconych bliskich i zmiażdżonych marzeniach.

Zdecydowanie wolałbym być z nimi niż siedzieć w samochodzie z obcymi ludźmi i zmierzać bóg jeden wie gdzie – pomyślałem, zaciągając się papierosem. Mimo braku wprawy szło mi całkiem nieźle, choć dostałem zawrotów głowy. – Ostatnie tygodnie powinienem spędzić na piciu, rżnięciu i wydawaniu oszczędności. W sumie szedłem do monopolowego, później zaś pewnie skończyłbym przy jednym z koksowników na wysłuchiwaniu opowieści tych, którzy mają całe życie przed sobą, lecz nie widzą go jako szansy, a pułapkę wypełnioną mrzonkami.

– Tam też byłbyś nieszczęśliwy; i pewnie też byś narzekał, że chciałbyś być gdzie indziej.

– Możliwe – wyszeptałem do kocura, który teraz wlazł mi na kolana i zwinął się w kłębek. Gdy dostrzegłem, że otwiera pyszczek i zamierza dodać coś jeszcze, złapałem go między palce a kciuka i lekko przytrzymałem. Następnie pokręciłem głową z lewa na prawo na znak, iż nie mam ani siły, ani ochoty na wysłuchiwanie morałów.

O dziwo usłuchał.


7


Fiat ślizgał się po oblodzonej nawierzchni; dwa razy o mało nie przypieprzyliśmy w zaparkowane na poboczu samochody. Opady śniegu nabrały na intensywności. Dawno nie widziałem tak magicznej pogody – płatki wielkości kostek czekolady bezgłośnie pokrywały kolejne metry Perun.

Zdobywszy wzniesienie, wjechaliśmy do najbiedniejszej dzielnicy miasta zwanej przez mieszkańców wzgórzem bogomiłów. Legendy (czy powtarzane z dziada pradziada bujdy) twierdziły, iż dawno temu wyznawcy tej synkretycznej sekty chrześcijańskiej zamieszkiwali Peruński gród. Jest to dość śmiałe przypuszczenie, biorąc pod uwagę fakt, iż samo miasto wzięło początek od osadników budujących chaty wokół klasztoru magdalenek stojącego gdzieś nad brzegiem jeziora Głębii.

– O ile mnie pamięć nie myli, chrześcijanie zwalczali bogomiłów. Jakim więc cudem żyli tutaj, pod nosem zakonnic? Macie jakiś pomysł?

Nikt nie odpowiedział. Robert, niemal leżał na kierownicy, próbując przebić wzrokiem ścianę bieli. Magda zaś, jak przedstawiła się dziewczyna, ścierała z twarzy makijaż przy pomocy mokrej chusteczki.

– Może ty, kocie, coś wiesz na ten temat?

Zerknąłem w dół. Zwierzak spał, lub udawał, że śpi.

Mijały kolejne minuty. Z braku lepszego zajęcia, rozejrzałem się po wnętrzu samochodu. Nie dostrzegłem w nim nic interesującego, prócz cieczy spływającej z kierownicy, która w granatowym świetle padający z deski rozdzielczej przypominała smołę.

– Daj mu chusteczkę, niech wytrze kierownicę, bo naprawdę w coś wyrżniemy – stwierdziłem, nachyliwszy się w stronę przednich siedzeń.

– Zaciąłeś się, jak walczyłeś z szefunciem, co?

– Nie lubię gadać podczas jazdy.

– Zaciśnij rękę na chusteczce, bo uświniłeś całą kierownicę. Żeby to zrobić, nie musisz kłapać dziobem.

– I nim zamilkniesz na wieki, zdradź, proszę, jak daleko jeszcze. – Dodałem na koniec.

– Nie daleko. Kilka minut najwyżej.

Po tej jakże uroczej wymianie zdań, kolejny raz utonęliśmy w warkocie silnika. Wjechawszy w jedną z najbardziej zniszczonych ulic, jakie widziałem w tym mieście, spostrzegłem wyrwę między kamienicami przypominającą uszczerbek w uzębieniu. W miejscu, gdzie niegdyś na pewno stał budynek, rozpalono palenisko; płomienie buchały na dziesięć metrów w górę. Wokół nich zebrało się około czterdziestu ludzi przypominających zmutowane plemię czczące jakiegoś zapomnianego i cholernie wrednego bożka. Idealnie pasowali do atmosfery tego miejsca. Wręcz podkreślali je swymi deformacjami, dziurawymi ubraniami i zaciętymi minami.

– Kiedy życie w akompaniamencie z bliźnimi raz za razem podrzyna gardło twojej duszy, mkniesz coraz szybciej w stronę mroku. Nienawiść zapisaną mamy we krwi. Ci ludzie… Oni nie mają powodu, by hamować bestialskość; nic nikomu nie są winni.

O nich nie zawalczy żaden polityk – żaden narcystyczny aktywista. Nie ma tu pieniędzy do zarobienia, kampanii wyborczej do zareklamowania, czy ideologii do napisania. Wypchnięci poza autostradę, po której od chcenia do chcenia pędzą martwi za życia, pokraki istnienia błądzą w ciemności własnych rojeń, neuroz, uzależnień, depresji i krwawiących wspomnień. Podczas czuwań, gdy mrok napiera na okno, a płomień świecy kreśli na ścianach wykoślawione cienie wspominają zapijaczone, kurwiące się matki, czy brutalnych ojców o lepkich rękach. Zamiast wylewać łzy, odpalają kolejnego papierosa i obserwują ulatujący w stronę powały dym…

– Dzisiaj jesteś – jutro cię nie ma. Ot i cała tajemnica istnienia.

– Mówiłeś coś? – zapytała Magda, przekrzykując jęczący silnik.

– Chętnie bym się odlał.

– Wytrzymaj jeszcze trochę. Już niedaleko! – rzucił Budzyński, nie odrywając wzroku od przedniej szyby. Śmiesznie było, co chwila przypominać sobie, że jest najzwyklejszym mordercą. Nigdy żadnego nie widziałem, więc zawsze to jakaś nowość, prawda?


8


Minęliśmy ostatnie z kamienic i wjechaliśmy między magazyny. Tutaj życie stracili przymusowi pracownicy podczas drugiej wojny światowej. Szaleństwo ludzkości zwykle opiera się na doktrynach tworzących wiernych i heretyków – świętych nieskazitelnych i plugawców poddanych procesowi dehumanizacji, by zbałamucone propagandą masy mordowały bez wyrzutów sumienia. Podczas wojny nie ma dobra i zła. Jest tylko chęć przeżycia i prawo silniejszego. W sumie, gdy o tym pomyślę, odnoszę wrażenie, że codzienność również nie zawiera w sobie nawet szczypty sprawiedliwości. W końcu to tylko kolejne słowo; kolejny pieprzony trybik maszyny zawieszonej nad otchłanią. Usystematyzować, zaszufladkować i przejść dalej. Tyle potrafią nasze prymitywne mózgi… prócz, oczywiście, wymyślania kolejnych kreatywnych sposobów na uśmiercanie natury i siebie nawzajem.

– Zgorzkniały z ciebie dziad.

– Powiedz, gdzie przesadzam? Czy historia jasno i wyraźnie nie dowodzi, że mam rację?

Kot przeciągnął się i ziewnął, ukazując język pokryty brodawkami. Następnie podjął:

– Spokojnie! Nie bądź taki defensywny! Poza tym… Jakie to znacznie, kto ma rację? Hm? Czy konstatacja okropności prowadzi do czegoś konstruktywnego?

– Czegoś konstruktywnego – prychnąłem. – Należy postawić znak zapytania przy wszystkim. Inaczej człowiek wierzy w bzdury. Gotów za nie zabijać.

– Bezwartościowa opinia mrówki. Nie ośmieszaj się.

Kot przyglądał mi się przez chwilę, jakby rozważał, czy dodać coś jeszcze. Ostatecznie oparł głowę na łapach i znieruchomiał.

Po magazynach przyszedł czas na las; przedzieraliśmy się teraz między obklejonymi śniegiem sosnami. Robert jechał coraz wolniej, ponieważ drogę pokrywała gruba warstwa puchu.

– Wyjeżdżamy za miasto? Miało być kilka minut a zaraz zleję się w gacie!

– Nie wyjeżdżamy za miasto. To wciąż Perun. Cmentarz północych peryferii: mówi ci coś ta nazwa?

– Najstarszy cmentarz w mieście – stwierdziła Magda, nim zdążyłem otworzyć usta.

– Chyba coś o nim słyszałem. Więc?

– Co „więc”?

– Daleko jeszcze!?

– Najwyżej dwieście metrów. Później zjazd stromizną, przy którym (mam nadzieję) nie zginiemy i voilà!

Obyś miał rację – pomyślałem. – Nie chcę zostać dźgnięty, bo osikałem tylne siedzenie świrusowi z nożem.

– A mnie od szczoszków wyzywasz.

– Wyjdź z mojej głowy kocie. I że zacytuję klasykę polskiej kinematografii: „Kim ty, kurwa, jesteś pajacu?”.

– Nie widzisz? Jestem kotem. Poza tym… Przy mnie też możesz postawić znak zapytania.

Skrzywiłem się i pokręciłem głową. Miałem ochotę otworzyć okno i cisnąć sierściucha prosto w śnieg.

Mogę się z tobą komunikować niewerbalnie. Nieźle.

Jestem częścią ciebie, więc oczywiście, że możesz w ten sposób ze mną rozmawiać. Naprawdę dopiero teraz się połapałeś?

– Uwaga. Ta górka jest naprawdę stroma. Trzymajcie się.

Przez chwilę miałem wrażenie, że zjeżdżamy w przepaść. Przednią szybę zalała czerń, gdy wypadające z reflektorów snopy światła zniknęły gdzieś w dole. Na samą myśl, iż facet ściemniał, byśmy razem zginęli na dnie jakiegoś wąwozu, rozszerzyłem usta w uśmiechu. Dawaj pan – pomyślałem. – Tej pchełce i tak już wszystko jedno! I tak jestem trupem!


8


Ojciec prowadził złomowisko. Zarabiał wystarczające pieniądze, by czasem zabrać rodzinę nad morze, czy w góry. Nie mógł sobie jednak pozwolić na odrestaurowanie samochodów rdzewiejących po północno-wschodniej stronie placu. Mikrus MR 300, fiat 127, volkswagen SAM, czy syrenka koloru dojrzałeś wiśni to jedne z wielu egzemplarzy przechowywanych przez staruszka. I jak z niego życie wysysały mijające lata, tak karoserię klasyków motoryzacji pożerała rdza. W dzieciństwie tego nie rozumiałem. Dopiero w wieku dwunastu lat dostrzegłem wynikające z bezsilności cierpienie ojca. Papieros przycupnięty w kąciku ust, zmarszczki wokół oczu, pożółkły od tytoniowego dymu wąs i zgrubiałe od ciężkiej pracy dłonie. Setki tysięcy godzin ciężkiej pracy – szarpanina między wschodami i zachodami słońca tuż obok umierających reliktów motoryzacji. Nadludzki wysiłek tylko po to, by wykarmić mnie, starszego brata i wiecznie niezadowoloną, niewdzięczną matkę.

Dlaczego akurat teraz wróciłem do niego myślami? Stojąc w ciemności tuż przy parkingu cmentarza i topiąc śnieg strugą parującego moczu? Tatko odszedł przed czterech laty; pobił go na śmierć smarkacz sąsiadów; dziewiętnastoletni, napakowany odżywkami skurwiel, którego rodzina ma kupę kasy, bo najpierw handlowała narkotykami, a później założyła firmę kładącą kostkę, gdzie zatrudnia okoliczną recydywę.

– Ile to było? Za jaką sumę zginął? Dwieście złotych? Tak, o ile dobrze pamiętam, wioskowy bezmózg załamał ojcu podstawę czaszki za papierek z podobizną Jana III Sobieskiego. Bo i dlaczego nie? Naprawiłeś nam auto? Okey. Ale nie naprawiłeś go tak, jak tego sobie życzyliśmy. Oddawaj więc kasę, bo jak nie…

Rodziną, która z powodu toksycznej matki nigdy nie była idealna, wstrząsnęła śmierć starszego brata; nieprzystosowanego do świata marzyciela siedzącego z nosem w książkach. Przez dwadzieścia siedem lat męczył się, szarpał z ludźmi i bzdurnymi wymogami systemu, aż w końcu nie wytrzymał – wypił flaszkę wódki, wszedł do wanny i podciął sobie tętnicę podudzia. Tragedia przymknęła gębę nawet mojej wiedźmowatej matce, lecz nie na długo. Po śmierci Siwego, jak go w domu nazywaliśmy, spakowałem manatki, wybrałem z banku oszczędności i wyjechałem do Perun. Brak kogoś tak bliskiego, nie tylko brata, lecz przede wszystkim przyjaciela, niemal pozbawił mnie zmysłów. Bez jego energii, uśmiechu i wariackich pomysłów życie zaczęło cuchnąć zgnilizną. Od czasu do czasu spod warstewki iluzji, która tylko z pozoru wydaję się gruba, zaczęła wyzierać pustka. Poza tym nie mogłem znieść widoku ojca – po pogrzebie Siwego przypominał widmo. Nigdy nie doszedł do siebie… Jedynie matka szybko wróciła do starych nawyków i teraz ze zdwojoną siłą wysysała z rodziny soki żywotne. Oby istniało piekło – wtedy wieczną mękę osłodzi mi widok rodzicielki wrzeszczącej z rozgrzanymi do czerwoności widłami w dupie.

– Długo będziesz stał z fujarą na wierzchu? – zawołała Magda. Stała z Robertem przy samochodzie. Popalali na przemian papierosa i popijali szampana, którego zamierzałem użyć jako broni.

– Idę, idę!

Tak oto kończy się rodzina Majuskuły. Najpierw kochany brat, który dość miał patrzenia na wypełniający świat syf; później ojciec, który nie ustąpił przed wsiowym tyranem ze złotym łańcuchem na szyi i miodem w uchu… Na końcu zaś ja: Filip, pożarty przez chorobę jeszcze przed czterdziestką. Skoro umierają na nią dzieci i nastolatkowie – dorośli też mogą. Na nic wszystkie imprezy, przyjaźnie, uśmiechy, emocje, przywiązania i całonocne rozmowy. Kot dobrze powiedział: jestem tylko mrówką. Kolejną drobinką, którą miotały mrzonki, a która niedługo zgnije pod ziemią i zostanie zapomniana. Ot piękno życia, prawda?

Zapomniałeś chyba o kimś.

– Nie rozumiem – rzekłem, zapinając rozporek i ruszając w stronę fiata.

Jeszcze twoja matka. Z waszej rodziny to ona została na koniec.

– Nie wiem, czy stara jeszcze żyje. A nawet jeśli, to nie biorę jej pod uwagę, bo z Siwym nigdy nie traktowaliśmy jej poważnie. Po tym, co robiła ojcu, nie zasługuje na nic.

Matka to matka. Jest jedna i trzeba ją szanować.

– Na szacunek, każdy, nawet rodzić musi sobie zasłużyć. Tylko tyle mam do powiedzenia, więc skończmy ten temat.

Niech ci będzie, ale…

– Właśnie: niech mi będzie. Teraz sza!


9


– „Byliśmy, czym jesteście. Będziecie, czym jesteśmy”. – Przeczytała na głos Magda słowa znajdujące się nad bramą cmentarza. – Jest jeszcze coś w tej butelce? Nagle coś zaschło mi w gardle.

Ruszyliśmy między śpiące pod śniegiem choinki i wystające z puchu nagrobki. Aleja wiła się z lewa na prawo niczym wąż. Nigdy czegoś podobnego nie widziałem; najczęściej nekropolie mają proste ścieżki, lecz tutaj było inaczej. Nieliczne lampy rozganiały ciemność pomarańczowym blaskiem; lśniły od niego zdjęcia przyklejone do głowicy, na której wyryto również nazwisko wraz z datą śmierci. Utrwalone w błysku aparatu spoglądały na mnie istoty przeszłych dni. Ich sny, wyobraźnia i łzy zostały zmiecione przez Boga, czas, czy inne głupstwo. Nagle przypomniałem sobie zdjęcia, które robiłem do nowego CV… Gdzieś w Perun czeka trumna, sztuczne kwiaty i płyta nagrobna. Gdzieś pośród gąszczu bloków śpi pracownik zakładu pogrzebowego; niemal widzę, jak przykleja moje zdjęcie do kamienia, później zaś żłobi w nim datę śmierci. Podziwiam brata, że miał tyle odwagi, by pokazać oddychaniu środkowego palca i odejść na własnych warunkach. Mnie czeka coś o wiele gorszego.

– Długa agonia bez polotu.


10


Minęliśmy mauzoleum rodziny Henneberg i ruszyliśmy w stronę najstarszej części cmentarza. Znajdowała się ona na wzgórzu zwieńczonym krzyżem; wzniesiona ze stali i miedzi konstrukcja ważyła trzydzieści ton i mierzyła dwadzieścia siedem metrów. Niegdyś umierającego Chrystusa oświetlały wbudowane w kostkę brukową reflektory; teraz – z powodu braku funduszy i powolnej śmierci wiary katolickiej – nikt nie dbał o ten jakże niesubtelny symbol. Najwięcej szkody wyrządzili złomiarze. Mimo że nekropolia mieściła się na peryferiach miasta mgły, panowie z wózkami często pielgrzymowali do niej w poszukiwaniu zarobku. Nigdy nie zbierałem złomu, jednakże gołym okiem widać, że płyty stanowiące obicie krzyża ważą sporo i można za nie dostać porządną sumkę… o ile zna się odpowiednich ludzi skupujących trefny towar.

– Mogę wiedzieć, dlaczego z nami pojechałaś?

Magda zerknęła na mnie, po czym zadarła głowę i spojrzała w niebo.

– Chciałabym rzucić jedno krótkie zdanie, które wszystko by wyjaśniało. Niestety odpowiedź nie jest prosta. Gdy teraz o niej myślę… czy raczej próbuję ją schwycić, widzę, że to na nic.

– Przez całe życie próbowałem porozumieć się z ludźmi; nawiązać głęboką relację, by minimalizować odczucie samotności. Niestety nikt nie słuchał. Przyjaciele skupieni na udoskonaleniu ciała i gromadzeniu rzeczy materialnych w najmniejszych stopniu nie mieli pojęcia, o czym plecie ich ekscentryczny kolega. Nie mówię, że robili źle. Nie mam monopolu na prawdę… fascynowało mnie po prostu, że w ich głowach nigdy nie powstał nawet jeden znak zapytania. Zero podejrzliwości.

– W miłości też nie dopisało ci szczęście?

– Popatrz na moją gębę!

Magda pokręciła głową.

– Nie żartuj, tylko odpowiadaj jak na spowiedzi młodzieńcze.

– Byłem w kilku związkach, ale niewiele z nich wyszło. Jedyny poważny, który trwał siedem lat, zakończył się, gdy wścibski staruszek z sąsiedztwa powiedział, iż ukochana obściskuje się pod klatką z innym facetem.

– Czekaj, czekaj. Pod waszą klatą? Nawet się nie kryła!? Miałeś strasznego pecha!

– Za naiwność się płaci. Zaufałem drugiemu człowiekowi i zapłaciłem za to wysoką cenę, choć, oczywiście, zawsze mogło być gorzej.

– Mogła ci odciąć penisa na spaniu.

Spojrzałem na Magdę. Dziewczyna szczerzyła ząbki w szelmowskim uśmiechu.

– Bardzo śmieszne.

– Nie śmieszne, tylko prawdziwe. Poczytaj sobie o sprawie Johna i Loreny Bobbitt.

– Jeżeli przeżyjemy, na pewno to zrobię.

– A wracając… nawet przez te siedem lat spędzone z ukochaną, nie zdołaliście otworzyć się i rozmawiać zupełnie otwarcie?

– Próbowaliśmy. Przegadaliśmy niejedną noc i dobrze się znaliśmy. Niestety emocjonalnie byliśmy na zupełnie innych poziomach. Poza tym pewnych stanów po prostu nie można wyrazić słowami. Dlatego człowiek jest w życiu tak cholernie sam. I dlatego też ludzie ekscentryczni, inaczej odbierający rzeczywistość, są tak poniżani i wyśmiewani.

– Dostosuj się, albo umrzyj, śmieciu. Znam to dobrze, cholerka. A gdybym chciała odpowiedzieć na twoje pytanie… Dlaczego z wami pojechałam… Czuję, jakbym wpadła w życie jak po ogień. Żyję sobie gdzieś z boku; pełzam ulicami Perun. Od zmiany do zmiany. Od wolnego do wolnego… Gdzieś po drodze chyba pogubiłam trybiki, bo zamiast zadowolenia, czy chociażby spokoju czuję coraz większe zagubienie.

– Rozglądaj się i bądź czujna. Z czasem na pewno znajdziesz coś, co wypełni tę niewygodną lukę.

Uśmiechnęła się. Całkiem ładnie, choć wciąż z cieniem wyrachowania. Następnie przytknęła butelkę do ust i wzięła kilka łyków szampana.

– Rozumiem, że mówisz na bazie własnego doświadczenia? Ty znalazłeś… to coś?

Odwzajemniłem jej uśmiech i odparłem:

– Niestety nie. Ale nie muszę już szukać.

– Mogę wiedzieć dlaczego?

Również spojrzałem w górę. Przez lukę w chmurach zobaczyłem gromadę gwiazd. Nawet ich światło jest już martwe – pomyślałem. Następnie odparłem:

– Mam przed sobą dwa miesiące życia.


11


Dotarłszy do nieoświetlonej części cmentarza, gdzie nagrobki przypominały łodzie zastygłe na falach podczas sztormu, Robert wysunął się na prowadzenie. Budzyński musiał wiele razy przemierzać nekropolię, ponieważ bez problemu omijał zapadnięte mogiły, wiatrołomy, czy fragmenty strzaskanych postumentów. Opady śniegu odrobinę straciły na intensywności. Białe pociski zataczały koła pod wpływem porywistego wiatru. Przeciąg gwizdał w szczelinach muru – przemykał między wyrzeźbionymi z kamienia aniołkami. Zastygłe twarze obserwowały nas oczami pozbawionymi źrenic. Niemal słyszałem ich szepty: „Idą… następni. Bijące serca, kłapiące usta i trzepoczące powieki… Następni spoczną w ziemi, gdzie w milczeniu oddadzą ciało na ucztę czerwi. Będziemy strzec waszej zgnilizny, nawet wtedy gdy słońce zniknie za horyzontem, by nigdy już nie wzejść!”.

– Myślisz, że istnieje życie po śmierci? – zapytała Magda. Przy ostatnim słowie głos lekko jej zadrżał. Nagle poczułem, jak łapie mnie pod rękę. – Przepraszam, że cię dotykam, ale nie przepadam za ciemnością.

– Najwyżej oskarżę cię o gwałt i każę wygnać z królestwa… o ile, oczywiście, wyjdziemy cało z tej przygody.

– Jeżeli nie chcesz odpowiadać, nie musisz.

– Jak to w ogóle brzmi: życie po śmierci! Ha!

– Stężenie sarkazmu osiągnęło masę krytyczną!

Wybuchnęliśmy śmiechem. Przylgnęliśmy mocniej do siebie. Trup i ekspedientka z monopolowego z rozcięciem na grdyce: para idealna!

– Uważam, że człowiek to tylko zwierze, które zyskało świadomość przypadkiem. Przyjrzyj się trupowi, ale tak bardzo, bardzo dokładnie obejrzyj lalkę ludzkich zwłok i głęboko w sobie poszukaj odpowiedzi. Jestem niemal pewien, że dojdziesz do tego samego wniosku, co ja i wielu innych.

– Dziękuję za szczerość.

– Dlaczego akurat mnie o to zapytałaś? Wypływ otoczenia, czy korzystasz z okazji i badasz, co pod kopułą niesie ktoś, kto niedługo zdechnie?

– N… nie wiem. Pewnie wszystko naraz. Poza tym szef strasznie cierpiał, gdy umierał. Robert nie miał litości. Przerażające, że żegnamy się z tym światem w tak gwałtowny i brutalny sposób. Nie ma oczyszczenia; żadnej formy wyższej, że tak to ujmę.

– Chciałabyś, by ostatecznie życie kończyło się na plus; przyjmiesz nawet mały, maleńki plusik, ale żeby tylko istniał, bo inaczej beznadzieja i w ogóle gówno w dupie. To normalne. Niestety nie ma żadnych dowodów na to, by śmierć niosła ze sobą choć jeden pozytyw. Może kiedyś ulegnie to zmianie, póki co jednak na horyzoncie unosi się jedynie otchłań. Nicość.

– Chciałabym być znowu dzieckiem i nie widzieć całego syfu świata. Wierzyłabym w świętego mikołaja i cieszyła oczy drobiazgami.

– Wielu ludzi tęskni za dzieciństwem właśnie z powodu jego niewinności. Mnie to aż tak bardzo nie dotyczy, ponieważ dorastałem w domu rządzonym przez despotyczną matkę, ale rozumiem… Nawet czuję podobnie, lecz moja tęsknota jest transcendentna; żałuję, że świadomość nie rozbłysła gdzieś poza czasem i przestrzenią. W wymiarze idealnym, w którym byłbym wszystkim i niczym jednocześnie.

– Dziwne i piękne, to coś powiedziałeś. Tymczasem w tej formie i w tym życiu nie uzyskamy odpowiedzi na nawet jedno istotne pytanie. Poza tym, czym więcej obserwuję przyjaciół i rodzinę, tym bardziej dostrzegam, że każdy patrzy tak subiektywnie na otoczenie, iż nie istnieje jedna prawda.

– To tylko kolejne słowo. Wymagamy zbyt wiele od języka… Nie można nas jednak za to winić, ponieważ to wszystko indoktrynacja. Wiary, ustroje polityczne, ruchy propagandowe, sensy i bezsensy życia, jak też wszytko inne, to konstrukcje, które zdają się prawdziwe. Ba! Zdają się nawet rządzić światem, ponieważ od małego dorośli piorą nam mózgi. Siwy… starszy brat pierwszy raz pokazał mi, na co zwrócić uwagę. Nigdy nie zapomnę jego słów: „Nie wierz w nic, młody. Ludzie to urodzeni fanatycy; każdy próbuje przeciągnąć cię na swoją stronę, podczas gdy jedynym wyjściem jest walka o zdystansowanie, neutralność i podejrzliwość”.

– Ciężko żyć w zawieszeniu, kiedy tak przyjemnie wierzyć paniom i panom z mównicy. Ale coś w tym jest, że za kim idzie tłum, ten jest potencjalnym katem.

– Bingo.

Przez następne naście minut rozprawialiśmy na kolejne trywialne tematy, jak zakłamani politycy-złodzieje, księża pedofile i aktywiści mordujący ludzi w imię utopijnych ideologii. Przez cały ten czas byłem tak zaabsorbowany rozmową, iż zapomniałem o kocie, który siedział cicho pod płaszczem i wszystkiemu się przysłuchiwał.


12


W oddali spostrzegliśmy miriady świetlistych punktów; szmaragdowe płomienie pełgały pośród śnieżycy niczym ognie świętego Elma. Widok ten był tak niecodzienny, niepasujący do tego miejsca, iż z nerwów zaczął boleć mnie żołądek. A więc w słowach Roberta tkwi ziarno prawdy – pomyślałem. Kot kolejny raz wbił mi pazurki w dłoń. Magdę przeszedł dreszcz; zielone światło tańczyło na powierzchni oczu dziewczyny. Mimo wypisanej na twarzy konsternacji wciąż wyglądała ładnie i intrygująco zarazem. – Obyś znalazła prawdziwego człowieka i z nim mogła dzielić bezsenne noce… jest to trudne; dla niektórych nawet niemożliwe, ale wierzę, że tobie się uda. Nie pozostało mi już nic innego, tylko wierzyć, że inni szczęśliwie przeżyją ten niezręczny błysk między narodzinami a śmiercią.

– Prawie niemożliwe, ale niektórym się udaje; znaleźć prawdziwego człowieka, który nadaje na tych samych falach, który potrafi zrozumieć i sprawi, że przejście przez piekło najcięższych chwil będzie odrobinę łatwiejsze – stwierdziłem. Mówiłem do samego siebie, ponieważ lubiłem głośno myśleć. Zwykle gdakałem na cały regulator podczas nocnych spacerów, czy godzin spędzanych nad brzegiem jeziora z puszką piwa w dłoni. Teraz jednak zobojętniałem. Nie tak powierzchownie, jak człowiek, który codziennie przed wyjściem do pracy powtarza, iż nie interesuje go zdanie innych ludzi, gdy tak naprawdę spala się wewnętrznie z jego powodu. Oj nie… po raz pierwszy w swoim żałosnym życiu Filip Majuskuła naprawdę zobojętniał na to, co inni o nim myślą. – Niestety większość ludzi to manekiny o wyschniętych sercach; opustoszali wewnętrznie czerpią z zatrutych źródeł, by działać tak, jak chce ktoś inny; by wierzyć w wymyślone przez wytrawnych graczy bzdury i do śmierci nie odnaleźć samego siebie.

– Robisz się gadatliwy w stresie – stwierdziła Magda. Mimo nerwów na twarzy dziewczyny pojawił się uśmiech.

– Jestem rasowym tchórzem i strasznie cię cykam, ale kłapanie dziobem naprawdę pomaga. Powinnaś spróbować.

– Jestem raczej z tych milczących, ale dziękuję za propozycję.

Wymienialiśmy przez chwilę spojrzenia, jakbyśmy niewerbalnie rozmawiali na jakiś delikatny temat, lub jakbyśmy byli parą zakochanych, którzy nie mogą bez siebie żyć.

Sekundę później głos Roberta strzaskał tę jakże interesującą chwilę:

– Dotarliśmy na miejsce. Idźcie za mną i stawiajcie kroki na kładce, ponieważ pod śniegiem jest lód i łatwo można wywinąć orła.

– Tak jest, szefie – powiedziała drżącym głosem Magda, salutując wolną ręką. Następnie puściła do mnie oko.

– Miejmy to już za sobą.


13


Otaczały nas drzewa przyozdobione lampami, z których wypływał dziwny odcień zgniłej zieleni. Między organizmami roślinnymi, jak okiem sięgnąć, rozsiane były grobowce; wsparte na kolumnach konstrukcje o namalowanych oknach, płaskorzeźbach przedstawiających zapłakane kobiety i płytach z imionami i nazwiskami pochowanych. Nie mogłem wypędzić spod czaszki przeświadczenia, że to tylko sen – leżę pewnie na oddziale onkologicznym z igłą w przedramieniu i (podczas gdy ciało gaśnie z minuty na minutę) błądzę w świecie utkanym przez schorowany umysł.

– Może istnienie również jest snem? Iluzją? Pieprzonym hologramem? Czyżbyśmy wymyślili życie w czymś tak paskudny jak rzeczywistość, by urozmaicić sobie trwanie w wiecznym dobrobycie i stabilności?

– Śmieszne marionetki… od tysiącleci próbujecie znaleźć odpowiedzi na najważniejsze pytania. Wpychacie łapska tam gdzie nie trzeba, by później płakać, że za ostatnią z kurtyn nie czai się nic innego, jak skondensowany koszmar.

– Wiem kocie. Odpieprz się ode mnie z łaski swojej.

– Czy ten kot… Twój kot właśnie… – Magda wlepiła we mnie wzrok, lekko rozchylając usta i zamykając usta. – Zaczyna mnie to wszystko przerastać.

Dotarliśmy do placu. Na jego środku stał głaz kształtem przypominający tron. Siedziała na nim naga postać. Sądząc po szerokości bioder, była to kobieta; pozbawiona skóry, powiek i warg przypominała upieczonego na rożnie kurczaka.

– W końcu jesteś Robercie. Prócz Umierającego zdołałeś nawet przyprowadzić dziewczynę… Idealnie.

Zatopieni w mrozie, świetle i śniegu bez słowa ruszyliśmy przed siebie. Im bliżej byliśmy siedziska, tym więcej szczegółów dostrzegałem; nieznajoma miała dodatkową rękę. Cienka, nienaturalnie długa kończyna wyrastała z lewej strony klatki piersiowej. Zakończona była trzema palcami. Na oko miały one po dwadzieścia centymetrów długości i uzbrojone były w szpony.

– Tak Zwęglona Matko. Zrobiłem, co chciałaś – stwierdził Budzyński, stając naprzeciw siedziska. – Proszę, dotrzymaj obietnicy. Oddaj mi Martę.

Przysłuchując się rozmowie, obrzuciłem wzrokiem twarz istoty; w podłużnej czaszce osadzone były oczy koloru nocy. Z obydwu otworów (czy może przed obydwa otwory?) spoglądała na nas ciemność; transcendentny mrok, od którego ciało przeszywał dreszcz, muskał nas niewidzialnymi dłońmi. Rozganiał nudę wieczności obserwując – najwyraźniej też ingerując – w perypetie świadomych zwierząt. Trzymany przeze mnie kot również musiał coś wyczuć, ponieważ syknął i czmychnął między drzewa.

– Słyszę powątpiewanie w twoim głosie. Nawet trwogę! Nie powinieneś wątpić; zawsze dotrzymuję danego słowa. Nie robię wyjątku nawet dla ludzi!

– Naaawet dla luuudzi – prychnęła Magda, by po chwili zrozumieć, iż wypowiedziała myśli na głos i zasłonić usta dłonią. Na policzki wystąpił jej rumieniec, przeganiając wcześniejszą bladość. Wtedy też zrozumiałem, że polubiłem tę dziewczynę. Była inna w najlepszym sensie tego słowa. Niesforność wychodziła z niej nawet w tak pieprzonej sytuacji jak obecna.

– Nie przejmuj się. Dobrze powiedziałaś.

Zwęglona Matka i Robert zdawali się nas nie słyszeć. Wymienili między sobą jeszcze kilka bezsensownych zdań, by w końcu doszło do kulminacji. Nie przypominała ona filmu; nie było dramatycznej muzyki, zwolnienia czasu, czy biegających bez koszulek aktorów o idealnych układach kostnych. Zamiast tego mieliśmy kilkunastostopniowy mróz, trzaskające pod jego wpływem drzewa i majaczące w szmaragdowym świetle grobowce. Do tego, jako główny punkt atrakcji, kobietę o trzech rękach, która nachyliła się i zaczęła krztusić. Ostatni raz słyszałem podobny dźwięk, gdy uzależniony od alkoholu sąsiad umierał we własnym mieszkaniu. Biedak wyrzucał przez usta krew i kawałki czegoś, co najprawdopodobniej było fragmentami wnętrzności, rzężąc i wyjąc na przemian. Po jego śmierci przez dwa tygodnie miałem koszmary – w środku nocy, powtarzane przez pamięć, budziły mnie dźwięki jego agonii.

– Ten świat to jedno pierdolone szaleństwo – wyszeptałem zdrętwiałymi ustami. Nie sądziłem, by ktokolwiek mnie usłyszał. Nagle poczułem palce Magdy zaciskają się wokół mojej dłoni. – Dziękuję, że jesteś.

Widowisko przed nami osiągnęło pułap czystego absurdu, przez co nie mogliśmy oderwać od niego wzroku.

Zwęglona Matka, charcząc niczym zajechany silnik fiata 126p, rozszerzała usta bardziej i bardziej. Słyszałem trzask przemieszczających się kości. Długie nici śliny spływały na śnieg bądź zostały porwane przez wiatr. W końcu z ciemności gardła istoty, która może i przypominała trochę człowieka, lecz ostatecznie nie miała z nim wiele wspólnego, zaczęło coś wychodzić. Nie rozpoznałem pokrytego śluzem kształtu, póki ten nie runął w śnieg u stóp kamiennego siedziska.

– Czy to – wykrztusiła Magda – dziecko?

– Dziewczynka. Najwyżej ośmioletnia.

Oto w tę zimową, smutną noc podziwialiśmy, jak istota wypluwa ze swego wnętrza człowieka. Co ciekawe, Robert nie wyglądał na skonsternowanego. Twarz mężczyzny przepełniało szczęście. Bez wahania wziął na ręce wciąż nieprzytomną kruszynę i ruszył w stronę, z której przyszliśmy. Gdy nas mijał, rzekł:

– Powiedziała, że odzyskam Martę, jak zabiję grubasa i was tu zwabię. Nie wiem, czego chcę. Nie mogłem odmówić. – W tym miejscu oparł zapłakane oczy na buzi dziecka. – Tak bardzo mi jej brakowało.

– Pewnie zrobiłbym to samo. Nie przejmuj się – stwierdziłem.

– Pierdol się, Robert – dodała na zakończenie Magda.

Budzyński odszedł. Nigdy więcej go nie widziałem.


14


Skręcało mnie ze zniecierpliwienia. Bezwłosa istota o spalonej skórze najwyraźniej potrzebowała chwili, by dojść do siebie po wypluciu córki Roberta. Tak, doszedłem do wniosku, że skoro Budzyński posunął się do morderstwa i zwabienia na cmentarz dwojga ludzi, zrobił to z miłości do dziecka. Spalona matka oddychała głęboko i powoli. W końcu, gdy nerwy miałem na skraju wytrzymałości, pozbawione warg usta stanęły otworem; z gardła zaś popłynęły słowa:

– Teraz przyszła kolej na was, ptaszki. Filip Majuskuła… przedwcześnie kończy się termin ważności twojego ciała. W trzewiach nosisz zagładę; widzę ją bardzo dobrze nawet mimo tego cholernego śniegu.

– Nie obchodzi mnie, co zaoferujesz. Nie zagram w twoją grę. Nie mam martwych dzieci, które możesz wskrzesić.

– Ale masz brata samobójcę, którego mogłabym wyciągnąć z nicości. I ojca; ukochanego, nieszczęśliwego tatusia… On również mógłby pociągnąć dodatkowe, powiedzmy, dwadzieścia lat. O ile, oczywiście, dojdziemy do porozumienia.

Wewnątrz czułem jedynie rozdarcie i potworny ból. Kolejne emocjonalne krwawienia; kolejny dzień w piekle inaczej zwanym życiem; niech to szlag!

– Gdybym sprowadził Siwego do bagna, z którego od małego chciał uciec, na powitanie z pewnością dostałbym w pysk. Ojca kocham, ale nie zrobię nikomu krzywdy, by go tu sprowadzić. Nie masz nic, czym mogłabyś mnie zaskoczyć, więc przejdź od razu do Magdy.

Zwęglona matka wlepiała we mnie oczy koloru nocy. Tymczasem jej zęby wystukiwały połamane rytmy, drżał jeden z palców dodatkowej dłoni, a wiatr muskał płaty spalonej skóry.

– Nie czujesz strachu, ponieważ gdzieś głęboko wewnątrz zaakceptowałeś, że jesteś trupem. Dysponujesz bardzo małym zasobem wyobraźni, jeżeli sądzisz, że nie znam sposobu, by poddać cię torturom i przedłużać je w nieskończoność.

– Nie wiem, czym jesteś. Nie wiem też, do czego jesteś zdolna. Chcę po prostu opuścić to miejsce, wrócić do swojego mieszkania i urżnąć się w trupa. Czy wymagam wiele?

– Wymagasz samotności, wyciszenia i spokoju. Pragniesz czegoś niemalże nieosiągalnego w tej rzeczywistości!

Wzruszyłem ramionami. Nie miałem nic więcej do powiedzenia. Nagle podjąłem decyzję: odwróciłem się na pięcie i ruszyłem w drogę powrotną. Nim opuściłem plac, rzekłem w stronę Magdy:

– Czekam przy krzyżu milenijnym. Mam nadzieję, że cokolwiek zrobisz, postąpisz zgodnie z sumieniem.

– Jesteś zbyt inteligentny na moje gierki; zbyt przebiegły, by dać złapać się w emocjonalną pułapkę! Samiec idealny, że tak to ujmę… W takim razie zdajesz sobie sprawę, jakim talentem zostałeś obdarzony? Piętno przybyło z daleka; przylgnęło idealnie. Najpierw wykończyłeś ukochanego brata; ojciec wytrzymał dłużej, ponieważ zacząłeś wysysać z niego energię, gdy był już dorosły… matka zaś wciąż żyję, choć postradała rozum i zdycha samotnie jak pies w walącym się domu. Jesteś pijawką, Filipie. Pieprzonym wampirem!

Nim skończyła mówić, a wcale się nie śpieszyła z formułowaniem kolejnych słów, wszedłem już na kładkę leżącą między grobowcami. Wiedziałem, że nie powinienem zawracać. Mimo chaosu emocjonalnego rozumiałem, iż mam do czynienia z istotą manipulacyjną. Niestety, jak często bywa w ludzkim przypadku, stery przejęła irracjonalna część umysłu. Zacisnąłem pięści, zgrzytnąłem zębami i ruszyłem w drogę powrotną. Magda przypatrywała się temu wszystkiego z szeroko otwartymi ustami i podniesionymi brwiami.

– O czym ty mówisz? Nie zdołałaś wplątać mnie w swoje gierki prawdą, więc wymyślasz bzdury? W życiu nikogo nie skrzywdziłem. Nie uczestniczyłem w jednej bójce, nie wspominając o przyłożeniu ręki do śmierci brata, czy ojca. Zaś matka… zdegradował ją jad, którym zatruwała życie najbliższym. Tylko tyle.

Wyrzuciłem z siebie to wszystko, lecz nie odszedłem. Istota znalazła punkt zaczepienia. Musiałem mieć się na baczności.

– Myślisz, że twoja matka zawsze była tak okropną istotą? Może zmieniła się w czarownicę, ponieważ przez dziewięć miesięcy nosiła w łonie istotę pożerającą energię życiową jak czarna dziura pożera światło? Pomyśl dobrze. Przeanalizuj swoje życie i odpowiedz uczciwie na pytanie: czy każda osoba, która przebywała ze mną przez dłuży czas, ostatecznie nie sięgnęła dna?

– Nie ma najmniejszego dowodu na potwierdzenie twoich słów. Poza tym… – Spojrzałem na własne dłonie i linie papilarne przypominające przewróconą literę V. – Nawet gdybym okazał się spaczonym przez klątwę ścierwem, to nie moja wina. Nie miałem na nic wpływu. Jesteś cwana; gmerasz mi paluchami w ranach, licząc na wywołanie pożądanego efektu. Nie jestem tak prosty w obsłudze, jak sądzisz.

Nieosłonięte wargami zęby stuknęły o siebie. Zielony blask zatańczył na powierzchni czarnych ślepi. Mimo tego że okaleczona twarz nie mogła wyrażać emocji, instynkt podpowiadał, że spalona matka się uśmiecha.

– Oczywiście masz o sobie wysokie mniemanie. To jedna z najgorszych i zarazem najśmieszniejszych skaz waszego gatunku. Zabiłeś swoją rodzinę nieświadomie, więc możesz strząsnąć poczucie winy równie łatwo, co stojąca obok ciebie dziewczyna strzepuje śnieg z kurtki. Jednakże zanim odejdziesz…

– Nikogo nie zabiłem. Zmień nutę, bo przynudzasz paskudo.

– Zanim odejdziesz, by przepić i przecierpieć ostatnie dni życia, wysłuchaj mojej propozycji. Przecież nie zmienisz zdania, bo jesteś taki silny i odważny, więc co ci szkodzi?

– Mów, aby szybko, bo zaczynam zamarzać.

Dodatkowa ręka podniosła się i nienaturalnie długim paluchem wskazała Monikę. Ze spalonego gardła wypłynęły słowa:

– Zabij tę dziewczynę. Wyciśnij z niej życie, a dostaniesz zdrowie i tyle lat życia, ile tylko zapragniesz. Może to być nawet wieczność.

– Nie.

– Dodatkowo wyciągnę twojego brata z miasta, nad którym nigdy nie wschodzi słońce. Nie pozostało mu wiele czasu, Filipie. Mieszkańcy Starego Miechu nie należą do gościnnych. Siwy skończy na stosie i będzie płonął przez bardzo długi czas.

Na myśl, iż mój biedny brat błądzi gdzieś daleko, pośród mroku, poczułem przerażenie przejmujące władzę nad ciałem. Miałem miękkie kolana – dłonie drżały jak dwa kamertony. Dlaczego nawet u progu istnienie sprowadza na mnie kolejne kataklizmy? Czym sobie na to zasłużyłem?

– Mój brat odebrał sobie życie. Odszedł na zawsze.

Spalona matka odchyliła głowę, rozchyliła usta i wydała z siebie dźwięk przypominający mieszaninę rechotu i kaszlu; doszedłem do wniosku, że to makabryczna odmiana szyderczego śmiechu.

– Mimo że w głębi serca szczycisz się swoim sceptycyzmem; niewiarą w większą rolę człowieka we wszechświecie i którąkolwiek z religii, wciąż jesteś wydany na łaskę ego – stwierdził stwór. Następnie, niemal szeptem, dodał: – Ludzie to zabawki. Nie ty decydujesz kiedy i jak umrzesz. Nie ty decydujesz, gdzie odejdzie twoja świadomość po śmierci. Większość nudziarzy ląduje w koszu na śmieci zwanym inaczej otchłanią lub nicością… Są jednak tacy, których warto dręczyć dłużej, ponieważ zapewniają przednią rozrywkę. Twój uparty braciszek należy do jednego z nich.

Jej słowa nie tyle przebijały moje fortyfikacje, ile miażdżyły je buciorem niczym podły dzieciak masakrujący zebrane do zrywki chrabąszcze. Odwróciłem się i zacząłem biec. Nie wolno decydować między życiem a śmiercią. Od lat niejednemu powtarzałem, jak brzydzi mnie ludzki gatunek ze względu na swą skłonność do ludobójstwa. Wyszedłbym na największego hipokrytę, gdybym poddał się temu samemu szaleństwu, które tyle lat piętnowałem.

Dotarłem między grobowce, gdy spalona matka krzyknęła:

– Zabij dziewczynę, albo wydam im twojego brata i dopilnuję, by torturowano go przez wieczność!


15


Nie wiem dlaczego, podejrzewam, że z powodu skrajnego zdenerwowania, nie dostrzegłem, jak na wymianę zdań między mną a spaloną matką, reaguje Magda. Dlatego byłem w szoku, gdy – usłyszawszy ostatni rozkaz istoty – wzięła nogi za pas.

– Jeżeli ona opuści teren cmentarza, Siwy jest skończony.

To wystarczyło. Ruszyłem z takim impetem, aż wpadłem w poślizg. Odzyskawszy równowagę, wpadłem między kolejne grobowce. Na spękanych ścianach tańczyły zielone płomienie. Płatki śniegu zataczały koła pod wpływem wiatru. Jego niewidzialne dłonie zgarniały zalegający na gałęziach puch, ciskając mi go w twarz. Przeciążony umysł podpowiadał, że to sprawka spalonej matki. To ona sprawia, iż nawet pogoda jest przeciwko mnie. Syci ją pląsanie marionetek, a wręcz zachwyca ich cierpienie. Im więcej potu i łez wyleją; im więcej upuszczą swojej, lub czyjejś krwi, tym jest szczęśliwsza.

Dotarłszy do rozwidlenia, zapomniałem zwolnić, przez co uderzyłem w metalowe ogrodzenie. Okalało ono nagrobek z czarnego marmuru. O góry wyryto imię i nazwisko: Konrad Kotaniec. Na dole zaś następujące strofy:


Duch mój zamieszkał wyludnione miasta

i widmem nędzy przepala swe oczy –

duch mój gdzieś w dale bezimienne kroczy,

jak pogrzeb, wynosząc trędowatych z miasta.


Biją mi głucho popękane dzwony

i anioł ciemny prowadzi za sobą –

i jako biczownik, okryty żałobą,

płaczę – a w łzach mych biją nieszczęść dzwony.


W zmarzłej dolinie Cienia śmierci,

gdzie gwiazd migocą sarkofagi,

buduję sobie dół – i nagi

z płomieniem schodzę w cienie śmierci.


Tadeusz Miciński


Mogłem je przeczytać, ponieważ, pchany siłą pędu, przeleciałem przez ogrodzenie i wylądowałem na plecach. Ukryty pod śniegiem kamień zranił mnie w łopatkę, powietrze zaś uleciało gardłem z głośnym „aaach”. Wiedziałem, że powinienem się śpieszyć, nie mogłem jednak tego zrobić. Przez dobrą minutę leżałem, spoglądając w niebo. Podpalane butelkowym blaskiem płatki śniegu wędrowały z wolna w stronę ziemi – osiadały na mojej twarzy. Czas, zamiast pędzić na złamanie karku niczym pełen wybuchów i propagandy hollywoodzki gniot, najpierw zwolnił, później zaś – miażdżony buciorem melancholii – stanął. Widziałem twarz brata z przeddzień jego śmierci; podkrążone oczy, szczery lecz napiętnowany męką uśmiech i rozwichrzone włosy koloru kruczych piór…

– Gdzie jesteś, Siwy? – wyszeptałem. – Przeliśmy przez tyle pór roku i kurewsko ciężkich dni, tylko po to, by dorosnąć i umrzeć? Kurwa!

Ostatnie słowo wykrzyczałem. Następnie uderzyłem pięściami w ziemię. Raz, drugi i trzeci. Natrafiłem na kolejny kamień; z najmniejszego palca prawej ręki popłynęła krew. Zlizałem ją, po czym wyplułem na śnieg razem ze sporą porcją śliny. Podczas wstawania nadeszła kolejna fala bólu z okolicy pępka. Wyobraziłem sobie włochatą kulę podobną do Crittersa zębiskami szarpiącą wnętrzności. Nie mogłem wytrzymać – wyszczerzyłem pokryte posoką zęby i powoli ruszyłem po śladach pozostawionych przez Magdę.

Im dalej brnąłem, tym nagrobki stawały się mniejsze. Tym razem kamiennymi oczami spoglądały na mnie martwe dzieci i niemowlęta. Zastygłe w różnych pozach, wyciosane z marmuru postacie, zdawały się zmieniać pozycję, gdy tylko odwróciłem od nich wzrok. Zagubienie i strach błyskały na przemian niczym czerwony z niebieskim na dachu radiowozu. Otworzyłem usta – chciałem wezwać Magdę i zakończyć ten cyrk. Już miałem to zrobić, gdy spostrzegłem kolejną postać z kamienia; ta przedstawiała najwyżej czteroletniego chłopca; bachor przykładał palec do ust, jakby skądś wiedział, co zamierzam zrobić. Nagle do głowy wpadała mi zupełnie niedorzeczna myśl: Może pierwszą jego pracą jest stanie w tym miejscu i straszenie odwiedzających to miejsce tchórzy, drugą zaś siedzenie w bibliotece i uciszanie zbyt głośno zachowujących się czytelników?

– Kto w tych czasach chadza do biblioteki? –zapytałem sam siebie i parsknąłem śmiechem. Sporo było w nim desperacji.

Trzymając się śladów, dotarłem do alejki biegnącej między dwoma wzniesieniami; w całości pokrywały je drzewa i nagrobki. Tutaj również ktoś zawiesił dziesiątki lamp okładających otoczenie zgniłozielonym blaskiem, od którego zaczynały boleć mnie oczy.

– Magda, gdzie ty do cholery zmierzasz? Nie mogłaś uciec w stronę drogi?

Płacz. Niesiony strzępami wiatru wyrzut pełen desperacji i bólu. Spojrzałem w stronę, z której nadpływał. Na niewielkim wzniesieniu przycupnęły trzy drzewa; zdeformowane, przypominające wyłowione z koszmaru płaczące wierzby. Mimo zimy gałęzie wciąż pokryte miały liśćmi. Sączyła się z nich oleista substancja; jej długie nici po okolicy roznosił wiatr, plamiąc śnieg w promieniu kilkudziesięciu metrów.

– Nie chcę tam wchodzić.

Ale musisz tam wejść.

– Łatwo ci powiedzieć. Siedzisz gdzieś w ukryciu i pewnie wylizujesz sobie jajka!

Tak dobrze to nie ma. Jestem krok przed tobą, Filip.

Nie wiedziałem, co to miało znaczyć i co powinienem zrobić, dlatego wykonałem czynność najprostszą – ruszyłem w stronę upiornych organizmów roślinnych. Z każdym krokiem coraz dokładniej słyszałem czyjś jęk i skrzyp poskręcanych gałęzi. Kora miała czarny kolor, miejscami pokrywały ją plamy mchu falujące niczym wodorosty. Ich ruch hipnotyzował, nie mogłem oderwać od niego wzroku. Dopiero słowa kota stanęły im na drodze.

Rusz się, bo czas nagli!

Zamiast odpowiedzieć tekstem przesączonym sarkazmem, wziąłem głęboki oddech i jednym dużym krokiem wstąpiłem między pnie. Czułem, jakby mnie coś obserwowało; niewidzialne dłonie muskały koniuszki uszu, przeczesywały włosy i napierały na ramiona. Kolejny raz odpłynąłem od rzeczywistości. Zwątpienie, broń o podwójnym ostrzu, którą całe życie wojowałem, pierwszy raz nie potrafiła pomóc… W świecie pozbawionym reguł na nic analiza i wsłuchiwanie się w podszepty wnętrza. Kiedy ostatni punkt oparcia trafi szlag, pozostaje wieczny lot przez absolutną nicość.

Mimo iż oślizłe gałęzie pokrywały mi ciało cuchnącą zgniłym jajem substancją, nie zawróciłem. Zdołałem dotrzeć do źródła jęku. Stanąwszy nad dziurą w ziemi, która wyglądała, jakby została wykopana pod trumnę – spostrzegłem Magdę. Cały czar i pewność siebie, jakimi dziewczyna emanowała tej nocy, zniknęły. Atmosfera szaleństwa (pewnie też zagrożenie śmierci ze strony niedawno poznanego, śmiertelnie chorego gościa) sprawiły, iż nowa znajoma zamieniła się kwintesencję przerażenia. Dobrze znałem stres i to, co może zrobić z człowiekiem – jeżeli czegoś nie zrobię, umysł tej młodej kobiety najpierw pęknie, później zaś rozpadnie się na milion niemożliwych do pozbierania kawałków.


16


Położywszy się na ziemi, wyciągnąłem rękę. Następnie, wyszperawszy w sobie odrobinę stanowczego tonu, rzekłem:

– Magda? Magda do jasnej cholery!Weź się w garść! Chcesz tu umrzeć? Chcesz, żeby spalona suka wygrała?

– Te… drzewa. One żyją. Mówią. Nie powinny, ale jakimś cudem są świadome jak ja, czy ty…

– Podaj rękę!

Drżenie ciała dziewczyny odrobinę zelżało. Oparła na mnie ciemne oczyska. Trupio blada twarz kontrastowała z sinymi ustami i sińcami pod oczami.

– Po co? Żebyś zrobił mi krzywdę? Zabić mnie chcesz! Tam, na górze, na pewno przygotowałeś sobie nóż! No, pokaż ten pierdolony nóż morderco!

– Wiem, że tej nocy spotkało cię bardzo, bardzo wiele. Ale to, czy ją przeżyjesz, zależy tylko od ciebie – stwierdziłem. Tym razem w moim głosie nie pobrzmiewała stanowczość, lecz beznadzieja; awaryjny zapas energii ulegał wyczerpaniu. – Jestem martwy, przecież o tym wiesz. Nie zostało mi wiele. Z jednej strony może to i dobrze, bo dawno przestałem brać ten świat na poważnie… Jednakże, bez względu na własne przejścia, przemyślenia i inne duperele, nie zamierzam zrobić ci krzywdy.

– A Siwy?

– Nie mam wpływu na to, co stało się z bratem. W życiu jednak nie wybaczyłby mi, gdybym pozbawił kogoś życia, by go ratować. Mówię poważnie. Siwy nienawidził przemocy. Dlatego między innymi stronił od ludzi… Dobrze znał historie i wiedział, do czego jesteśmy zdolni.

– Ty mówisz poważnie, prawda? – zapytała. Z jej twarzy częściowo zniknęło napięcie. Dłonie położyła na piersi, jakby szykowała się do wiecznego snu; księżniczka leżąca w mogile, na którą opadają grudki ziemi i z płatki śniegu. – Nic mi nie grozi z twojej strony…

Skinąłem głową. Przywołałem na twarz uśmiech; było w nim zbyt dużo melancholii, ale nic na to nie mogłem poradzić.

– Musimy cię wyciągnąć nie tylko z tego dołu, ale też z cmentarza. Masz przed sobą jeszcze wiele lat; warto o nie zawalczyć.

– Innych wspierasz, choć sam jesteś…

– Trupem. Tak. Ale to nic. Wielu ludzi umiera, każdego dnia. Wielu miało i ma gorzej ode mnie. Pierdolić to wszystko.

Wstała, wyciągnęła rękę i dotknęła mojej twarzy. Miała w oczach łzy. Cóż, na ten widok i ja się rozkleiłem.

– Przestań, bo będę beczał, a mamy zadanie do wykonania…

– Siwy ma dobrego brata, Filipie.

Ruszcie cztery litery, albo będzie po was!

Tak też zrobiliśmy.


17


Szliśmy labiryntem, na którego ściany składały się kolejne odmiany grobowców. Konstrukcje z czarnego kamienia przechylały się raz w prawo – raz w lewo, jakby tańczyły na wodach oceanu. W tej części cmentarza rosło o wiele więcej płaczących wierzb z piekła rodem; korzenie penetrowały i roztrzaskiwały wzniesione lata temu konstrukcje, jakby magia tego miejsca próbowała dopaść ukryte wewnątrz zwłoki, wskrzesić je i torturować przez resztę wieczności. Filip usłyszał pod czaszką głos Spalonej Matki:

Większość nudziarzy ląduje w koszu na śmieci zwanym inaczej otchłanią lub nicością… Są jednak tacy, których umysły docierają do peryferii. Na tych biednych durni pada wzrok istot znudzonych wiecznością; snop zgniłego światła penetruje ciała; gwałci umysły. Pragnie poznać najskrytsze myśli i emocje. Szuka czegoś,czego umieranie będzie sztuką – sycącym posiłkiem. Nic nie sprawia takiej istocie większej rozkoszy, niż spektakularny upadek wzniesiony do rangi dzieła.

– Nie wiem, gdzie jesteś, Siwy – wyszeptałem. – Mam jednak nadzieję, że znalazłeś ukojenie, którego nie zyskałeś za życia.

Kilka minut później dotarliśmy do placu. Na jego środku stała rzeźba przedstawiająca zakonnicę o twarzy skierowanej w niebo. Nieznajoma miała rozszerzone oczy i szeroko otwarte usta, jakby wrzeszczała w stronę niebios w nadziei, iż usłyszy ją, któryś z bogów. Spomiędzy warg kobiety wystawało pajęcze odnóże grubości metalowego pręta. Autor dzieła zadbał o takie szczegóły, jak włosy pokrywające kończynę zwierzęcia, a nawet dodał coś ekstra: Zakańczający ją szpikulec.

– Gdzie my idziemy? Nie powinniśmy zapuszczać się w to miejsce.

– Oczywiście. – Majuskuła zgodził się z nową znajomą, ściskając mocniej jej dłoń. – Masz rację, ale musimy jakoś okrążyć plac, na którym rezyduje zwęglona piczka. Nie wiem, do czego jest zdolna, ale skoro potrafi wypluwać z gardła dzieci i wiedziała o moim bracie, najwyraźniej dysponuje wielką mocą.

– Myślisz, że przyszłam w to miejsce, ponieważ jakoś mnie do tego zmusiła?

– Nie rozumiem.

– Nie oglądasz filmów? Nie czytasz książek? Ta istota jest magiczna. Magiczna i przebiegła. Spokojnie więc zdołała zwabić mnie, bym spełniła rolę ofiary.

Wymieniliśmy spojrzenia. Wiatr zgarnął z gałęzi odrobinę śniegu, oprószył nim nasze twarze.

– Ściągnęła cię na cmentarz, żebym musiał podjąć decyzję i…

– Zabił w zamian za wskrzeszenie brata. – Dokończyła. – Ja pierdolę. Jestem tylko pionkiem w czyjejś grze…

Poczułem wewnątrz zadrę, która z czasem na pewno zamieniłaby się w ranę, gdy nagle coś wpadło mi go głowy.

– Chyba jednak się mylisz. Pamiętasz, co powiedziała? Nazwała mnie umierającym i pochwaliła Roberta, że zdołał też przyprowadzić dziewczynę.

– Na końcu dodała: Idealnie!

– Właśnie! – Wyszczerzyliśmy do siebie ząbki. Sekundy później minęliśmy ostatnią zieloną latarnię; brnęliśmy teraz przez ciemność, która w pewien sposób koiła. Może chodziło o to, iż spaczony blask nie wpadał już do naszych oczu – nie dotykał skóry? W oddali poniżej widzieliśmy dziesiątki pomarańczowych punkcików – blask lamp oświetlający alejki, przy których znajdowały się nagrobki przeszłych mieszkańców Miasta Mgły.

– Popatrz. – Magda włożyła mi palce pod brodę. Zadarłszy głowę, spostrzegłem lukę w chmurach i wyzierającą przez nią gromadę gwiazd. – Widok tego prastarego światła z jednej strony pobudza wyobraźnię, z drugiej niestety uświadamia krótkość życia i istnienie pytań, na które nigdy nie uzyskamy odpowiedzi.

– Nigdy nie czułem się równie samotny, co stojąc nocą pośród pól i obserwując rozgwieżdżone niebo… Mogę wiedzieć, dlaczego powiedziałaś: „Niestety”?

Pogładziła mnie kciukiem po wierzchu dłoni, co było łatwe, ponieważ wciąż trzymaliśmy się za ręce.

– Nie rozumiem. Mam się cieszyć, że w najlepszym razie przeżyję osiemdziesiąt, może sto lat i umrę, nie poznawszy nawet jednej wielkiej tajemnicy?

– Byłaś świadkiem morderstwa, poznałaś istotę z piekła rodem i widziałaś poród błyskawiczny przez gardło; jak dla mnie w ciągu pięciu godzin przeżyłaś więcej, niż większość śmiertelników przez całe życie.

Magda parsknęła nerwowym śmiechem, jedną nogą wpadając w zagłębienie terenu, przez co mało nie wylądowaliśmy na ziemi.

– Przepraszam – powiedziała w końcu.

– Teraz znowu za coś przepraszasz? Może poczekajmy z dłuższą rozmową, aż wyjdziemy poza teren cmentarza; najlepiej gdzieś gdzie jest dużo, cholernie dużo światła i zero istot, które uciekły z rożna.

– Narzekam na krótkość życia i pieprzę bzdury o pytaniach bez odpowiedzi, kiedy ty masz przed sobą tak mało czasu. Totalnie rozstroiły mnie ostatnie wydarzenia, pewnie dlatego tak plotę. Właśnie dlatego przepraszam.

Westchnąłem. Wolną dłonią przetarłem twarz, przy okazji ścierając z niej krople rozmarzniętego śniegu. Następnie uzbroiłem się w poważny ton i podjąłem:

– Przeszliśmy przez piekło i nie masz mnie, za co przepraszać. W pewien sposób… Na pewnym poziomie, że tak powiem, pogodziłem się z tym, co niedługo nastąpi. Oczywiście: mam stracha, że hej, bo nie znoszę bólu, a on mnie nie ominie, niestety. Jednak… Bez względu na to, jak płytkie, powtarzalne i smutne widzę istnienie, nie mogę powiedzieć, że nie warto było przyjść na świat… Nie zrozum mnie źle; w życiu nie przyciągnąłbym tu dzieci, by przechodziły przez swe prywatne piekło i szukały pozytywów z zgoła potwornej rzeczywistości. Jednakże, skoro przypadkiem zrobili mnie rodzicie i skoro poznałem ukochanego brata, nie mogę powiedzieć, że wszystko gówno i rzygam na widok wschodu słońca. – Tu przerwałem, by zebrać myśli i wziąć głęboki oddech; wspinaliśmy się właśnie na niewielkie wzniesienie, tracąc z oczu kojący pomarańczowy blask. Następnie znów otworzyłem usta: – Przychodząc na świat, powinniśmy szukać prawdy w sobie; słuchać własnego wnętrza i – nie polegając wyłącznie na intelekcie – żyć z zgodnie z sumieniem. Zamiast produkować kolejne marchewki i gonić za nimi aż do grobu, powinniśmy zwolnić, wziąć głęboki oddech i rozejrzeć się dookoła. Bez względu na ilość otaczających nas ludzi, naprawdę mamy tylko siebie i to własne wnętrze należałoby zgłębić, nim ruszymy na podbój materii.

– W tych pędzących na złamanie karku czasach… Wiesz, że wymagasz niemożliwego?

– Niczego nie wymagam. Po prostu smuci fakt, że większość naszego gatunku to martwi za życia skurwiele, którzy nigdy nie zdadzą sobie faktu, że w ogóle istnieli.

Magda mocniej ścisnęła moją dłoń. Następnie przytuliła i – stanąwszy na palcach – pocałowała. Dawno nie czułem miękkości kobiecych ust. Serce zabiło mocniej. Krew odpłynęła w dolne partie ciała.

– Wspaniały z ciebie facet – wyszeptała. Usta miała tuż przy moim uchu. Dostałem od tego gęsiej skórki. – Dziękuję, Filipie.


18


Zdobywszy szczyt wzniesienia, spodziewałem się uderzenia wiatru i jeszcze więcej świateł na horyzoncie. Zamiast tego wyszliśmy na równinę, gdzie panował mrok i dużo wyższa temperatura. Poczułem, że Magda drży. A więc i ona zauważyła, że coś jest nie w porządku – pomyślałem. Następnie powiodłem wzrokiem dookoła. Nie wiedzieć dlaczego, odniosłem wrażenie, że ktoś zamknął nas pod kopułą z czarnego papieru. Czyżbyśmy weszliśmy na deski teatru, na których ma rozegrać się ostatni akt tej tragikomedii?

– Za kilka sekund podniosą kurtynę – wyszeptałem.

– Co… – powiedziała Magda, lecz nie zdołała dokończyć.

Z góry, jakby samo słońce zbliżyło się, by nas oświetlić, spłynęła wiązka zielonego światła. Staliśmy w niej, a ja odniosłem wrażenie, że zaraz naprawdę zaczniemy tańczyć w takt muzyki. Coś wydało dźwięk podobny do tego, jaki ma miejsce, gdy upuścimy na podłogę kawał ciasta. Sekundy później z ciemności wytoczyła się głowa Budzyńskiego. Rozpoznałem ją od razu, mimo iż facetowi wyłupiono oczy.

– To się nigdy nie skończy – stwierdziła Magda, dłonią tłumiąc szloch.

– Drzewo nie zna własnej nędzy – wychrypiały sine usta Roberta. – Nie krzyczy, gdy pada…

Przed nami pojawił się góra; Zwęglona matka wielkością przypominająca olbrzyma skierowała na nas dwa jeziora czerni stanowiące jej oczy. Powietrze wypełnił smród topionego tłuszczu i pieczonego mięsa. Wokół magicznej istoty, jak zacząłem ją mimochodem nazywać, pełgały tysiące ogni świętego Elma; wszystkie emanowały tym samym spaczonym, zgniłym blaskiem. Nie wiedziałem, co powinienem zrobić. Nie było mowy o ucieczce; nawet możliwości uratowania Magdy… Wszystko na nic. Niesamowite, że każde istnienie kończy właśnie w ten sam sposób; biega w tę i z powrotem – tworzy i zmienia cel, sens i marzenia tylko po to, by na końcu skapitulować i zostać wchłoniętym przez naturę. Technika tworzy cuda, wykształceni projektują miasta, podczas gdy wystarczy zaledwie kilka tysięcy lat, by po ludzkości nie pozostał żaden ślad. Nic dziwnego, że wypieramy fakty i gonimy za bzdurami; w końcu nic tu tak naprawdę nie ma. Nic tak naprawdę nie posiadamy. Nikogo nie mamy na stałe. Pewnikiem tylko otchłań i sprytny umysł tworzący nad nią odwracające uwagę błyskotki.

Dodatkowa ręka wyrastająca z boku istoty zafalowała, jakby imitowała ruch egzotycznego tańca. Dłoń o długich niczym kłody palcach opadła z zawrotną szybkością. Szpony zaryły w ziemi. Drżenie przeniknęło glebę, wnikając w nasze ciała. Mieliśmy nad głowami pozbawione linii życia i linii serca śródręcze. Skóra pękła ze zgrzytem. Wraz z hektolitrami gęstej, czarnej krwi coś wypełzło, oplotło nas i zaczęło wciągać do środka. Nie miałem wiele czasu; wydarzenia zachodziły zbyt szybko, zdążyłem jednak zerknąć w stronę Magdy. Dziewczyna, zamiast walczyć o życie, straciła kontakt z rzeczywistością, ponieważ przykładała palce do twarzy, rozdzierając skórę paznokciami. Chciałem krzyknąć, by przestała. Musiałem zrobić coś, cokolwiek… Niestety, gdy tylko otworzyłem usta, wpadła do nich spora porcja posoki, którą się o mało nie udławiłem. Zwymiotowałem raz i drugi… Świadomość próbowała uciec w czerń – pewnie szukała schronienia przed ostatecznym załamaniem. Niestety ból ściskanych ścięgnami (z braku lepszego nazewnictwa) żeber sprawiał, iż świadomy, do samego końca obserwowałem, jak najpierw zostajemy poderwani, później zaś wciągnięci do środka trójpalczastej dłoni. Byliśmy częścią Spalonej Matki; może nawet zostaniemy rozłożeni przez enzymy niczym wewnątrz Anakondy? I czy nie byłoby to najlepsze wyjście? Najmniej bolesne?

Przekroczyliśmy bramę, wkraczając w strefę obłędu, ponieważ coś, jakaś istota, której istnienia nie pojmuję, doszła do wniosku, że stanowimy przednie widowisko. Czy raczej nasz upadek stanowi przednie widowisko… Niech. To. Szlag.


19


Czy tak wygląda śmierć? Najpierw zagubienie w labiryntach cierpienia; bezładne myśli wskakujące jedna na drugą – niedające wybrzmieć sobie nawzajem, a następnie nicość? Stan sprzed narodzin kiedy to nawet nie wiedziałeś, że kiedykolwiek byłeś, czy będziesz? Gdybyśmy tylko przychodzili na świat z pudełkiem; małym zdobionym zawijasami pudełeczkiem, w którego każdą ze ścianek wmontowany byłby czerwony guzik. Nacisnąwszy kolejno wszystkie z nich, natychmiast znikalibyśmy z powierzchni ziemi – ulegalibyśmy dezintegracji, pozostawiając rzeczy materialne jak ciuchy, kolczyki, czy implanty. Oddałbym dużo, prawie wszystko, by zobaczyć, ilu ludzi ostatecznie zdecydowałoby się szlajać ulicami miast to później starości, czy przepracowywać czterdzieści lat w fabryce. Oczami wyobraźni widzę wiatr hulający po opustoszałych skwerach, stojące pośród pól, przykryte grubymi warstwami śniegu, maszyny rolnicze i historię z mozołem stawiającą jedną nogę za drugą. Kiedy masz łatwe wyjście z czegoś tak koszmarnego jak istnienie w końcu musisz skorzystać. Nie od razu. Nie jutro, pojutrze, czy za rok. W końcu jednak nadchodzi cios, który ściera sarkastyczny uśmieszek z twarzy; cios tak precyzyjny i bolesny, iż miriady wewnętrznych konstrukcji padają w wir szaleństwa…

Dłonie, pokryte potem opuszki palców odnajdą cztery okrągłe kształty i nacisną je jeden po drugim.

Puf!

Znika oddech, ból, szamotanina z bzdurami i powtarzalna, wywołująca odruch wymiotny, praca. Znikają wojny, morderstwa, gwałty, choroby i wyrzuty sumienia. Nigdy nie istniałem, czy może kiedyś jednak przemierzałem ten świat przez dwie, czy trzy dekady? Bez znaczenia, ponieważ erozja zetrze każdą łzę i każde marzenie. Świat nie posiada nic na stałe, za to my w sobie niesiemy wszystko. Jednak… Ileż można wypełniać, formować i wierzyć? Ileż można dźwigać krwawień i połamanych kości, nim machniemy ręką i powiemy: Dość! Dość do jasnej cholery! Wysiadam. Wysiadam natychmiast!”. Bez względu na istnienie Magicznych Skrzynek Wymazywania, jedno pozostałoby niezmienne: dwie grupy w konflikcie nigdy nie zdołałyby zrozumieć siebie nawzajem. Ci, którzy chcieliby się wymazać i ci, którzy zakopaliby swe skrzynki głęboko pod ziemią, by piastować każdą, nawet najmniejszą chwilę istnienia, jako coś najdroższego na świecie.


20


Nie pora…

– …Na sen, Filipie. Musimy odnaleźć twojego brata, nim będzie za późno.

Słysząc, jak kot wspomina o Siwym, gwałtownie wychynąłem z głębokiego… No właśnie: czego? Sen, który ze snem ma niewiele wspólnego? Utrata przytomności, kiedy to twój umysł pracuje na wysokich obrotach i rozważa jedną kwestię za drugą? Może mieszanina jednego i drugiego? Dychotomia serca i mózgu; rozdarcie u samej podstawy umożliwiające sięganie głębiej i doświadczanie stanów tak intensywnych, iż wywołujących mikro-załamania?

– Czy on dojdzie do siebie?

Magda. Tak jest. Głos należał do Magdy. Spróbowałem otworzyć oczy, niestety były czymś sklejone; przypomniały mi się dni sprzed lat, kiedy leżałem na łóżku w blasku słońca i przez kilkanaście godzin dziennie pochłaniałem Podróż do kresu nocy – Louisa Ferdinanda Celina, aż pewnego ranka poczułem ropę zaklejającą powieki.

– Na pewno zaraz się wybudzi – stwierdził sierściuch. – Chodźmy na dach. Słychać już wrzaski.

Co jest tak ważne, że nawet na mnie nie poczekają? I o jakie wrzaski chodzi? Raz za razem próbowałem ruszyć dłońmi. Przez pierwsze kilkadziesiąt sekund nie przyniosło to żadnego efektu. Powoli zaczynałem wpadać w panikę. Nagle poczułem, jak stykam mały palec z palcem serdecznym. Miałem ochotę krzyknąć z podniecenia, lecz z ust wypłynął zaledwie jęk. Okey, jestem na dobrej drodze – pomyślałem. – Teraz nie mogę tego spieprzyć. Następnie użyłem całej siły woli, by wstać z martwych; podźwignąłem górną część ciała, wytrzymując zawroty głowy okraszone okazjonalną błyskawicą bólu.

Wyglądając niczym siadający w trumnie Dracula, otworzyłem oczy.

Leżałem w dużym pokoju na stole wyściełanym kocem. W kącie stał pordzewiały piec, przez którego szczeliny wypadał blask pełgających płomieni. Podłogę okrywała wykładzina – również cholernie wysłużona, a dawno niemalowane ściany miały kolor brudnej szmaty.

– Jakbym się przeniósł do czasów Wielkiego Głodu – powiedziałem tylko po to, by usłyszeć własny głos. – Ależ zachrypłem!

Po lewej stronie, oparte o przewrócony stolik z trzema nogami, spostrzegłem lustro; czy raczej jego fragment wielkości talerza. Trzymając się ściany, podszedłem do kawałka szkła i ostrożnie je podniosłem. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom; co prawda wciąż miałem przed sobą Filipa Majuskułę, lecz z jakiegoś powodu postarzał się on o piętnaście, czy nawet dwadzieścia lat. Wraz z tą obserwacją, naszła mnie kolejna – o wiele potężniejsza – otóż ból w okolicach pępka zniknął. Nie czułem już dyskomfortu w tamtym miejscu. Nie mogłem i nie chciałem w to uwierzyć; dawanie i odbieranie tego typu nadziei może człowieka zaprowadzić do wariatkowa.

CZYŻBYM WYZRDOWIAŁ!?

Nie tak głośno, bo głowę mi rozsadzisz. Tak, śmiertelną chorobę masz z głowy, ale nie ciesz się za wcześnie. Wejdź schodami na górę. Czekamy z Magdą na dachu.

NAPRAWDĘ!? BĘDĘ ŻYŁ!?

Odpowiedź nadeszła, lecz nie od razu.

Tak. Póki co nie czekają cię odwiedziny na onkologii.

Delikatnie odłożyłem lustro na miejsce, jakby było drogocennym artefaktem, po czym rzuciłem się w stronę schodów. Nie odzyskałem w pełni koordynacji, przez co kilka razy o mało nie zaryłem brodą w stopień, jednak w końcu dotarłem przed drzwi machnięte brązową farbą. Pchnąwszy je, wyszedłem na dach. Wprost w ciemność, wrzaski i smród dymu.

Czyżby życie polegało na rzucaniu ochłapów nadziei, by człowiek podskakiwał, cieszył gębę jak idiota, na końcu zostając z wyschniętym sercem i gardłem pełnym gówna? Czyżbyśmy karmili tych wiecznych skurwieli esencją wyciekającą z wiary miażdżonej buciorem rzeczywistości? Może końcem końców sami jesteśmy sobie winni?

– Zbyt naiwni, by zawczasu odejść z godnością…


21


Stanąwszy na przeciw, Magda wyciągnęła ręce – dotknęła mojej piersi. Jej również przybyło zmarszczek, a nos poryły siateczki popękanych naczynek. Mimo to wciąż miałem przed sobą bystrą i dziwną istotę, która – gdy teraz o tym myślę – wyruszyła w podróż z dwoma idiotami, gdyż przygniatała ją monotonia i pustka egzystencji. Wielu, jak mojego brata, w różnym stopniu intensywności przygniata konstatacja horroru, jakim jest tymczasowe trwanie w powłoce z mięsa. Nigdzie nie widać sensu, Boga, czy ratunku. Tylko harówka, upokorzenia, choroby i kolejne płotki do przeskoczenia. Większość się z tym godzi. Robią to z różnych powodów. Są oczywiście i tacy, którzy kochają pokraczny labirynt zwany inaczej istnieniem. Magda najwyraźniej nie była jedną z nich – inaczej nigdy by za nami nie poszła i nigdy nie dotarłaby tak daleko.

– Czekałam na ciebie – wyszeptała. Szkliły jej się oczy. – Nie wiedziałam, czy się obudzisz. Nie wiedziałam, czy to, co widzę, jest prawdziwe…

Pocałowałem ją. Nieśpiesznie objąłem w tali i smakowałem niczym najcudowniejszy owoc. Od lat nie czułem czegoś równie potężnego. Emocja przypominająca żywioł. Pożoga wnętrza – wewnętrzny koniec świata, po którym przyjdzie wielkie przemeblowanie…

Nawet otaczający mrok i dobiegający chór bólu musiał stanąć w kolejce. Dość poświeceń na rzecz otoczenia. Pora spod paznokcia wygrzebać odrobinę nadziei i się jej trzymać. Inaczej moją śmierć odwleczono na daremno.


22



Wspominając tamte pierwsze chwile w nowym świecie, wydaję mi się, że ukochana chciała rzucić słowa ostrzeżenia – werbalnie złagodzić szok, lecz nie zdołała tego zrobić. Nie dałem jej możliwości.

Odsunąwszy usta od jej ust, podszedłem do krawędzi. Zobaczyłem setki, może tysiące ułożonych obok siebie stosów. Przytwierdzeni do metalowych prętów, płonęli ludzie… Przynajmniej w pierwszej chwili sądziłem, że są ludźmi. Dopiero później zrozumiałem, iż przypominają ich zewnętrznie, choć są znacznie więksi.

Tłumy zgromadziły się, by dokładać do palenisk i sycić wzrok męką swych braci i sióstr. Rozgrzany to czerwoności metal przeżerał skórę i przypiekał mięso. Skierowane ku niebu twarze, otwierały wielkie usta, wyjąc do księżyca niczym chór potępionych dusz. Bez względu na rodzaj świata i gatunku zajmującego szczyt łańcucha pokarmowego, męka nigdy się nie kończy. Jej cząstki pewnie zanieczyszczają nawet w nicość. Zresztą… Może stąd właśnie wzięła się materia? Ponieważ cierpienie zbudziło ze snu coś wiecznego? – pomyślałem. W tym samym momencie dostałem takich zawrotów głowy, że na pewno bym spadł, gdyby nie dłonie; kończyny o spopielonej skórze delikatnie, acz stanowczo, odciągnęły mnie metr do krawędzi. Tuż przy uchu usłyszałem znajomy głos kota; tym razem wypadał z ludzkich ust:

– W końcu możemy spotkać się twarzą w twarz. Wiedziałem, że ci się uda.

Spróbowałem się odwrócić, ale dłonie wzmocniły uścisk.

– O co chodzi? Możesz mnie puścić?

– Tutaj… W tym świecie wyglądam nieco inaczej.

– Nie jesteś już rudym myszo-łapem?

– Widziałeś, co ma miejsce pod naszymi stopami. Sztywni, jak nazywamy mieszkańców, palą bezużytecznych. Przebyłeś długą drogę; jesteś jeszcze słaby. Masz jednak, jakby to ująć, sporo niestrawnych informacji do przyswojenia.

– Poradzi sobie – stwierdziła Magda, chwytając mnie za dłoń. – Na tyle zdążyłam go poznać.

– Skoro wszyscy ustaliliśmy, że dzielna ze mnie porcelanowa lalka, proszę mnie puścić. Sio panie sierściuch!

Stanąłem twarzą w twarz z kotem, który kotem już oczywiście nie był. Miałem przed sobą mężczyznę o pociągłej twarzy i oczach pozbawionych tęczówek. Długie włosy spływały mu niżej ramion, spod poszarpanego swetra wyzierało spalone ciało. Twarz, oświetlona łuną płomieni, do złudzenia przypominała oblicze Zwęglonej Matki.

– Ukartowałeś to z nią, prawda? – zapytałem. Próbowałem zapanować nad gniewem, ale wraz z osłabieniem fizycznym szło rozstrojenie emocjonalne. – Obserwowaliście mnie od dawna. Tamtego wieczoru czekałeś w barze; czekałeś, aż przyjdę. Wiedziałeś, że błądzę samotnie i przyjmę, każdą formę towarzystwa; nawet od gadającego kota. Brawo skurwysynu. Ściągnąłeś do tego piekiełka kolejne dusze.

– Nieźle to sobie wykoncypowałeś . – Spalony wyszczerzył niepełne uzębienie. Jego wargi pękły pod wpływem grymasu; z ran wyciekła limfa. – Jak na kogoś, kto nazywa kota szczoszkiem i przebył długą drogę między światami, dysponujesz intrygującą wyobraźnią.

– Mam ochotę rozkwasić ci ten paskudny pysk. Dość potworów, magicznych istot, czy gadających zwierzaków. Od dziecka narzekałem na chroniczną nudę, powoli jednak zaczynam do niej tęsknić.

– Posłuchaj Kryspina – rzekła Magda, muskając palcami mój policzek. – On zna ten świat. Spędził tu setki lat. Poza tym… Wszystko, co zrobił, zrobił z powodu twojego brata.

– Siwy umarł. To ja go znalazłem w tej cholernej wannie. Ludzie nie wstają z martwych!

– Słyszałeś, co mówiła Zwęglona matka; niektórzy nie rozbijają się o nicość, lecz zostają przeniesieni.

– Nasze perypetie; żałosna plątanina i gorycz stanowią idealne pożywienie. Człowiek, jako jedyny w królestwie zwierząt, niesie w sobie instrumentarium potrzebne do wywołania skrajnych emocji. W odpowiednich warunkach może nawet oszaleć. To nie tak powszechna cecha, jakby się mogło wydawać.

– Jeżeli mój brat żyje, chcę go zobaczyć. Wtedy uwierzę.

Mierzyliśmy się spojrzeniami. W końcu Kryspin – już spokojniejszym tonem, w którym pobrzmiewała nawet nutka znużenia, stwierdził: – Twój brat dostał zadanie. Zadanie do wykonania w zamian za informację. Tutaj nasze światy są identyczne: w jednym i drugim nic nie ma za darmo. W każdym razie Siwy wyruszył za miasto, by wykonać polecenie tej pieprzonej zakonnicy. Tymczasem ja miałem znaleźć ciebie i ukartować wszystko tak, byś nie zginął z ręki Zwęglonej matki, ale został przeniesiony tutaj.

– Jak to?

Spaloną gębę kolejny raz rozszerzył uśmiech.

– Jak myślisz, kto powiedział Robertowi, że istnieje istota, która może mu zwrócić córkę?

– Co… Ale… Zniszczyłeś facetowi życie!

– Od śmierci swojego dziecka i tak był martwy. Tymczasem, dzięki mnie i matce, zszedł z tego świata, zwalniając miejsce dla swej pociechy.

Skoczyłem w stronę Kryspina. Mimo osłabienia wciąż przewalającego się przez arterie, zamierzałem rozkwasić mu ryj.

Bez problemu chwycił mnie za szyję i odrzucił do tyłu niczym super bohater z amerykańskich filmów. Następnie podjął:

– Zrozum, wiele zawdzięczam Siwemu, jednak nie zamierzam zgrywać niańki. Brat uratował cię od śmiertelnej choroby i wyciągnął z piekła Zwęglonej matki. Jednakże jesteś teraz w innym świecie i jeżeli chcesz przeżyć; chcesz chronić Magdę i jeszcze kiedyś zobaczyć członka swojej rodziny, poznaj zasady gry. Nie ufaj nikomu. Też kiedyś trafiłem tutaj jako zwykły Kowalski. Przez dziesiątki lat odbijałem się od ścian obłędu, aż w końcu nasyciłem pragnienie zemsty i zacząłem korzystać z faktu, iż czas w Starym Miechu płynie inaczej, a śmierć nie zawsze przychodzi wtedy, kiedy powinna.

Z dołu nadbiegła kolejna kanonada wrzasków. Powiodłem wzrokiem dookoła. Otaczały nas wysokie, smukłe cuda architektury. Tonące we mgle wieże i zakończone kopułami kamienice. Ściany zdobione płaskorzeźbami przedstawiającymi dziwne, podobne do skrzydlatych ośmiornic, istoty i… okna. Nie wiem dlaczego, lecz właśnie one – podłużne kształty, z których wypływał mdły, pomarańczowy blask, trafiły prosto w serce. Z oczu popłynęły mi łzy. Przypomniałem sobie ojca i brata. Jak razem siedzieliśmy i oglądaliśmy stare filmy w sobotnie wieczory. Ile zostało z tamtych chwil? I ile są one warte, skoro świat pędzi na załamanie karku i zmiata wszystko, co przestaje służyć pędowi ku zagładzie?

Nie mogłem uwierzyć w to, gdzie jestem; nie mogłem przyswoić tego, co usłyszałem. Przeciążony, wciąż wymęczony mózg,wybrał więc jedno rozsądne wyjście: Wyłączył światło. Odciął zasilanie. Nim runąłem w mrok, usłyszałem jeszcze wołanie Magdy. Chyba chciała, bym wrócił. Pewnie byłem jej to winny, ale jeszcze nie teraz. Jeszcze. Nie. Teraz.

W obecnej chwili z głowy miałem miasto, na którym nigdy nie wschodzi słońce, Kryspina i świadomość, iż Siwy błądzi gdzieś tam, pośród mroku. To, przynajmniej na razie, musi wystarczyć. A przyszłość? Lepiej o niej nie myśleć, bez względu na to, w jakim świecie się człowiek znajduje.


***

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Okaleczony Las

  Obecną porą powinny władać zwłoki. Ten plugawy stan pozbawiony uprzywilejowania; kiedy pierwiastek boski opuścił mięso, przez co mięso ...